19 czerwca 2019

Grzegorz Górny: Benedykta XVI krytykują ci, których zdemaskował

(fot. Mkr / FORUM )

Do Kościoła próbuje się dziś implementować coraz więcej postulatów wywodzących się ze środowisk odwołujących się do dziedzictwa rewolucji seksualnej. W pewnym sensie Benedykt XVI demaskuje ich strategię – mówi w rozmowie z PCh24.pl Grzegorz Górny.

 

Czy pamiętając zapewnienia o pozostaniu ukrytym dla świata, spodziewał się Pan publikacji głośnego już tekstu Benedykta XVI diagnozującego kryzys Kościoła?

Wesprzyj nas już teraz!

Cóż, nie było to przecież pierwsze tego typu wystąpienie po abdykacji. Przypomnę, że zaczęło się od ujawnienia przez jego osobistego sekretarza, arcybiskupa Georga Gänsweina, że Benedykt XVI napisał 4-stronicową analizę słabości teologicznych pontyfikatu Franciszka. Ale list ten nie został ujawniony, gdyż jego treść poznałwyłącznie adresat, który miał dziękować Benedyktowi za uwagi. Później mieliśmy też do czynienia z książką, czyli kolejnym wywiadem-rzeką z Peterem Seewaldem, stałym rozmówcą Josepha Ratzingera. W końcu Benedykt XVI napisał też przedmowę do książki kardynała Roberta Saraha, po której raz pierwszy spotkał się z publiczną krytyką jako papież-emeryt. Otóż napisał on wówczas, że jest spokojny o kwestię liturgii w Kościele, ponieważ ma świadomość, że te kwestie spoczywają w rękach kardynała Saraha – a więc dopóki kardynał Sarah jest odpowiedzialny za liturgię w Kościele, to papież-emeryt ma poczucie bezpieczeństwa. Benedykt XVI został za to zaatakowany. Zarzucano mu, że sam przecież zapowiadał, że będzie milczał i nie będzie wtrącał się do spraw Kościoła, a teraz to milczenie przerwał. Szczególnie agresywnie zaatakował go teolog i liturgista Andrea Grillo. Uczynił to w dosyć obcesowych, bezceremonialnych słowach, zarzucając Benedyktowi, że tą przedmową związał ręce Franciszkowi, ponieważ po takim tekście obecny papież nie będzie już mógł zdymisjonować kardynała Saraha.

 

Można więc powiedzieć, że publikacja eseju Benedykta XVI, o który Pan pyta, diagnozująca kryzys w Kościele, nie jest czymś zupełnie nowym. Wywołał on jednak większe zainteresowanie niż poprzednie teksty najpewniej z powodu poruszanej w nim tematyki.

 

Fakt, wszak ta tematyka – a więc rewolucja seksualna i obyczajowa – jest dziś na ustach wszystkich. Szczególnie, że ramię w ramię z nią idzie inny temat – molestowanie seksualne dzieci przez niektórych kapłanów.

Oczywiście, problem pedofilii zajmuje znacznie większą liczbę ludzi niż problem liturgii, dlatego też tamte tematy poruszone przez Benedykta przeszły niezauważone, a ten wywołał lawinę komentarzy. Co ciekawe, zaraz po opublikowaniu tego eseju, Benedykt XVI został skrytykowany przez watykanistę Gianfranco Svidercoschiego. Za co? Otóż za to, że papież-emeryt wystąpił przeciwko ustaleniom watykańskiego szczytu w sprawie pedofilii. Przypomnijmy, że podczas tego szczytu stwierdzono, że głównym źródłem nadużyć wobec nieletnich jest klerykalizm.

 

Tymczasem Benedykt XVI nie wspomina wcale o klerykalizmie…

A zamiast tego mówi o rewolucji seksualnej i homoseksualizmie. Okazuje się jednak, że Svidercoschi nie ma racji, ponieważ sekwencja zdarzeń była odwrotna. Najpierw bowiem powstał tekst Benedykta XVI, a dopiero później doszło do watykańskiego szczytu. Zatem wskazywanie, że Benedykt XVI skrytykował ustalenia tego watykańskiego szczytu, jest postawieniem sprawy na głowie.

 

Ale wypadałoby zapytać, dlaczego biskupi podczas tego szczytu nie mogli zapoznać się ze słowami papieża-emeryta…

Wiemy, Benedykt XVI zaczął pisać swój tekst we wrześniu ubiegłego roku, zaraz po tym, jak Franciszek ogłosił, że zwołuje takie spotkanie na luty. Skończył pisać przed watykańską konferencją i wysłał do kardynała Pietra Parolina, sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej. Można domniemywać, że wysłał swój list z intencją, by stał się on głosem w sprawie nadużyć. Sam Benedykt XVI wyraźnie napisał przecież, że czuje się wywołany do tablicy, ponieważ czuje się jakoś współodpowiedzialny za te sprawy, ponieważ to za jego pontyfikatu również dochodziło do tego rodzaju nadużyć. Uważa więc, że jego uwagi mogą być pomocne biskupom w ocenie sytuacji. Mógł się zatem spodziewać, że ten list trafi do uczestników konferencji. Tak się jednak nie stało.

 

Podczas szczytu rzeczywiście dominowała narracja inna niż ta, którą przedstawił Benedykt XVI. Skupiono się na klerykalizmie, natomiast kwestię homoseksualizmu podjęły tylko dwa środowiska. Pierwszą z nich byli rzecz jasna dziennikarze, którzy pytali o to hierarchów na konferencjach prasowych, przytaczając różne dane statystyczne o nadreprezentacji osób o skłonnościach homoseksualnych wśród duchownych pedofilów. Hierarchowie zgodnie odżegnywali się od takiego związku – i kardynał Marx, i kardynał Cupich, i arcybiskup Scicluna wciąż podkreślali, że nie ma żadnego związku między homoseksualizmem a pedofilią. Drugą grupą podnoszącą te argumenty byli hierarchowie, których nie zaproszono na szczyt, m.in. kardynał Müller, kardynał Burke czy kardynał Brandmüller. Mówili o homoseksualizmie, zarówno przed, w trakcie, jak i po konferencji, ale ich głos nie został uwzględniony, ponieważ nie wybrzmiał na watykańskiej sali posiedzeń.

 

Związane z tym jest jeszcze jedno ciekawe spostrzeżenie – otóż w momencie, kiedy Franciszek we wrześniu zeszłego roku zapowiadał zwołanie takiego szczytu, spodziewano się, że szefem komitetu organizacyjnego będzie kardynał Seán O’Malley z Bostonu, który jest szefem Papieskiej Komisji ds. Ochrony Nieletnich (watykańskiego organu specjalizującego się w przypadkach pedofilii wśród duchowieństwa), a więc kimś, kto ma największą wiedzę na ten temat. Okazało się jednak, że kardynał O’Malley, czyli najbardziej kompetentny w tych sprawach hierarcha w światowym episkopacie, został odsunięty od szczytu, natomiast szefem komitetu organizacyjnego został kardynał Blaise Cupich z Chicago, który jest powszechnie znany jako homolobbysta, wręcz propagator postulatów lobby LGBT. To sprawiło, że temat homoseksualizmu nie zaistniał oficjalnie podczas szczytu.

 

Czy to mogło mieć wpływ na niedostarczenie tekstu Benedykta XVI do biskupów?

Trudno powiedzieć, jakie były koleje pisma papieża-emeryta. Tego nie wiemy. Wiemy, że trafiło ono do kardynała Parolina z prośbą o dostarczenie do Franciszka. Natomiast nie wiemy, czy ktokolwiek z komitetu organizacyjnego widział to pismo, czy też nie. To dla nas w tej chwili tylko źródło domysłów.

 

Co uznał Pan za najważniejsze w tekście Benedykta XVI?

Zanim na to odpowiem, muszę powiedzieć, że dziwiło mnie niezmiernie, iż bardzo szybko odezwali się krytycy Benedykta XVI, pytający, czy to na pewno on sam pisał, czy aby jest zdrowy, czy nie jest chory, bo gdyby był w pełni władz intelektualnych, to nie mógłby niczego takiego popełnić. Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie – to pismo nosi na sobie niezatarty styl piśmiennictwa Josepha Ratzingera, jest napisane w bardzo czytelny, klarowny sposób, podzielone logicznie na trzy części. I właśnie postawiona diagnoza w tych trzech obszarach robi duże wrażenie.

 

Pierwsza część dotyczy bezpośrednich przyczyn kryzysu, czyli wskazania na przenikanie postulatów rewolucji seksualnej do wnętrza Kościoła, ze szczególnym uwzględnieniem infiltracji duchowieństwa przez to, co Benedykt XVI nazywa „homoseksualnymi klikami”.

 

To jest o tyle nowość, że do tej pory mówienie o istnieniu lawendowej mafii czy lobby gejowskim w Kościele było właściwe wyłącznie księżom-outsiderom. Teraz pierwszy raz coś takiego napisał publicznie ktoś postawiony tak wysoko jak Benedykt XVI, dodając wiedzę o szczegółach jeszcze bardziej dramatycznych niż przypuszczaliśmy. Pisał przecież o biskupie wyświetlającym swym klerykom w seminarium filmy pornograficzne albo o uznawaniu za niezdolnych do pełnienia posługi kapłańskiej alumnów czytających dzieła Ratzingera. Wielu ludzi Kościoła pisało już o współczesnym kryzysie, ale myślę, że tak mocnego oskarżenia, jakie wyszło spod pióra (czy klawiatury) Benedykta XVI, dawno już nie było.

 

Drugi rozdział dotyczył problematyki prawnej, czyli reagowania na tego typu nadużycia w kontekście prawa kanonicznego. Tutaj Benedykt XVI wskazał na duże zasługi Jana Pawła II w tym dziele, co kontrastuje z często powtarzanymi oskarżeniami, jakoby papież-Polak był w ogóle nieczuły na dramat gwałconych dzieci i ochraniał pedofilów w sutannach. Okazuje się, że nie odpowiada to prawdzie, co potwierdza bezpośredni świadek tamtych wydarzeń, kardynał Ratzinger.

 

Trzecia część tekstu dotyczy znacznie głębszych przyczyn kryzysu w Kościele niż rewolucja seksualna, a więc kwestii wiary i moralności. W tym rozdziale Benedykt XVI nie ogranicza się tylko do smutnej diagnozy, ale też wskazuje na pewne remedium, którym powinien być powrót do autentycznego nauczania Kościoła, do zdrowej teologii i filozofii, do pojęcia prawa naturalnego. Ogólniej rzecz biorąc, tym ratunkiem jest powrót do głębokiej formacji duchowej i intelektualnej, która została przez Kościół, w szczególności duchowieństwo, zarzucona.

 

Jest w tym tekście nadzieja?

Oczywiście. Fragment jej poświęcony wręcz mnie uderzył. Benedykt XVI pisze bowiem, gdzie upatruje nadziei. Przywołuje greckie słowo „hodos”, czyli droga. Przypomnę, że w Dziejach Apostolskich mamy opis, jak wyznawcy Chrystusa pojawiają się w Antiochii i wtedy po raz pierwszy nazywa się ich chrześcijanami. Jak ich wobec tego wcześniej nazywano, kiedy nie istniała jeszcze nazwa „chrześcijanie”? Okazuje się, że używano wtedy na określenie Kościoła terminu „droga”, właśnie „hodos”, rozumianego jako pewna ścieżka religijna, jako duchowe itinerarium. Można więc powiedzieć, że Benedykt XVI rozwija myśl o konieczności katechumenatu pochrzcielnego. To jest ta sama myśl, którą Jan Paweł II poruszył podczas swego pierwszego wystąpienia na Soborze Watykańskim II. Mówił, że dzisiaj większość katolików nie odróżnia się niczym od pogan – że żyją tak samo (jakby Boga nie było), że nie wyciągają żadnych konsekwencji z wagi swojego Chrztu. Dlatego powinno rozszerzyć się zakres inicjacji chrześcijańskiej, czyli wtajemniczenia w prawdy wiary, nie tylko do chrztu, lecz także na okres późniejszy.  W pierwszych wiekach Kościoła był to katechumenat przedchrzcielny, który przygotowywał pogan do przyjęcia Chrztu, a dzisiaj widzimy konieczność katechumenatu pochrzcielnego, czyli wprowadzenia w prawdy wiary osób, które są formalnie chrześcijanami, ponieważ zostały ochrzczone, ale z tego faktu nic konkretnie dla nich nie wynika. Chodzi więc o ożywienie łask chrzcielnych. Benedykt XVI przywołuje pojęcie „hodos”, za którym kryła się wówczas konkretna droga duchowa, czyli ścieżka inicjacyjna, wprowadzająca katechumenów w samo sedno przesłania chrześcijańskiego. Musiała to być bardzo głęboka formacja duchowa, skoro osoby, które ją przeszły, oddawały swe życie na cyrkach i arenach imperium rzymskiego.  Benedykt XVI wskazuje więc, że jedną z dróg wyjścia z dzisiejszej sytuacji jest pogłębiona formacja duchowa, dotycząca zarówno duchownych, jak i świeckich.

 

Fakt, taka diagnoza i taka propozycja remedium nie mogły przypaść do gustu środowiskom progresywnym. Skoro ich przedstawiciele pytali nawet o stan umysłu Benedykta, to rodzi się pytanie, czy dzisiejszym hierarchom nie wydaje się, albo czy nie chcieliby tego tak przedstawić, iż ewentualne konserwatywne diagnozy mogą być wyłącznie wynikiem czyjegoś złego stanu umysłu, demencji starczej, ewentualnie jakiejś innej choroby. Czy to tak należy odczytywać?

Niewątpliwie taka sugestia kryje się za tego rodzaju przypuszczeniami. Inny głośny krytyk, znany homolobbysta, jezuita ks. James Martin, napisał, że jest rozczarowany poziomem merytorycznym tekstu Benedykta XVI. Martin pisze, że owszem szanuje Ratzingera jako teologa, ale tym razem jego diagnoza kryzysu jest płytka intelektualnie i on sam nie spodziewał się tak nietrafnego i powierzchownego eseju. Mamy więc różne rodzaje reakcji na tekst Benedykta: poddawanie w wątpliwość jego autorstwa, troskę o  stan zdrowia papieża-emeryta, użalanie się nad obniżeniem przez niego lotów intelektualnych, a w końcu nawet oburzenie, że w ogóle śmiał zabrać głos. Z ostrą krytyką Benedykta XVI wystąpili też dwaj niemieccy teologowie na łamach czasopisma Episkopatu Niemiec

 

Czy sądzi Pan, że wątek homoseksualnych klik w seminariach, mógł być pewnego rodzaju wstrząsem dla katolików tzw. otwartych albo dla świata zewnętrznego, śledzącego to, co się dzieje w tej sprawie w Kościele?

Myślę, że w świetle książki Frederica Martela „Sodoma” czy w świetle watykańskich karier takich osób, jak np. Krzysztof Charamsa, Józef Wesołowski czy Luigi Capozzi, tego typu rewelacje nie powinny zaskakiwać. Nawet kardynał Maradiaga dwa lata temu mówił wprost o istnieniu silnego lobby gejowskiego w Watykanie. Zaskoczeniem może być natomiast to, że rewelacje te wyszły od osoby tak wysoko postawionej w hierarchii kościelnej, jak sam Benedykt XVI.

 

Wśród negatywnych głosów po publikacji Benedykta XVI pojawiło się wiele się wyśmiewających fakt powołania się byłego papieża na procesy zachodzące w świecie zewnętrznym, które również mogą mieć wpływ na zepsucie wewnątrz Kościoła – chodzi rzecz jasna o tę rewolucję obyczajową roku ’68. Skąd to oburzenie na wskazanie tej rewolucji jako jednej z przyczyn kryzysu Kościoła?

Myślę, że ci, którzy krytykują Benedykta XVI z tego powodu, wiedzą, że zostali przez niego zdemaskowani. Dlatego że do Kościoła próbuje się dziś implementować coraz więcej postulatów wywodzących się ze środowisk odwołujących się do dziedzictwa rewolucji seksualnej. W pewnym sensie Benedykt XVI demaskuje ich strategię. To, że próbuje się zmienić nauczanie Kościoła w kwestiach moralnych, np. antykoncepcji, stosunków pozamałżeńskich czy homoseksualizmu, nie wynika wcale z naturalnej ewolucji doktryny chrześcijańskiej, jakby chcieli to przedstawić niektórzy, ale wynika właśnie z rosnących wpływów owych niejawnych środowisk, próbujących zmienić to nauczanie od środka, żeby uczynić je zgodnym z ideami rewolucji seksualnej. Najlepiej widać to na przykładzie homoseksualizmu, bo wraz z tym, jak lobby gejowskie staje się coraz silniejsze, coraz głośniej podnoszone są te postulaty. Istnieją trzy główne żądania homolobby. Po pierwsze: zmiana nauki Kościoła w sprawie homoseksualizmu, czyli uznanie, że nie mamy do czynienia z czynami grzesznymi. Po drugie: akceptacja dla związków jednopłciowych, włącznie z jakąś formą błogosławieństwa dla nich. I po trzecie; zgoda na przyjmowanie do seminariów i wyświęcanie osób o skłonnościach homoseksualnych. Powtarzam: rosnący wpływ lobby gejowskiego wywołuje nacisk na zmianę nauczania Kościoła w tej kwestii.

 

W tekście Benedykta XVI kilka razy pada słowo, które rzadko jest dzisiaj używane w kontekście wiary, a nie w kontekście chrześcijan mieszkających w krajach dzikich. Chodzi o słowo „męczeństwo”. Benedykt XVI zwraca uwagę, że musimy być wszyscy gotowi na męczeństwo. Czy to też jest jakaś nowość, czy też w myśli Benedykta XVI, czy wcześniej Józefa Ratzingera, pobrzmiewało to już od lat?

To rzeczywiście ważny i znamienny wątek tego tekstu, ale i wcześniejszych jego pism. Benedykt XVI pisze o eliminowaniu motywu męczeństwa z nauki chrześcijańskiej, co widzimy na przykład w kontekście porozumienia Stolicy Apostolskiej z rządem Chińskiej Republiki Ludowej, gdzie Watykan poszedł na daleko idące ustępstwa wobec komunistycznych władz chińskich po to, żeby ratować tzw. substancję Kościoła, żeby katolicy mieli swobodny dostęp do sakramentów, do kultu publicznego i nie byli narażeni na prześladowania. Czyli okazuje się, że obawa przed męczeństwem, przed represjami, szykanami, nieprzyjemnościami, a w ostateczności przed utratą życia, jest czymś, co każe Kościołowi iść na kompromisy. Można powiedzieć, że jest to odejście od tego, co w Kościele dotychczas praktykowano, ponieważ ceną za gwarancje bezpieczeństwa w Chinach stała się zgoda na nominowanie biskupów katolickich przez Chińską Partię Komunistyczną. Owszem, mieliśmy w przeszłości przykłady, że to władcy świeccy nominowali biskupów, ale byli to zawsze królowie, książęta czy cesarze katoliccy. Tutaj natomiast mamy do czynienia z systemem ateistycznym, antykatolickim, antyreligijnym i walczącym oficjalnie z religią. Przypomnę, że właśnie to stało się powodem aresztowania prymasa Wyszyńskiego, kiedy powiedział non possumus, to znaczy sprzeciwił się prawu partii komunistycznej do nominowania biskupów w Polsce. Tymczasem w przypadku Chin mamy do czynienia właśnie z possumus. Wyobraźmy sobie Świętego Piotra, który porozumiewa się z Neronem: „Po co rozlew krwi? Po co męczeństwo? Pójdźmy na kompromis, cesarz mianuje biskupów, a chrześcijanie nie są prześladowani”. To ma sens, jeśli eliminujemy kategorię męczeństwa, bo inaczej męczeństwo Świętego Piotra czy innych Apostołów staje się absurdalne.

 

Benedykt XVI pisze, że jest to rzeczywiście bardzo niebezpieczne, bo kiedy usuwamy kategorię męczeństwa, to najwyższą wartością staje się fizyczne trwanie, a więc życie doczesne. Pojawia się  więc pytanie, czy są w ogóle jakieś rzeczy, za które warto umierać, za które warto oddać życie. Myślę, że Benedykt XVI nieprzypadkowo przywołuję tę kwestię. Chodzi nie tylko o realne męczeństwo katolików w krajach, gdzie chrześcijaństwo jest brutalnie prześladowane. Chodzi także o gotowość do poświęceń, do znoszenia różnego rodzaju szykan, represji, nieprzyjemności, jakim podlegają dziś w świecie zachodnim chrześcijanie, którzy chcą trwać przy swojej wierze i moralności. Benedykt mówi wyraźnie: musicie być gotowi do ofiar, jeśli chcecie wytrwać w wierze. Za to być może trzeba będzie zapłacić cenę. Dziś problemem jest bowiem to, że ludzie przyzwyczajeni do wygody i komfortu starają się unikać jakichkolwiek cierpień czy niedogodności i wolą wybierać raczej „święty spokój” niż rysującą się na horyzoncie perspektywę nadchodzących problemów. 

 

Obecna polityka Watykanu wobec Chin stoi w kontrze jawnej do tego listu Benedykta XVI do Kościoła w Chinach. Ale mimo tego działalność obu papieży nadal próbuje się przedstawiać jako jednolitą. To samo dotyczy tekstu diagnozującego kryzys moralny w Kościele. 

Można byłoby powiedzieć, że Benedykt zwraca uwagę na awers, a szczyt watykański na rewers tej samej sytuacji, jak gdyby te dwa spojrzenia wzajemnie się uzupełniały i dopełniały. Takie rozumowanie można uznać za trafne, jeżeli pójdą za tym konkretne posunięcia. Pozostaje nam więc czekać, jak postanowienia tego szczytu będą implementowane w życie Kościoła. Czy skupimy się jedynie na walce z klerykalizmem, czy też weźmiemy pod uwagę „homoseksualne kliki”, o których pisał Benedykt XVI, i zaczniemy walczyć z wpływami lobby gejowskiego. Myślę, że życie przyniesie weryfikację tego, kto ma rację.  

 

Benedykt kończy tekst słowami: „Mieszkam w domu w małej wspólnocie ludzi, którzy stale odkrywają takich świadków Boga żywego w codziennym życiu i którzy radośnie wskazują na to również i mi. Widzieć i odkryć żywy Kościół jest cudownym zadaniem, który wielokrotnie wzmacnia nas i daje nam radość w naszej wierze”. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to po prostu przyjemne zdanie, podzielenie się refleksją starszego człowieka, który dziękuje przyjaciołom za to, co robią. Ale to przecież mówi człowiek, który był papieżem, przez wiele lat współpracownikiem innego papieża, który dopiero teraz, żyjąc w małej grupie jakby odkrywa żywy Kościół, Kościół który może być prawdziwy. Czy to nie jest odrobinę wstrząsające?

Ja widzę to inaczej. Benedykt jest tu wierny charyzmatowi papieskiemu, który mówi o utwierdzaniu braci w wierze. Mogłoby się bowiem wydawać, że po tak wstrząsającym opisie i ponurej diagnozie sytuacji w Kościele, Benedykt XVI może być tym wszystkim mocno załamany. A on właśnie na końcu mówi o radosnym przeżywaniu wiary, że mimo, iż jest zamknięty za murami, nie ma styczności z życiem duszpasterskim, to jednak przeżywa swoją wiarę w sposób radosny. Widać, że ten cały brud, o którym pisze, nie jest w stanie go przytłoczyć. Ma w sobie nadprzyrodzoną nadzieję i dzieli się nią z innymi. Wlewa w serca otuchę i wskazuje, że jest możliwe radosne przeżywanie wiary nawet w małej wspólnocie. Pisał o tym zresztą przed wielu laty, jeszcze jako ks. Joseph Ratzinger, że być może w przyszłości prawdziwa wiara przetrwa właśnie w takich niewielkich wspólnotach chrześcijańskich, które będą miały naprzeciw siebie cywilizację antychrześcijańską czy też neopogańską. Ja bym te słowa Benedykta XVI traktował więc raczej jako słowa nadziei i otuchy dla wierzących. Sursum corda!

 

Dziękuję za rozmowę

Krystian Kratiuk

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij