Prymas Wyszyński tak mówił o męczeństwie krakowskiego biskupa: „Stanisław zginął nie w innej sprawie, tylko w obronie porządku moralnego, w obronie praw moralnych, które w Narodzie mają znaczenie i dla maluczkich, i dla wielkich, i obowiązują zarówno tych, co rządzą, jak tych, co są rządzeni. Była to śmierć za prawa Boże, prawa moralne obowiązujące wszystkich, dlatego śmiercią swoją i ofiarą Stanisław zwyciężył. Dlatego również żyje dziś wśród nas. […] Jednocześnie ustanowił wspaniały wzór, jak trzeba – gdy Bóg tego wymaga – życie oddawać za Chrystusa, w obronie ładu moralnego Narodu, w obronie praw ojczystych, a zwłaszcza należnej człowiekowi, rodzinie i narodowi wolności oraz prawa do prawdy, sprawiedliwości, miłości i szacunku” (Kraków, 8 maja 1966).
W podobny sposób o św. Stanisławie wypowiadał się św. Jan Paweł II, gdy przybywając na obchody 900. rocznicy męczeństwa krakowskiego biskupa, nazywał go „patronem ładu moralnego w Ojczyźnie”.
Wesprzyj nas już teraz!
Nieprzypadkowo w wypowiedziach Prymasa Tysiąclecia i Ojca Świętego o dramatycznych wydarzeniach z 1079 roku co rusz przewija się słowo „prawo (moralne)” albo „ład (moralny)”. Konflikt między królem Polski Bolesławem Śmiałym a św. Stanisławem, który zakończył się przelaniem krwi krakowskiego biskupa, był jednym z wielu w epoce christianitas konfliktów między władzą świecką a duchowną. Losy św. Tomasza Becketa arcybiskupa Canterbury zamordowanego w XII wieku na rozkaz króla Anglii Henryka II, czy męczeństwo św. Jana Nepomucena w Pradze w 1393 roku na polecenie króla Wacława IV lub śmierć w 1349 roku ks. Marcina Baryczki piętnującego rozwiązły tryb życia naszego Kazimierza Wielkiego potwierdzają, że niestety w tamtej epoce tego typu wydarzenia nie były wyjątkiem.
Charakterystyczne jest sformułowanie Galla Anonima, który pisząc swoją kronikę na dworze Bolesława Krzywoustego mógł zetknąć się z bezpośrednimi świadkami wydarzeń z 8 maja 1079 roku, a stwierdzał, że największym skandalem tego dnia było to, że „jeden pomazaniec podniósł rękę na innego pomazańca”. Nie heretyk na katolickiego biskupa, ale właśnie tak – pomazaniec na pomazańca.
Przez całe wieki christianitas dwa miecze (świecki i duchowny) ścierały się ze sobą. Nieraz lała się krew, ale w odróżnieniu do czasów, które miały nadejść wraz z reformacją protestancką, nie był to wynik sporów doktrynalnych, ale jurydycznych.
Ani Bolesław Śmiały nie był heretykiem (fundator biskupstwa płockiego, renowator metropolii gnieźnieńskiej, sojusznik papieża św. Grzegorza VII w walce z cesarzem Henrykiem IV), ani Wacław IV ponad trzy wieki później próbując wymusić na św. Janie Nepomucenie złamanie tajemnicy spowiedzi nie kwestionował samego sakramentu, ani nasz Kazimierz Wielki dla zalegalizowania swoich chuci nie chciał ogłaszać się „Głową Kościoła w Polsce”. To wszystko dopiero miało nadejść wraz z epoką, którą otworzył Marcin Luter kwestionując teorię „dwóch mieczy”, afirmując tylko jeden z nich, ten w ręku władzy świeckiej. Skoro zaś, zgodnie z wolą „reformatora” i jego naśladowców, władca świecki przyjmujący „prawdziwą Ewangelię” miał być „biskupem z konieczności”, odtąd każdy spór na linii władza świecka – duchowieństwo miał charakter doktrynalny. Po śmierci św. Stanisława nie wybuchła w Polsce wojna religijna, król nie rozpoczął prześladowania Kościoła w całym państwie. Musiał opuścić swoje królestwo. Henryk II za zlecenie zabójstwa św. Tomasza Becketa publicznie pokutował, a Kazimierz Wielki za doprowadzenie do śmierci ks. Baryczki stawiał jako wyraz swojej pokuty kościoły.
W 1076 roku, krótko po tym, gdy do cesarza rzymskiego Henryka IV dotarła wiadomość o rzuconej na niego przez papieża Grzegorza VII ekskomunice i złożeniu z tronu, napisał – jeszcze przed Canossą – do Ojca Świętego: „Zaatakowałeś mnie, chociaż mimo swej niegodziwości należę do tych, którzy zostali namaszczeni na króla, i chociaż zgodnie z tradycją świętych Ojców nie mogę być zdetronizowany za żadną zbrodnię, chyba że – oby nie spodobało się Bogu – pobłądziłbym w wierze [podkr. – G.K.]”.
Jeden z jego następców na niemieckim i rzymskim tronie, Fryderyk I Barbarossa, który w drugiej połowie XII wieku będzie toczył przez długie dziesięciolecia spory z papiestwem, prowadził je w ramach wyznawanej przez siebie zasady zaczerpniętej z przeżywającego wówczas renesans prawa rzymskiego: „To, co podoba się księciu, ma moc prawa”. Spodobało się więc Barbarossie, by nakazać jednemu z powołanych przez siebie antypapieży kanonizację cesarza Karola Wielkiego. Gdy nastaną po 1517 roku nowe czasy i nowi książęta, przejęci siarczystym duchem odkrytej przez Lutra et consortes „prawdziwej Ewangelii”, nikt już nie będzie wojował na kanonizacje. Rozpocznie się wojna z kultem świętych. Henryk II korzył się przed sarkofagiem Tomasza Becketa. Henryk VIII każe go zniszczyć.
Pius XII w encyklice „Summi pontificatus” (październik 1939) napisał, że datujące się od czasów oświecenia, rewolucji francuskiej i liberalnych kulturkampfów prześladowania Kościoła były „zbrodniami obrazy majestatu Chrystusa Króla”, przygotowującymi drogę do nadejścia bezbożnych totalitaryzmów. Zbrodnia króla Bolesława Śmiałego, czy inne wymienione tutaj podobne odrażające uczynki, jakkolwiek straszna, nie była wyrazem jakiegoś ideologicznego projektu, które negowałoby królewską władzę Zbawiciela.
Zarówno polski, niemiecki, angielski czy czeski władca negowali natomiast obowiązująca w christianitas wykładnię teorii dwóch mieczy, wedle której „na planie duchowym Kościół za pośrednictwem swojej głowy, papieża, ma oczywiście wszystkie prawa, a zatem i prawo sądzenia wszystkich chrześcijan, łącznie z książętami, kiedy popełniają oni grzechy. Ale obok tej władzy bezpośredniej Kościół dysponuje władzą pośrednią, na mocy której może domagać się posłuszeństwa od panów świeckich po to, by ziemskie instytucje odpowiadały boskim zasadom” (Daniel – Rops).
Od czasu, gdy sens istnienia Kościoła został zanegowany (reformacja i kolejne emanacje rewolucji), „miecz” władzy bezpośredniej i pośredniej zawisł w próżni. A właściwie został przechwycony przez nowych „biskupów z konieczności”, którzy swoje roszczenia legitymizować będą czy to „namaszczeniem” przez „reformatorów”, czy to implementacją hasła „wolny Kościół w wolnym państwie”, czy wreszcie kolejnymi emanacjami „rozdzielania Kościoła od państwa”.
Czyżby oznaczało to, że 8 maja 1079 roku „właściwie nic się nie stało”? Czyżby chodziło tylko o „spór kompetencyjny”? Zgodnie z tradycją, św. Stanisław upominał króla z powodu niemoralnego prowadzenia się. Przy czym w tym ostatnim wypadku chodziło o niepohamowane napady królewskiego gniewu wiodące do wyuzdanego okrucieństwa. Temat zastępczy? Cóż to ma wspólnego z wielkimi sprawami niedawno przywróconego królestwa (koronacja w Gnieźnie w 1076 roku)?
A jednak ma. Wszak ten kto nie żyje, jak wierzy, z czasem wierzy tak, jak żyje – przypomina arcybiskup Fulton Sheen. Krótko mówiąc, bez „korekty Stanisława” groziło nam przyzwyczajenie się do rządów tyrańskich i turańskich, czyli jakiegoś zaimportowanego ze wschodu (gdzie często król przebywał „chodząc na Kijowiany”) modelu cywilizacyjnego, wedle typologii prof. Feliksa Konecznego. Jak mówił 8 maja 1966 w czasie uroczystości na Skałce Prymas Tysiąclecia: „Wielka jest droga dziejowa poprzez Naród, który rozumie sens obrony ładu moralnego i porządku Bożego w życiu narodowym”.
Wspominając dzisiaj patrona Polski, św. Stanisława, warto zapoznać się ze słowami, które w usta św. Tomasza Becketa włożył w swoim poemacie „Zbrodnia w katedrze” T. S. Eliot: „Umiłowani moi, nie myślmy o męczenniku po prostu, iż to dobry chrześcijanin, zgładzony, bo chrześcijanin: to byłby jedynie powód do płaczu. Nie myślmy, że to po prostu dobry chrześcijanin, wyniesiony na święte ołtarze; to byłby powód radości: ani zaś płacz nasz, ani radość nie należą do świata. Chrześcijańskie męczeństwo nigdy nie jest przypadkiem, bo nie zostaje się Świętym przez przypadek. W jeszcze mniejszej mierze męczeństwo chrześcijanina bierze się z ludzkiej woli zostania Świętym, bo przez swą wolę i zamysł człowiek może zostać najwyżej rządcą nad ludźmi. Męczeństwo jest zawsze zamierzeniem Boga, powziętym z miłości do ludzi, by ostrzec ich, by prowadzić, ba, nawrócić ich na ścieżki Boże”.
Grzegorz Kucharczyk