19 lipca 2013

Guarani – wierni chrześcijanie z buszu

(fot. Tempo no Tempo / commons.wikimedia.org, licencja cc)

„Dzień 20. Dziwni są. Z jednej strony mam wrażenie, że nam ufają. Z drugiej… ciągle czuję się tutaj nieswojo. To inny świat. Dzień 21. Nie chcą jeść owoców. Nie wiem, dlaczego. Dzień 22. Odprawiliśmy dziś poranną Mszę. Wiara tych ludzi jest wręcz niespotykana! Dzień 23. W trakcie porządków w przyklasztornym ogrodzie ukąsił mnie jakiś żółty wąż. Ich lekarz wyssał mi jad, a sporządziwszy napar, nie opuszczał mnie, dopóki nie odpocząłem i nie nabrałem sił. Dzięki Ci, Panie” – fragment znalezionego dzienniczka pewnego jezuity stanowi dziś bezcenne świadectwo sensu misji zakładanych na pograniczu Argentyny, Brazylii i Paragwaju. Miejsca, które część z nas – świadoma, czym zajmuje się otaczający nas świat XXI wieku – bez wahania nazwałaby pulsującym tętnem zachowanego na Ziemi rajskiego przysiółka.

 

„Jest rok 1725. Nad wodospadami Iguazu jezuici zakładają misję. Zdawać by się mogło, że przy pomocy muzyki mogliby opanować cały kontynent. Stało się. Indianie Guarani przywiedzieni zostali do wiekuistej łaski Bożej i doczesnej łaski człowieka” – takimi słowy zawiązuje się akcja filmu „Misja” Rolanda Joffe.

Wesprzyj nas już teraz!

Tak naprawdę jednak, Indian Guarani nigdy nie było na dziewiczych terenach ponad fantastycznymi kaskadami wodospadów Iguazu – miejscem niewątpliwie bardzo pięknym. Kilkaset białych strug majestatycznie spływa po ciemnoszarych skałach tonących w bujnej zieleni Puszczy Amazońskiej. Jakież wrażenie musiał odnieść pierwszy biały człowiek, który przedzierając się z maczetą przez gęstą ścianę pełną lian, rozbujanych liści wielkości parasola i czyhających zewsząd niebezpieczeństw w postaci jadowitych gadów i płazów, usłyszał donośny, nieprzerwany szum? Jak długo musiał przecierać oczy ze zdumienia, gdy po chwili w osłupieniu stał nad Garganta del Diablo – największej z gardzieli Iguazu? To jedyne takie miejsca na Ziemi. Lecz dla hołdujących pragmatyzmowi Indian Guarani zupełnie nieprzydatne. W swej ekspansji zatrzymali się oni znacznie wcześniej – w środkowej części współczesnej argentyńskiej prowincji Misiones.

 

Upalny gaj – współczesne królestwo węży i jaszczurek

San Ignacio. Niewielka mieścina odległa o czterdzieści kilometrów na wschód od Posadas. Spokój i cisza panują w prostokątnym układzie kilku ulic. Raz na godzinę przejedzie jakaś motorynka. Rzadziej większy pickup na rejestracjach z Buenos Aires. To nieliczni z portenios (popularna nazwa mieszkańców stolicy Argentyny), którzy wracając z wakacyjnych wojaży po Iguazu bezradnie poszukują miejsca na nocleg.

Naprawdę? To jednak tutaj? Niewiarygodne! – urocza, ciemno opalona pani kiwa ze zdumieniem głową, gdy uprzejmy portier z tutejszego pola namiotowego cierpliwie tłumaczy, z czego słynie jego miasteczko. Trzeba to uczciwie przyznać: obok wzruszających obrazów rozsławiających Iguazu na cały świat, film „Misja” zaszczepił widzom fikcyjną interpretację reżysera. Faktycznie bowiem misje budowano nie ponad wodospadami, lecz tutaj – około dwustu kilometrów na południowy zachód od wodospadów. W samym centrum ówczesnej puszczy.

Jest bardzo ciepło. Lejący się z błękitnego nieba żar bezlitośnie penetruje każdy zakamarek misji San Ignacio. Na rozgrzanym głazie dostrzegam wylegującą się salamandrę. Nie przywykła do ludzkiej obecności, nie reaguje na szelest poruszanej przeze mnie trawy. Zaraz obok dostrzegam ogon jakiegoś zielonego węża. Pełza tuż przed wejściem na teren misyjnego cmentarza. – Jeśli masz ochotę zwiedzić cmentarz, pamiętaj, żeby w trakcie spaceru głośno tupać. Mnóstwo ich tutaj – dyryguje przewodnik, wskazując palcem kolejnego umykającego przed nami węża.

Porośnięte mchem mury, rozsadzane przez bluszcz kolumny, rozpadające się schodki, które trudno nawet dostrzec wśród potężnych traw. Puszcza upomina się o swoje. Nawet po czterystu latach. W okolicy nie znajdziemy żadnych banerów reklamowych, informacji, ścieżek zaadaptowanych na potrzeby wygodnych turystów. Niczego. Historia zapomniała o tym miejscu. Woli opowiadać o wielkich tego świata. A ta tutejsza musiałaby opowiadać o nagich Indianach i ubogich mnichach.

 

Piękna historia tworzenia

Największą z misji, Nuestra Señora de Santa Ana, zamieszkiwało w jednym czasie do czterech i pół tysiąca Indian. Jezuici zaczęli przybywać na te tereny na początku XVII wieku, na miejscu zastając cieszących się wolnością Indian, którzy szybko obdarzyli nowych przybyszów falą nienawiści. W tej sytuacji ojcowie decydują się na działanie bezprecedensowe, nieznane dotychczas w oficjalnym stanowisku Kościoła w kwestii nawracania pogan. Udają się w głąb dżungli. Często w pojedynkę. Ucząc się języka Guarani, szybko zyskują zaufanie tubylców, a mieszkając razem z nimi w ich osadach schowanych w sercu puszczy, stają się aktywnymi członkami tamtejszej społeczności. Strategia opracowana przez jezuitów okazuje się niezwykle trafna. Ufni Guarani otwierają się na chrystianizację. Zakonnicy zakładają kolejne misje. Skończy się na trzydziestu (siedem na terenie Brazylii, osiem w Paragwaju i piętnaście w Argentynie). Tak zwane reducciones asymilują etniczną społeczność systematycznie, krok po kroku stając się swoistymi maleńkimi państewkami.

Misje posiadają ściśle określony charakter – od ekonomicznego, przez wewnętrzną strukturę, po stosunki zewnętrzne. W skali światowej historii tworzą coś fenomenalnego. Obok chrystianizacji misje odgrywają niedającą się przecenić rolę w procesie cywilizowania Indian i przystosowywania ich do – co tu kryć – nieuchronnej dominacji kultury europejskiej w tym rejonie. Jezuici zapoznają Guarani z tajnikami nowoczesnego rolnictwa. Ogromną też rolę przykładają do rozwoju intelektualnego Indian. Każdy kolejny dzień w misji toczy się według ściśle zaplanowanego porządku. Podobnie ściśle uporządkowana jest wewnętrzna struktura społeczności każdej misji.

Wbrew pozorom, większość Indian Guarani nie miała praktycznie żadnego kontaktu z jezuitami. Społeczność zamieszkująca misję podzielona była na kolumny, z których każda posiadała wyznaczonego kierownika. Jedynie on utrzymywał stały kontakt z misjonarzami. Tak ściśle uregulowana struktura pozwalała zachować misji ciągłość organizacyjną i ułatwiała jej zarządzanie. W misjach obowiązywała zasada wspólnoty własności. Poza małymi wyjątkami cała produkcja szła na potrzeby misji. A wytwarzało się naprawdę wiele. Guarani okazali się wspaniałymi rzemieślnikami. Słynęli zwłaszcza z rzeźbiarstwa. Wytworzone przez nich instrumenty muzyczne należały do najlepszych na kontynencie. Zajmowali się także uprawą kukurydzy i manioku oraz wytopem żelaza i wydobywaniem kamieni szlachetnych.

 

Krwawa rozgrywka dziejowej niesprawiedliwości

Pod wpływem jezuitów Guarani stopniowo zmieniają swój pierwotny system wartości. Porzucają poligamię. Ojcowie inicjują całkowicie nowy sposób chrystianizacji. W zakładanych placówkach gromadzą kilka tysięcy Indian. Respektują większość indiańskich zwyczajów, stawiając na sztukę jako podstawowe narzędzie nawracania. Misjonarze odnajdują wspólny język z mieszkańcami puszczy na płaszczyźnie muzyki, malarstwa, rzeźby.

Jezuici wespół z Indianami tworzą swoiste przysiółki raju na Ziemi. Przed nimi sto pięćdziesiąt lat spokojnego życia. Na więcej nie pozwolą działający na tym terenie łowcy niewolników, którym wszak jezuici zabierają żywy „towar”. Konflikt narasta, aż wreszcie do zakończenia historii misji rękę przykładają hiszpańskie i portugalskie władze, które w II połowie XVIII wieku doprowadzają do kasaty zakonu jezuitów.

Gdy dekret o odcięciu misji od dostaw żywności okazuje się nie dość skuteczny, Hiszpanie decydują się na użycie siły. Po jednej stronie dobrze uzbrojeni żołnierze, po drugiej – dzidy i łuki rdzennych mieszkańców puszczy. Krwawa rozgrywka, bez najmniejszej litości – nawet wobec kobiet i dzieci. Nie pomaga nawet objawiony przez jezuitów w początkowej fazie wojny strategiczny geniusz (po jednej z klęsk najeźdźcy opuszczają prowincję Misiones na kilkadziesiąt lat). Końcowy rezultat nie może być inny. Misje zostają zniszczone.

 

Najpiękniejszy teatr świata

Minęła jedenasta wieczorem. Na półmroczny teren najlepiej zachowanej misji San Ignacio Mini wchodzi kilkuosobowa grupka turystów. Słychać koncert świerszczy i cykad. To przecież wciąż serce dżungli. Tyle, że nieco zaadaptowane przez człowieka. O ciągłej, nieprzejednanej walce natury o swoje najlepiej świadczą pozostałości po dziedzińcu, który niegdyś otaczały pokoje jezuitów. Popękane mury, ozdobione coraz to odważniej oplatającymi je mackami zielonego dywanu. Wysoka, gdzieniegdzie sięgająca do bioder trawa. Kiedyś tętniło tutaj życie. Obsługa muzeum uruchamia iluminację. W jednej chwili groźny pomrok zastępuje cudowna poświata. Widać cień rzucany przez główną bramę ówczesnej świątyni. Szereg świateł prowadzi wzrok wzdłuż muru okalającego stary cmentarz. Wyobraźnia zaczyna tworzyć obrazy…

Widzę przebiegającego przez środek gigantycznego placu latynoskiego chłopca z przepaską na biodrach. Wbiega do jednego z kamiennych domów i po chwili ponownie pojawia się na placu – tym razem z workiem na ramieniu. Obok cmentarza indiańscy murarze wytwarzają z gliny i domieszki słomy charakterystyczną papkę. Chłopiec wypełnia nią worek i już po chwili mknie na przeciwległą stronę placu. Skupiam wzrok. Tutaj takich jak on jest już kilkunastu. Wszyscy energicznie donoszą kolejne worki wypełnione błotnistą papką. Ktoś inny wciąga pakunki na linie. Grupka kobiet uklepuje wielką, czerwonawą ścianę. Tak powstaje prawa arkada słynnego kościoła w San Ignacio – świątyni, której nie powstydziliby się najwięksi rzymscy architekci, kościoła w samym sercu wiecznie zielonego lasu amazońskiego.

Zza ciemnych konturów lasu słychać jakby łoskot bębnów. Z każdą chwilą coraz głośniejszy. Do teatru światła i cienia dochodzi teraz chór Guarani. To standardowy spektakl urządzany codziennie przez pracowników muzeum. Spektakl dla najbardziej wytrwałych – tych, którzy pokusili się o zostanie w nudnym, spokojnym i jakby nieobecnym w światowym rytmie San Ignacio do zmroku. Kilkuosobowa garstka szczęśliwców zgromadzona na głównym placu umiejętnie dostraja się do atmosfery chwili.

Piękne, chóralne śpiewy. Leniwie snująca się pośród ruin nuta wypełnia bez wątpienia najbardziej niezwykłą scenę muzyczno-iluminacyjnego teatru na świecie. Chóralne śpiewy wznoszą się na coraz wyższe tony. Miarowy tętent bębnów imponuje coraz odważniejszym rytmem. Nie trzeba już zamykać oczu. Niepotrzebna staje się wyobraźnia. To dzieje się tu – przed nami. Szelest trawy, szmer poruszanych wieczornym zefirkiem drzew. Co pewien czas przez ten teatr harmonii przedziera się charakterystyczny wrzask papug. Jakby chciały coś powiedzieć. Jakby usiłowały przekazać legendę pochowanych tu bohaterów walki za wiarę. Opowiedzieć niezwykłą historię.

 

Chrześcijanie z buszu

Trudno dziś wyobrazić sobie Amerykę Łacińską – jej historię, rozwój cywilizacji, ewolucję latynoskiego ducha – bez udziału misyjnego ruchu z pogranicza Argentyny, Brazylii i Paragwaju. Zachowaniu niezwykłej atmosfery tych miejsc sprzyja na swój sposób ich niekomercyjny charakter. Ich ponadczasowości przestraszył się nawet dyktator Paragwaju, Francisco Solano López. Wycofując się z przegranej wojny przeciw Argentynie, Brazylii i Urugwajowi nie potrafił odmówić sobie zbombardowania ukrytej w puszczy, i tak już zrujnowanej, misji Santa Ana. Dziś musimy korzystać z potęgi wyobraźni, wzruszać się pięknem współgrającej z iluminacją przyrody i ukrytych w niej ruin. Tylko tak ujrzeć możemy świat Indian Guarani – chrześcijańskiego plemienia do końca wiernego Bogu i jezuickiej regule.


Stefan Czerniecki



Artykuł ukazał się w 17. numerze magazynu „Polonia Christiana”.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie