„Dlaczego mam mówić, że zachwyca, jeżeli nie zachwyca”, że zacznę wypowiedzią Gałkiewicza, jednego z bohaterów gombrowiczowskiej „Ferdydurke”. Stawianie pomników to wielka rzecz, ale tylko wtedy, gdy na piedestałach nie stoją fałszywe autorytety. Wcale nie mniej szkody wyrządza nadmierny kult skądinąd pozytywnej postaci czy wydarzenia. Destrukcją kulturową jest również sytuacja, w której prawdziwych bohaterów okadzają fałszywi ministranci i koniunkturalne „przechrzty”. Współcześnie mamy na kliknięcie „myszką” aż nadmiar dowodów na każdą z tych ewentualności. No bo mamy np. Port Lotniczy Gdańsk im. Lecha Wałęsy; no bo np. gdzieś właśnie powołano komitet budowy siedemset któregoś tam pomnika św. Jana Pawła II; no bo… Żołnierze Wyklęci stali się towarem, na którym lansują się ludzie światopoglądowo bardzo odlegli od tego, w co wierzyli choćby Pilecki czy Siedzikówna.
Rok temu wyraziłem swój negatywny stosunek do projektu muzycznego pod nazwą „Panny Wyklęte”. Oj, dostało mi się od wielu znajomych. Tamten projekt zmutował się w kolejne „Panny” i krąży po kraju, a ja obserwując to i słuchając kolejnych utworów, tylko się utwierdzam w tamtej swej ocenie. Odwiedzam co jakiś czas „Pana Tadeusza” (to taka księgarnia w Tarnowie) i widzę na półkach coraz więcej książek dotyczących żołnierzy podziemia niepodległościowego w Polsce po II wojnie światowej. Nazwisk większości nowych autorów nie znam, ale, jako że temat jest mi bliski, to woluminy przeglądam. Wydawać by się mogło, że ta rosnąca ilość jest dowodem na prawdziwe otwarcie się na tematykę przez dziesięciolecia zakazaną. Ale nie jest tak optymistycznie. Książki te bowiem są w większości nijakie – powielają tematy, motywy i „w kółko” opisują najpopularniejsze postaci. I co gorsza autorzy robią to w stylu dalekim od dobrej literatury.
Wesprzyj nas już teraz!
Danusię Siedzikównę odkryłem, jeżeli można tak powiedzieć, dokładnie 15 lat temu. Wówczas mój Teatr Nie Teraz stworzył dedykowany tej postaci spektakl pt. „Na etapie”, który swą premierę miał w Sanktuarium Matki Bożej Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej. Odtąd Danusia jest mi jakoś bliska i odwołujemy się do niej też w „Wyklętych”, naszym spektaklu sprzed trzech lat, opowiadającym o tych, co żyli „prawem wilczym”. Więc kiedy to tylko było możliwe, sięgnąłem po wydaną w tym roku książkę Luizy Łuniewskiej „Szukając Inki. Życie i śmierć Danki Siedzikówny”. Przyznam się, że miałem problem już na wstępie. Najpierw ta „Danka” w podtytule… A zaraz potem grafika na okładce, która nie tyle nie zachęca, co wręcz odrzuca. Dawno nie widziałem takiego stężenia złego smaku i kiczu rodem wprost z półświatka książek sensacyjnych lub romansowych. A przecież to książka o kimś, kto, niczym „diament odnaleziony w popiele”, stał się tak potrzebnym nam wzorcem osobowym! Pomyślałem jednak: może to tylko głupia okładka… i zabrałem się za lekturę.
Pierwsze zdziwienie. Zamiast o polskiej i katolickiej formacji bohaterki książki, czytelnik dowiaduje się o białoruskiej tożsamości rodzinnych stron Danusi. Mamy wiec m.in. sekwencję o patronie szkoły podstawowej w Narewce, Aleksandrze Wołkowyckim, który chciał być nauczycielem i został nim, i to od razu jako kierownik szkoły, a stało się to, gdy te ziemie w 1939 r. dostały się pod okupację sowiecką. Autorka opowiada o tym, jako o zdarzeniu zupełnie obiektywnym, a przecież przywołuje postać stuprocentowego komunisty i najprawdopodobniej również konfidenta gestapo. Bez żadnego komentarza podaje nam też informację o „ludności entuzjastycznie witającej żołnierzy sowieckich oraz tychże ściskających uradowane dzieci”. Dopełnia tego przywołana wypowiedź filmowca, Tamary Sołniewicz, patronki gimnazjum w Narewce, która o relacjach polsko-białoruskich miała mówić, że w tej kwestii „rachunki krzywd są wzajemne”. Co by to miało znaczyć, pani Łuniewska nie wyjaśnia.
Zdziwienie drugie. Mamy opowieść o eksterminacji społeczności żydowskiej w Białostockiem z dość paskudną sugestią udziały w tym Polaków. Paskudną, bo jak inaczej odebrać takie zdanie: „W Narewce do dziś szepcą, kto się na tej żydowskiej krzywdzie najbardziej wzbogacił”. I jeszcze dodana „łapiąca za serce” konkluzja o zarastającym chwastami kirkucie, który porządkują teraz przyjeżdżający w wakacje uczniowie z Izraela (sic!).
Nim skończyłem lekturę, to zdziwiłem się po raz trzeci. Autorka pisząc o walce podziemia niepodległościowego z komunistycznym okupantem unika wartościowania. Albo inaczej – obie strony konfliktu traktuje w zasadzie podobnie, a nawet tę sowiecką jakby lepiej. O ile w stosunku do formacji „Żołnierzy Wyklętych” niejednokrotnie w książce pojawi się określenie – „bandyci”, to ich przeciwnik tak pejoratywnym słowem nigdy nie jest nazwany. Nie ma „okupantów”, nie ma „zdrajców”. Mamy „wojsko”, mamy „siły bezpieczeństwa”, mamy KBW. Chyba jedynym negatywnym słowem w ustach pani Łuniewskiej jest „ubek”, a pojawia się dopiero przy opisach przesłuchań. Aż się prosi o odrobinę bardziej emocjonalny przymiotnikowy komentarz, tym bardziej, że w innych miejscach autorka takowych zabiegów stylistycznych używa.
A gdzie Danusia Siedzikówna? Dobre pytanie. Na przykład na 78 stronie odnajdujemy ją w przedstawionym (zareklamowanym?) przez Luizę Łuniewską blogu niejakiego Tomasza Sulimy, radnego miasta Bielsk Podlaski. Czemu pani Luiza pisze o tym blogu, który jest dedykowany „niewinnym ofiarom” Żołnierzy Wyklętych? Inka ma tam osobny wpis, w którym jest przedstawiona jako złodziejka wódki z białoruskiego wesela. Na stronie 160 pojawia się natomiast w obszernym cytacie z peerelowskiej książeczki z serii „Tygrys”: „(…) Twarz Inki wykrzywiła się w sadystycznym uśmiechu, w ręku błysnęła czarna, oksydowana stal rewolweru. Padły strzały – jeden, drugi, trzeci…” Żeby nie było żadnych wątpliwości autorka „dozbraja” ten cytat w kompletną informację bibliograficzną.
Oczywiście, że wybieram celowo takie właśnie „kawałki”, ale to dlatego, że doprawdy nie mogę pojąć, w jakim celu te właśnie informacje mamy poznać, gdy innych jest „jak na lekarstwo”. W tej sytuacji tytuł „Szukając Inki” jest paradoksalnie adekwatny do tego, co znajduje się na kartach omawianej książki.
Gdzieś, w połowie swego popkulturowego dzieła autorka rozpoczyna kolejny rozdział od zdania: „Zgubiłam moją bohaterkę”. To prawda. Myślę nawet, że pani Luiza Łuniewska nigdy Danusi nie znalazła. Była tu, była tam. Rozmawiała z wieloma ludźmi, reprodukuje wiele pięknych starych zdjęć, ale jej książka nie jest historią tej dziewczyny, która zginęła za Polskę, zamordowana przez komunistów nim ukończyła 18 lat. Tak jak nic wspólnego z Danusią nie może mieć kielecki Zespół Szkół im. Danuty Siedzikównej „Inki”, który w październiku wziął udział w akcji „Polacy witają uchodźców”.
Prawdziwa Danusia istnieje i to jak najbardziej. Ma swoją, jak najbardziej polską biografię i jak najbardziej polskie motywacje do podejmowanych w jej kilkunastoletnim życiu decyzji. Ma prawdziwą mamę, którą zabili Niemcy i prawdziwego tatę, którego zesłali na Sybir Sowieci. Ma wspaniałego dowódcę, który tak jak i ona miał być ostatecznie unicestwiony na jakiejś „Łączce” i ma w sobie to coś, co zobaczyć można na obrazach Grottgera albo na fotografiach tych dziewczyn, które w letnich sukienkach szły do Powstania. I nie ma tego w książce, którą przeczytałem.
Tomasz A. Żak
Luiza Łuniewska, Szukając Inki. Życie i śmierć Danki Siedzikówny, Warszawa 2015.Wydawca: The Facto.