Dzisiaj

Na drugi odcinek cyklu PCh24.pl o „nowoczesnych herezjach” zapraszają ks. prof. Piotr Roszak i Tomasz D. Kolanek.

Kliknij TUTAJ i zobacz opublikowane w tej serii rozmowy

 

Wesprzyj nas już teraz!

„Człowiek jest z natury dobry i zdolny do nieskończonego doskonalenia, a dzięki wielkim kosmicznym przypływom ewolucji będzie się on wciąż i wciąż posuwał do przodu, aż w końcu stanie się swego rodzaju bogiem”, tymi słowami w latach 40. XX wieku abp Fulton Sheen zdefiniował herezję „postępu”. Czy A. D. 2025 definicja ta jest wciąż aktualna?

Podobnie jak pokusy człowieka właściwie nie zmieniają swej istoty, a jedynie formy wyrazu, bo chciwość jest taka sama czy będzie chodziło o pole sąsiada czy nowy telefon komórkowy, tak i ta diagnoza abpa Sheena nie straciła na aktualności. Wciąż chodzi o tę samą utopię postępu, która narodziła się w epoce pozytywizmu i jej ‘wiary w naukę’, która przeniosła ewolucjonizm jako meta-zasadę nie tyle biologicznych zjawisk, co procesów społecznych. Odtąd historią rządzi ewolucjonizm, więc wszystko zmierza do coraz doskonalszych form i wymusza postęp. Ale to już nie jest teoria ewolucji, ale filozofia ewolucjonizmu, czyli ewolucjonizm. Jednocześnie są to poglądy, które mutują i choć przebierają się w nowe formy, mówiąc metaforycznie, to wciąż chodzi o to samo. Ostatecznie wśród zwolenników takiego postępu chodzi o przekroczenie kolejnego progu, tym razem barier gatunkowych i płciowych – nie ma już mężczyzny/kobiety, zaciera się granica między gatunkami. Dlatego w manifestach transhumanistycznych – jak u Maxa More (który zmienił nazwisko na „More”, ang. więcej, aby pokazać, że chodzi o ciągle więcej) w jego Liście do natury, zaczyna w grę wchodzić przekonanie, ze wszystko się da zmienić i przekroczyć, a tym, co nas charakteryzuje na tym etapie historii to oczekiwanie na nieokiełznany postęp, który załatwi to, co religia mgliście obiecywała. Ale to jest ogromne ryzyko, bo nie wiadomo jak będzie wyglądała realizacja proroctw transhumanizmu (tak, tak, mają wiele z proroctw, to nie są jedynie prognozy!), który w religii upatruje hamulcowego, a także u tych, co postulują ‘ostrożność’. Zasadą, która teraz ma rządzić jest proaktywizm: rzucamy się w nowe, na ślepo, bez zastanawiania się dokąd to nas zaprowadzi.  

Cytowane zdanie abpa Sheena doskonale odnosi się również do kluczowego problemu, na który wskazuje Biblia, czyli przekonania, że człowiek ma ochotę stać się jak Bóg. Ale nie tak, jak Bóg mu to proponuje przez całą historie zbawienia, lecz na własny sposób, redukcjonistyczny. W obrazie rajskiej pokusy: „będziecie jak bogowie znali dobro i zło”, czy nie powtarza się, choć w innej, nowoczesnej formie, jednak to samo pragnienie, aby wreszcie już nikt mi nie mówił co jest dobre a co złe, bo to ja mogę wreszcie sam, bez niczyjej pomocy, to ustanowić. Ale kto wyznacza miarę postępu?

Jako chrześcijanie głosimy inny postęp człowieka, który nie kończy się na tym, co horyzontalne i doczesne, ale zmierza ku Bogu. To kryje się pod obrazem „nowego stworzenia”, ku któremu jęczy w bólach rodzenia (por. Rz 8,22) cale obecne stworzenie, bo nie chodzi w nim o to, aby trwało takie jakie jest, no może lekko updatowane, ale o zmianę jakościową. Czasami dajemy się zawęzić w naszej nadziei chrześcijańskiej i niebo wydaje się być tym, co tu mamy, ale do kwadratu. Przypominać to może wyobrażenie robaka żerującego w kapuście, dla którego niebo to byłoby „bardzo dużo kapusty”, tak dużo, ze już nie trzeba jej dalej szukać. A jednak otoczeni myśleniem, które sens życia widzi w tu i teraz, na ziemi, nie możemy dać się opanować takiemu podejściu, ale przypominać, że chodzi o coś więcej.

Problem jednak polega na tym, że jest wiele pojęć, które brzmią tak samo lub bardzo podobnie, trochę jak dwa łudząco podobne do siebie kamienie wyglądające na szlachetne i wartościowe, ale tylko jeden jest cenny, bo drugi to podróbka, nic nie warta imitacja. Coś może by „chrześcijańskopodobne”, ale nie jest to chrześcijaństwo; wyglądają tak samo, ale jakże różne pozostają. Mam nieodparte wrażenie, ze z czymś takim mamy do czynienia, gdy słyszymy o „nieskończonym doskonaleniu”, to jak więcej „kapusty”, ciągle tego samego, tyle, że więcej, ale dzięki komu? Sobie czy Bogu? Czy człowiek myśli, że będzie się doskonalił aż stanie się bogiem, jak sądził Hegel? Nie, to inna liga, przejście do nowego stworzenia jest zmianą jakościową, a nie pokonaniem śmierci tutaj. To jej przekroczenie.

Te wszystkie wysiłki, aby człowieka nie wypuścić z ram świata, nie są czymś nowym. Człowiek jest z natury obarczony grzechem pierworodnym, a więc ciągle pojawia się problem z „angelizacją” człowieka, traktowaniem go jakby był aniołem, bez ciała, z perspektywą rozwoju nie mającego kresu. Widać tu brak realizmu, o którym przypomina chrześcijaństwo – trochę jak niewolnik na wozie generała rzymskiego, któremu to jako zwycięzcy kampanii  wojennych pozwalano odbyć triumf, a więc uroczysty wjazd do Rzymu, a ów człowiek trzymając wieniec nad Triumfatorem miał za zadanie powtarzać: „pamiętaj, jesteś tylko człowiekiem”.

 

Abp Sheen zwraca uwagę, że herezja „postępu” neguje wszelką dyscyplinę moralną i całkowicie odrzuca łaskę Bożą. „Postęp wynika bowiem w sposób automatyczny ze swobodnej gry sił przyrody oraz działania wolności w świecie, któremu zrzucono pęta przesądów”, pisze hierarcha. Ilekroć próbuje się budować świat bez Boga kończy się to katastrofą. Mimo wszystko ludzie nadal próbują… Dlaczego?

Wynika to z tego, że zaczęto wmawiać ludziom, że moralność to powinności, zakazy i kary, a nie sposób na bycie szczęśliwym, jak to podkreślał św. Tomasz z Akwinu. Moralność to przecież sztuka życia, które prowadzi do osiągniecia największego dobra, a przez to spełnienia i choć są niebezpieczne zakręty i ostrzeżenia przed nimi, to nie na tym polega życie moralne, aby nie zrobić żadnego błędu, ale osiągnąć cel. Zafałszowanie tej percepcji leży u podstaw przekonania, że trzeba wyprać postęp i życie ludzkie z wszelkich norm czy ograniczeń, jak to sugerują np. transhumaniści, zamiast przecież traktować normy jako koryto rzeki, które umożliwia jej płynięcie, a nie rozlewanie się na boki. Świat nie lubi zakazów i reaguje alergicznie na nie, a przecież jak podkreśla hiszpański antropolog Higinio Marin, istnienie zakazu – „nie czyń czegoś”, jak to archetypicznie czytamy w Księdze Rodzaju o zakazie spożywania owocu z drzewa poznania dobra i zła – to przełomowy moment kształtowania się wolności, wyjście z epoki posługiwania się instynktem, wejście w epokę „prawa” zakładającego istnienia wolnych ludzi. Nie dziwi, że znakiem traktowania serio wolności dziecka będą ‘zakazy’, aby czegoś nie robić, bo to szkodzi. Nie stawianie ich w ogóle, by ktoś żył spontanicznie, nie słyszał nigdy „nie”, a wiem, że takie filozofie wychowania dzisiaj są rozpowszechniane, to szkoda dla kształtowania wolności dziecka.

Ale w pytaniu pojawia się pytanie o Boga i budowanie świata bez Niego – dlaczego to kończy się katastrofą? Bo to jak dom bez fundamentu, kwiat bez korzenia, nie da się zbudować autentycznych relacji bez odniesienia metafizycznego, czyli odniesienia do pytań podstawowych. Wiem, że są takie próby odmetafizycznienia, np. teologii, co wydaje mi się karkołomne i właściwie cofające kulturę i naukę. Bo zawsze jakaś metafizyka będzie, nawet gdy mówi się, ze jej nie ma, ktoś jej nie uznaje, twierdzi może nawet, że nie istnieje… ale zawsze jakaś musi być odpowiedz na pytanie o prawdę, byt, dobro, o ich status, a wiec czym tak naprawdę są. Gdy ktoś to wypiera ze świadomości nie dziwmy się, ze rodzi się „naiwna” metafizyka, nieadekwatna, szczątkowa, niepełna. Trzeba pamiętać, że brak widzenia szerszego horyzontu zamyka człowieka i sprawia, że karłowacieje – dlatego bez Boga człowiek traci, bo sprowadza się go do jednego wymiaru, jak w słynnym przykładzie ‘płaszczaków’, które świat widzą tylko w dwóch wymiarach, twierdząc, że absurdem jest istnienie trzeciego wymiaru. Przypomina się bajka o orle, który przebywał wśród kur i można powiedzieć „skurowaciał”, patrząc z podziwem na orły, wmawiając sobie, ze jest kurą… człowiek odnosząc się do Boga zyskuje, nie traci. Największe bowiem kłamstwo w historii jest takie, ze Bóg przeszkadza w wolności, a przecież On ja umożliwia! Rajska pokusa dotyczyła chęci wejścia w rolę Boga. A ludzie próbują, bo to ładnie opakowana pokusa, tyle, że produkt w środku rozczarowuje. Przereklamowane. 

 

Czy można postawić tezę, że herezja „postępu” nieustannie ewoluuje? To znaczy: nie ma jednego celu, ideału „postępu”, tylko nieustannie się on zmienia. Podam przykład: kiedyś „postępem” było zapewnienie bytu sobie i rodzinie; potem tylko sobie, a od niedawna najważniejszy jest… klimat.

Warto rozróżnić pewne kwestie – postęp jest przecież wpisany w samo dzieło stworzenia, skoro Bóg powierza świat człowiekowi, aby czynił sobie ziemie poddaną, czyli pasterzował nad stworzeniem, dlatego nie każdy postęp jest herezją. Istnieje np., postęp w rozumieniu prawdy, poprawa warunków życia na godne człowieka, czyli chodzi o postęp, który nie jest w kontrze do natury, ale wykorzystując jej moc. Jesteśmy bytem otwartym, który nie przychodzi gotowy na świat, ale się staje – można powiedzieć, że mamy dokończyć siebie wedle obrazu, który Bóg naszkicował dając nam Swój Obraz w Chrystusie. Chodzi jednak o progres, który jest rozwijaniem potencjalności natury, a nie zrywaniem czy porzucaniem.

Dlatego przenoszenie postępu na klimat to efekt zmian filozoficznych i utrata przez człowieka świadomości tego kim tak naprawdę jest jako stworzony na obraz Boga. Czynienie z troski o klimat wyznacznika jedynego postępu, co widać choćby w tym, że wręcz postuluje się demokratyzację, w której zaleca się, aby przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji powiązanych z wpływem na środowisko naturalnego pytać się je o zdanie… pytać o zdanie planetę Ziemię lub klimat. W ten sposób rodzi się przekonanie, że rzekomo to ludzie przeszkadzają Ziemi, a przecież to jest jak odwrócenie Księgi Rodzaju, gdzie Ziemia jest dla człowieka zadaniem, nie jest prezentowana w opozycji do niego. Odwracanie ról zawsze było znakiem działania Złego… słusznie mówi się, że on parodiuje dzieło Stworzyciela.

Zauważmy, ta ideologia jest posunięta do takiego szaleństwa, że sugeruje usunięcie ludzkości jako takiej przez przezwyciężenie gatunku, odcieleśnienie ludzi i przejście na świadomość ludzka nie w ciele fizycznym, ale na materiale nie-biologicznym, na syntetykach. Brzmi to zaskakująco, ale o tym się mówi na serio. A to przecież są idee, które potem jak małe patyki w nurcie strumyku, nagle blokują przepływ za ileś metrów, utrudniają swobodny przepływ wody, odcinają dostęp drzewom, które potem usychają. My lekceważymy niestety takie idee, niedowierzając może, że ktoś coś takiego wymyślił, określamy potem je jako szalone i nie reagujemy… a to błąd.

 

Dlaczego w herezji „postępu” jest miejsce na długie, może nawet wieczne życie, a nie ma miejsca na zmartwychwstanie? Dlaczego ucieczka przed śmiercią, czy też oszukiwanie śmierci i przedłużanie życia ma być absolutnie ostatecznym celem człowieka?

Bo kryje się tu zasadnicza różnica, chrześcijaństwo jest innego rodzaju obietnicą i transhumanistyczne przedrzeźnianie chrześcijaństwa to zejście z oczekiwaniami na poziom niżej, oddanie wolności za cenę zwykłego trwania. Przedłużanie życia ludzkiego ma sens, można uczynić wiele dobra, ale pytanie jest jakim kosztem to ma się dokonać, bo nie chodzi tu tylko o terapeutyczne zmiany, poprawiające stan zdrowia, przywracające utracone funkcje np. w wyniku wylewu czy leczące z chorób, ale chodzi o zmianę istotową, na poziomie świadomości kim jest człowiek. Dlatego postęp w przypadku odrzucania zmartwychwstania i przyjmowania jedynie długiego życia doczesnego nie jest jakościowy, to trochę jak jazda na tym samym biegu… bez chęci przerzucenia biegu życia na nowy, a to daje wiara w Chrystusa, wejście w wieczność, nie długie uwięzienie w czasie.

Przy okazji dostrzeganych właśnie takich nieporozumień co do terminów, obniżania oczekiwań, z wieczności na długie życie ziemskie, warto postawić sobie pytanie jak na to reagować, bo kultura współczesna tańczy swoisty „danse macabre”, taniec śmierci, do którego nie warto się włączać i nie ulegać pokusie dostosowania do przejściowych mód, wymyślając coraz to bardziej oryginalne koncepcje, aby się jedynie przypodobać trendom.  Myślę, że trzeba dzisiaj dialogu ze współczesnością, ale nie zawsze tam, gdzie ona by chciała, ale gdzie warto go prowadzić, nie na wzburzonych falach morza, by użyć zasłyszanej niedawno metafory, gdzie wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, ale w ciszy głębokich wód, bo tam trzeba dojść.

Niestety dyskusja o postępie jest tak prowadzona, aby ją sprowadzić do techniki rozwiązań… a głębsze kwestie dotyczące człowieka, kultury, jak chcemy funkcjonować są pomijane. Widząc to przekonujemy się coraz bardziej, że to prorocka misja katolicyzmu we współczesnym świecie i wezwanie, aby nie da się wciągnąć w powierzchniowe spory, które dziś są, ale jutro już nie istnieją na Youtube. Mamy ‘wciągać’ w głębie, głębokie pytania i tam próbować dyskutować, obudzić świadomość.

 

Abp Fulton Sheen stawia tezę, że według herezji „postępu” człowiek nigdy nie osiągnie szczęścia, ponieważ zawsze z tyłu głowy będzie miał on wizję „szczęśliwej przyszłości”, której sam nie dożyje. Problem w tym, że wyznacznikiem szczęścia dla większości, o czym pisze hierarcha, jest posiadany majątek i dostępne technologie. Jedyne, co nam pozostaje to zazdrość i smutek, że przyszło nam żyć tu i teraz… Czy to słuszne spostrzeżenie?

Pogoń za postępem, ale także sławą, są pełne frustracji, bo to podbijanie stawki, rysowanie sobie poprzeczki, której się nie przeskoczy. Wpadamy w niewidoczne więzienie „pogoni za czymś”, ale najgorsze, ze w wyniku tego wyścig przestajemy odróżniać pozór od rzeczywistości, bo czy postępem będzie możliwość rozpoznawania twarzy i kontroli ruchów ludzi, ale nie rozpoznanie godności osoby, która kryje się za tą twarzą? Chodzi jak zwykle o to, co nazywamy metafizyką i że nie odróżnia się właściwych poziomów, np. korelacji pozornych od realnych czy w ogóle przyczynowości. Gromadzimy mnóstwo danych, ale nie wiemy po co i to budzi frustrację u ludzi. To nic nie daje, że mamy w sekundę dostęp do baz danych, skoro nie wiem czego szukać i w jakim celu? Kryzys „celu” jest dziś doskwierającym najbardziej. Nie wystarczy zatem jedynie nauczyć ludzi korzystać z narzędzi, to jest ważne, oczywiście, ale przede wszystkim trzeba rozmawiać o celu, do którego mają nas prowadzić tak spektakularne środki jak nowe technologie.

 

W książce „Listy starego diabła do młodego” C.S. Lewis pisze, że „zły” zrobi wszystko, abyśmy zaprzątali sobie głowy rozpamiętywaniem przeszłości bądź myśleniem o przyszłości. Nie wolno nam myśleć o „tu i teraz”, bo jeszcze przyjdzie nam do głowy, żeby np. nawrócić się, pomodlić, iść do spowiedzi etc. Coś w tym jest, prawda?

Oczywiście! Skupienie i uważność doprowadzają do realnych zmian, a nie więzią człowieka w przeszłości lub mglistych wizjach przyszłości. Marzenia lub nostalgia za tym, co dawniej to  pokusy paraliżujące działania człowieka, który nie podejmuje żadnego działania, chroniąc się w intencjach, planach. Zresztą często pewnie możemy zaobserwować, że w wielu sytuacjach wybiegamy myślami do przodu i to nie tylko na mszy św., gdy myśli mkną co będzie potem, co na obiad, spotkania z innymi ludźmi, ale i na pielgrzymce camino de Santiago, pamiętam, że rozpoczynający wędrówkę do Composteli, gdy mijali parafię, gdzie posługiwałem, mając przed sobą jeszcze 600 km do celu, przerażali się dystansem i mówili nie dam rady. Radziłem im wtedy nie myśleć, co będzie za tygodnie, ale o następnym etapie, skupić się na dniu najbliższym, a nie wybiegać myślami za daleko do przodu. 

To skupienie na „dziś” oznacza to także, ze trzeba nie zwlekać z rozwiązaniami trudnych sytuacji, dylematów, nie odkładać ich na później czy w bliżej nieokreślone „potem”. Nie można iść do przodu z zawiązanymi nogami, trzeba zdjąć sznur blokujący ruchy, a to sytuacja, w której postępowi nie towarzyszy moralność, formacja, ale bezmyślne użytkowanie. Wiem, ze często nie czytamy instrukcji obsługi, włączamy sprzęt i potem się martwimy czy zadziałała, liczymy na intuicyjność… ale w przypadku coraz bardziej skomplikowanych urządzeń trzeba zastanowić się nad ryzykami dla naszego życia jakie wprowadzają. Technologia nas zmienia, nasze relacje, percepcje, ma swój wpływ na dalsze życie. Brak refleksji może mieć opłakane skutki – trzeba pytać o prawdę i odkrywać ją, nie kierować się jedynie opiniami influencerów.

Pod tym względem wiele można uczyć się od teologii średniowiecznej, scholastycznej, zwłaszcza Akwinaty. Jego interesowało nie tyle zrekonstruowanie poglądów, kto jak myślał, ale doszukanie się prawdy rzeczy. Zaczynał zawsze od trudnego, trafiającego w sedno pytania, prezentacji poglądów przeciwników, bo nie chciał isć za prawdą związany wątpliwościami. Pędzić naprzód, nie wiedząc dokąd i pomijając głosy krytyczne – to dla św. Tomasza nie miało sensu. Mentalność współczesna jest zdecydowanie inna, nie zważa na konsekwencje, nie idzie za zasadą „ostrożności”, ale byle „naprzód”. Naprzód do przepaści? Prawdziwym postępem będzie wówczas zawrócić, sprawdzić gdzie naprawdę jesteśmy i wybrać dobra drogę.  „Musk powiedział…”, „Macron napisał…”, ale czy mają racje? Trzeba zadać sobie pytanie: czy szukam prawdy katolickiej, w całym zakresie tego terminu (skoro katolicki oznacza myślący ‘wedle całości’, starając się uchwycić całość), odkrywając ją w mszy świętej, gdzie Chrystus mówi do Kościoła?

 

Panuje powszechne przekonanie, że zaawansowanie techniczne, technologiczne, naukowe etc. ma związek z „ulepszeniem moralnym”; że rozwój techniczny wiąże się z rozwojem moralnym. Kościół przez wieki przestrzegał przed takim podejściem. Jak jest obecnie?

Niestety, to nie jest automat, bo rozwój technologiczny to narzędzie, a nie cel, dlatego jak każde narzędzie może zostać dobrze lub źle spożytkowane. Wydaje się, ze ciągle tkwi w nas magiczne przekonanie, że zmienią człowieka okoliczności zewnętrzne, że jeśli one będą dobre i pozytywne, to człowiek z automatu takim będzie. Chrystus przestrzegał przed tym, gdy mówił o naiwnym przekonaniu faryzeuszy, ze czyszczenie kubków czy obmywanie rąk- zewnętrzne gesty – zmienią wnętrze, serce człowieka. Jest odwrotnie: zmiana wewnętrzna jest pierwsza, ona przekłada się na nasze otoczenie.

Nieraz jednak słyszę, że moralne ulepszenie nie nadąża za zaawansowaniem technicznym, że etyka jest krok z tyłu za postępem, jakby wyłączało się sumienie z nowych obszarów aktywności. A może należałoby powiedzieć, że to etyka konsekwencjalistyczna dominuje, a więc nazywa się dobrym postępem ten tylko, który w bilansie wychodzi na plus, choć przynosi z sobą jednocześnie wiele strat.  

Jednocześnie wielu dzisiaj wprost mówi o konieczności ulepszenia moralnego, że to część miary postępu, że wtedy dopiero pojawia się takie zaawansowanie, które można nazwać „postępem”, gdy nowe możliwości spotkają się z odpowiedzialnością użytkownika. Co z tego, że zwiększymy możliwości, jeśli oddamy je potem komuś kto szkodzi innym, albo jeśli one ostatecznie nam zaszkodzą. Postęp musi mieć komponent etyczny, aby był postępem prawdziwym.

 

Czy nie jest tak, że herezja „postępu” zdejmuje z człowieka wszelką odpowiedzialność? Zawsze może on bowiem powiedzieć: to nie moja wina, tylko „praw natury”, tudzież „ewolucji”; chciałem dobrze, ale nie miałem na tyle środków; zawiódł system, a nie ja etc.

Tak, jak tylko zrobiłem ten sprzęt…, ale on potem zabił tysiące, może nie zawsze w sensie fizycznej eksterminacji, ale zabił relacje, czas, przyszłość… przerzucanie odpowiedzialności na innych, na okoliczności, to stare jak świat, mówi o tym słynne słowa Jezusa o belce i drzazdze w oku, bo nie dość, że zawsze szukamy u innych winy, to jeszcze patrzymy na sytuacje wokół nas przez pryzmat własnych słabości i grzechów.

Odpowiedzialność stała się produktem deficytowym, jeśli by spojrzeć szerzej na zachowania społeczne, podobnie z odczuciem „winy”, a wskazanie winy za doprowadzenie do czegoś jest rozmywane. Mamy porażki, ale bez winnych… nie ma też kultury przyjmowana winy (i jej odpokutowania). Zobaczmy, brak odpowiedzialności i wychowania do tego, aby być odpowiedzialnym za swoje życie, np. w wymiarze seksualnym, to naprawdę zmiana całego systemu, w którym panuje nieustanna dyspensa.  

Obsesja postępu przekłada się dziś na uporczywe dążenie do zmiany jako wykładni rozwoju, nie tylko gdy rzecz dotyczy rynku, gospodarki, ale wkroczyło na teren antropologii.

Postęp musi iść w parze z etyką, bo czy coraz większa wiedza o patologiach będzie znakiem postępu? Jak możemy potem nazywać coś postępem „inteligentnym”, jeśli jakieś rozwiązania będą niszczyły np. zdrowie psychiczne, zniewalały zamiast rozwijać. Wtedy rozwiązania technologiczne nie będą labiryntem bez wyjścia, ale lustrem, które nam pokaże kim naprawdę jesteśmy jako ci, którzy szukają prawdy, odsłoni godność człowieka.

 

A jak herezja „postępu” wpływa na ludzką wolność, na naszą wolną wolę, na nasze sumienia?

Sądzę, że dzieje się to przez przeczucie, że ponieważ więcej i szybciej coś mogę zrobić, to rozwija się tym samym moja wolność. Jak wspomniałem, wówczas wielu myśli, że postęp wyprzedza osąd sumienia, a przecież ono nadal obowiązuje w nowej sferze aktywności. Sfera informatyki, użytkowania Internetu, teraz sztucznej inteligencji – przecież to są zakresy, gdzie sumienia „działa”, choć niektórzy chcieliby takie strefy wolne od sumienia poustawiać w wielu obszarach. Dotykamy jednak kwestii woli i jej kształtowania, a wydaje mi się, że nasycenie życia skomplikowanym i półautomatycznym sprzętem, wspieraniem wyborów przez sztuczna inteligencję (jeszcze nie „wyręczanie”, choć i to się dzieje w małej skali), osłabia wolę i dlatego tym bardziej trzeba ją ćwiczyć. Jak tabliczka mnożenia, której nie może zastąpić instruktaż obsługi kalkulatora. Pewne umiejętności nie powinny zniknąć z naszego życia.  

Postęp stał się wytrychem wymuszającym presję na ludzi, którzy nie chcą być postrzegani jako rzekomo nie-postępowi, bo takie sformatowanie sceny np. politycznej ale i teologicznej sprawia, że kto nie będzie postępowy to hamulcowy…

 

Według abp. Sheena na świecie istnieje tylko jeden „postęp prawdziwy” i polega on na umniejszaniu śladów po grzechu pierworodnym. Jak to jednak zrobić w warunkach, w jakich przyszło nam żyć?

Św. Tomasz z Akwinu pisząc o grzechu pierwszych rodziców wskazuje, ze był on swoistym rozstrojeniem władz duszy, utratą porządku wewnętrznego, w którym ciało przestaje słuchać duszy, uczucia odwracają się od rozumu, a człowiek od Boga. Przypomina to wówczas instrument, który został roztrojony i wydaje fałszywy dźwięk, można w niego uderzać i grać ile się chce, ale wydaje nie ten ton co trzeba. Dlatego tradycja widziała w owych śladach po grzechu, o jakich wspomina abp Sheen cztery rany: nieznajomości (w stosunku do prawdy), złośliwości (w stosunku do dobra), słabości (gdy rezygnuje się ze starań o dobro na widok trudu) i pożądliwości (gdy brakuje porządku w przyjemnościach). Jak przywrócić pierwotną harmonię? Porządkując relacje i ustanawiając właściwe podległości, nie rezygnując z czegoś dlatego, ze kosztuje wysiłek, poddać się Bogu na nowo. A jeśli jakiś instrument jest roztrojony, to bierze się do ręki kamerton i próbuje od usłyszanego czystego dźwięku nastroić instrument…

Niszczenie tych śladów po grzechu może być czasami odbierane jako kontr-kulturowe, bo wiąże się z odrzuceniem dyktatu mody. Dobrze to ilustruje przykład biblijny złotego cielca, jakiego wykonali Izraelici pod nieobecność Mojżesza, gdy przebywał na górze Synaj i gdzie otrzymał tablice przykazań. Dla niektórych postępem i dostosowaniem do standardów okolicznych narodów było stworzenie nowego „złotego cielca”, a więc przyjęcie koncepcji Boga silnego jak byk i złotego, a więc przynoszącego wymierne korzyści… może wśród Izraelitów byli tacy, co mieli wątpliwości, ale skutecznie inni wyperswadowali im konieczność pójścia z postępem. Można powiedzieć, że stracili wówczas wolność w imię postępu, bo nie potrafili postawić na wierności Bogu, których ich wyprowadził z Egiptu, domu niewoli, Bogu bez „wizerunku”, który mówił o Sobie: „Jestem, który jestem”. Wydawać by się mogło, że postępem było stworzenie obrazu Bogu, a jednak prawdziwym postępem w tamtej sytuacji było okazać się wiernym Bogu.

 

To, że zło w świecie nie ewoluuje w dobro, nie oznacza, że w świecie nie ma dobra. Przez wieki było to oczywiste tak jak to, że im więcej dobra, tym większy atak zła. Obecnie jednak zamiast „zło dobrem zwyciężać” herezja postępu narzuca nam nowe definicje i wmawia, że zło to tak naprawdę dobro, a dobro, to zło. Zapytam prowokacyjnie: może Kościół się myli i to świat ma rację, a w związku z tym Kościół powinien iść za „postępem” i dostosować się świata?

Odpowiem również nieco prowokacyjnie, Kościół musi iść z postępem prawdziwym, gdyż na tym właśnie polega istota tradycji… to związek teraźniejszości z przeszłością, nie odcinanie się od korzenia, ale w tradycji ruch jest w kierunku jutra, a nie ku przeszłości, choć pamiętając, że było wczoraj. Taki jest sens tradere czy greckiej paradosis. Nie jesteśmy muzeum, które odwiedza się w kapciach i podziwia jak ludzie kiedyś żyli, ale chodzi o zasadę zmiany, która zakorzeniona jest w udzielonym darze Bożym. Dlatego w wizji postępu nie towarzyszy chrześcijanom ani ewolucjonizm, który szuka postępu w przyszłości, ani przekonanie, że jest coraz gorzej, a postęp był kiedyś, na początku, bo katolicy pełnię czasu, a więc miarę postępu, widzą w ciągłym powracaniu do Chrystusa.  

 

Bóg zapłać za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

Co jest przesądem, a co herezją, czyli dlaczego nie da się budować świata bez Boga

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(15)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie