29 marca 2025

Herezja scjentyzmu, czyli dlaczego nauka wypowiedziała wojnę chrześcijaństwu

(PCh24.pl)

Na trzeci odcinek cyklu PCh24.pl o „nowoczesnych herezjach” zapraszają ks. prof. Piotr Roszak i Tomasz D. Kolanek.

Kliknij TUTAJ i zobacz wszystkie opublikowane w tej serii rozmowy

„Dla współczesnego odczuciowego umysłu rozumieć znaczy pomierzyć; wiedzieć to policzyć. Zmysły są wyłącznymi źródłami wiedzy. Stąd wiedza zaczerpnięta skądinąd niż z rachunków bądź z eksperymentów jest iluzoryczna. Wiedza zmysłowa jest ostatecznym arbitrem doświadczenia”, tak herezję scjentyzmu opisał ponad 80 lat temu abp Fulton Sheen. Księże Profesorze, wiele się od tego czasu nie zmieniło, może poza tym, że człowiek jeszcze bardziej chce wszystko policzyć i pomierzyć, prawda?

Wesprzyj nas już teraz!

Empiryzm okazał się sukcesem, trudno się dziwić, ale wydaje mi się, że zawodzi współczesnych właściwe rozumienie obecnej sytuacji. Problemem nie jest to, że jest za dużo nauki, ale że jest jej za mało… za mało jest dobrej nauki, która potrafi uznać z pokorą limity własnej metody, określić czym jest eksperyment i na jakie pytanie zadane przyrodzie odpowiada… czym są nasze naukowe konstrukty teoretyczne, a wiec że zaimpregnowanie teoria w naszym podejściu do doświadczeń jest po prostu wszechobecne, choć tego być może nie od razu widać. Mam wrażenie, że zachłysnęliśmy się eksperymentami, a zapomnieliśmy jaki jest ich status, co one naprawdę oznaczają.

Paradoksem jest jednak to, że choć tak mocno polegamy na zmysłach (i emocjach), to okazuje się, że nie można im ufać… dziś w epoce sztucznej inteligencji wiemy doskonale, że zmysły mogą nas mylić. Słyszymy, że ktoś coś powiedział, a potem nagle okazuje się, ze to dorobiony głos przez sztuczną inteligencję, że nie jest realne to, co słyszymy czy oglądamy. Chciałoby się powiedzieć: błogosławieni co wiedzieli, a nie uwierzyli… ileż w sieci jest przypisywanych znanym osobom gestów, słów, zachowań, których oni nigdy nie wyrazili czy wypowiedzieli?

Jako tomista, zgadzam się z tym, ze źródłem wiedzy są nasze zmysły, nie ma żadnej wiedzy wlanej, zdobywamy ją przez konfrontację z rzeczywistością, a nie podróż w świecie idei. Ale to punkt wyjścia poznania, a nie dojścia. Choć zmysły nie czują obrotu ziemi wokół własnej osi, to jednak Ziemia się kręci. Ale nie można lekceważyć tych doświadczeń zmysłowych, lecz je uzupełniać innymi, aby zyskiwać kompletny obraz. Tu widzę problem, że zachwyca nas szczegół – jedno wrażenie zmysłowe, empiryczne – a zapominamy, aby je osadzić we właściwym kontekście. Wtedy dopiero można zważyć jego znacznie.

Wracamy tym samym do wyzwania jakim jest ujmowanie świata we właściwej proporcji, coś charakterystycznego dla średniowiecznych katedr, które przekazywały swoją bryłą i układem ważne przesłanie dotyczące porządku wiedzy albo jak kto woli architekturą wiedzy.

 

Czym była, a czym obecnie jest nauka? Moim zdaniem, Księże profesorze, kiedyś nauka miała służyć poznawaniu świata, aby lepiej go zrozumieć. Dzisiaj zaś praktycznie każda dyscyplina naukowa ma „dostosować świat” do jakiejś wizji…

Nie do końca się zgodzę z tym stwierdzeniem, gdyż rola nauki pozostaje ta sama, nadal jest pasjonującą przygodą odkrywania prawdy o świecie, a więc sojusznikiem wiary (w której przecież też chodzi o prawdę!) i nie dziwi, że tylu chrześcijan zajmuje się nauką, że chrześcijanie ja rozwijali – to nie przypadek, gdyż o powodzeniu nauki z historycznego punktu widzenia zadecydowały, jak podkreślał np. Stanely Jaki OP, wiara w Stwórcę-Logos,

Dlatego głównym problemem jest instrumentalizacja nauki i próby jej ideologizowania. Brak obiektywizmu i wykorzystywania autorytetu w nauce do lansowania światopoglądu. Pewne oszustwa i ideologizację widać jednak dopiero po pewnym czasie, zarówno gdy wychodzi na jaw kłamstwo dotyczące choćby ostatnio Kanady i rzekomych grobów dzieci indiańskich, mających rzekomo świadczących o okrucieństwie katolickich zakonów prowadzących szkoły w tym kraju (co zdementowano i brak na to dowodów), jak i rzekomych korzyści ze zmiany płci. Okazuje się, ze wiele z tych artykułów było tendencyjnie zawężonych do pewnej próby potwierdzający tezy pisane pod konkretne zamówienia. Co to oznacza? Nie to, że nauka jest zła, ale że musimy nauczyć się czytać wyniki badań.

 

Stwierdzenie: „Tak głosi nauka” zamyka prawie każdą dyskusję w związku z czym nie ma już miejsca na wartości, tradycję, metafizykę, objawienie, wiarę, czy autorytet. Te bowiem zastępuje „nauka”…

Nauka to poznanie aspektowe, a najwięksi naukowcy historii cechują się pokorą, bo wiedzą, ze znamy ułamek z całości, cenny ułamek, zmieniający nasze życie, ale to ułamek. Fizycy mówią, ze znamy ok 5% wszechświata, a więc na temat takiej cząstki się wypowiadamy przez teorie i prawa naukowe, próbując opisać możliwą do poznania rzeczywistość. Warto też sobie przypomnieć, że badania empiryczne i eksperymentalne mają nie tylko swoje ograniczenia przedmiotowe (dotyczą materii), ale i założenia teoretyczne, na których operują. To istotna sprawa, bo często przeskakuje się nad tym zagadnieniem do samych wyników, jak wówczas, gdy sprawdza się jedynie wynik działań matematycznych, a nie śledzi się całego procesu myślowego. Jak zdano sobie z tego sprawę w XX wieku, myślę tu np. o Karlu Popperze czy Mariano Artigasie, istnieje wiele założeń w nauce, które czynią z niej wiedzę probabilistyczną.

Nie jest tak, ze nauka prawdziwa sprzeciwia się metafizyce czy wierze. Problem pojawia się wtedy, gdy tej nauki jest „za mało”, a nie „za dużo”. Tu tkwi przyczyna nieporozumień – ktoś kto ledwo liźnie nauki czyni się czasami wielkim znawcą i ekspertem, a przecież zna jedynie pewien aspekt. Postęp wiedzy wymaga ciągłego konfigurowania relacji na nowo, ona nie jest zrobiona raz na zawsze, ale domaga się ciągłej aktualizacji.

 

Kościół przez wieki głosił, że nie ma wiary bez rozumu i nie ma rozumu bez wiary. Dlaczego w związku z tym tak wielu „ludzi postępu” twierdzi, że to Kościół jest największym wrogiem nauki i dopiero zwycięstwo nad Kościołem uczyni świat lepszy i doskonalszym, a ludziom da prawdziwą wolność?

To kłamstwo, ze Kościół jest wrogiem nauki, a wręcz wydaje mi się, że to celowa ‘stereotypizacja”, w której pomija się fakt, że współczesna nauka wiele zawdzięcza chrześcijaństwu. Co obserwuję czasami, wielu dziwi się, ze istnieje watykańskie obserwatorium astronomiczne. Może to rezultat skrajnych poglądów, które odrzucają naukę w imię wiary, którzy zapominają, ze Bóg objawia się nie tylko w historii, ale również w świecie stworzonym, gdyż dostarcza ważnej wiedzy o Bogu. Tak to widział św. Tomasz z Akwinu w Summa contra gentiles, gdzie błąd dotyczący stworzenia rzutuje na postrzeganie Stwórcy. To przestroga aktualna dzisiaj – nie stać nas na złą naukę.

 

W XX wieku popularne zwłaszcza na amerykańskich uczelniach były „eksperymenty społeczne”. Na ich podstawie starano się naukowo wyjaśnić, jaką wartość ma ludzkie życie, czym jest sprawiedliwość, a czym prawda, czy można zastąpić matczyną miłość etc. Czy w XXI wieku naukowcy przeszli od teorii do praktyki i stąd mamy to, co mamy (gender, trans, surogacja, neo-niewolnictwo etc.) i na co, jako katolicy, nie możemy się zgodzić?

Sondaż na temat tego czym jest sprawiedliwość czy prawda w postaci wspomnianych eksperymentów społecznych nie oznacza, że w ten sposób ustala się normę prawdy. One wskazywały na ludzkie odruchy i tendencje, które okazywały się zmienne i podatne na manipulacje, a zwłaszcza na wpływy grup interesu. Takie badania społecznych „odczuć” zawsze mają wielkie ograniczenia, bo percepcja społeczna może się mylić lub zostać zniekształcona.  Nie da się przegłosować prawdy, choć istotna jest informacja na temat stosunku społecznego do danego tematu.

Problem polega jednak na tym, że takie eksperyment dają fałszywy. Jednocześnie, przemycanie takich danych, aby wpłynąć na społeczeństwo pozostaje po prostu testowaniem progu reakcji, na ile zgodzimy się na rzeczy niemoralne, czy już można przeprowadzić zmiany społeczne, czy też trzeba jeszcze poczekać i zainwestować w zmiany percepcji.

Dziś wiele się mówi o „wojnie kognitywnej”, czyli walce o to jak społeczeństwo będzie postrzegać pewne sprawy, jakie wyrobi sobie zdanie – przejąć nad tym kontrolę to kluczowe dla sił wrogich wobec państwa, które mogą chcieć w ten sposób realizować własne cele, np. przygotowanie do agresji. Pokazywać rzeczy takimi jakimi są może być skutecznym środkiem oporu, dlatego my jako katolicy nie możemy nie być sceptyczni wobec takich prób zmieniania percepcji społeczeństw, aby to, co jest prawda było poddawane w wątpliwość. Ktoś, kto zamierza wszystko podważać przywołując rzekomo potwierdzające to eksperymenty, powinien budzić w nas co najmniej podejrzenie…

 

Abp Sheen kpił, że „można też wrzucić człowieka do kotła i gotować go w nim, żeby zobaczyć, czy wyda z siebie zielone dymy nieomylnie świadczące o występujących w jego wnętrzu zawiści i zazdrości”. Podejrzewam, że jeśli ktoś zapłaciłby odpowiednią sumę pieniędzy, to znaleźliby się naukowcy, którzy by przeprowadzili ten eksperyment i postawioną tezę… Po co w związku z tym „nauka” – nie wystarczą pieniądze? Nie wystarczy zapłacić komuś, żeby np. uwierzył, że Księżyc jest tak naprawdę wielkim plastrem sera? Po co, skoro jak się okazuje prawie każdego można kupić?

Te sytuacje pokazują nam jedno: nie tyle to, ze nie potrzebujemy nauki, ile, że potrzebujemy etyki w nauce. Potrzeba dobrej nauki, bo w rękach szarlatana może stać się nie wiedzą służącą człowiekowi, ale jego zagładzie. Sam fakt, że można coś zrobić, nie oznacza przecież że się powinno to zrobić. A dziś alergicznie, po Dawidzie Hume, unika się myślenia, że nauka ma cokolwiek sugerować, jakoby rzekomo coś się powinno. To efekt wypłukania z nauki wątków etycznych i traktowania jej jako prostego portretu rzeczywistości, z którym można zrobić co się chce.

Trudno więc nie podzielać ironii abp Sheena, bo ostatnie skandale dotyczące tekstów pisanych pod zamówienie, a z których się potem wycofywano, bo np. celowo manipulowano przy doborze próby badawczej, aby wyszedł z góry ustalony wynik, te sytuacje podważają dotychczasową bezkrytyczną wiarę w naukę. Te bulwersujące sprawy zostały ostatnio dogłębnie przeanalizowane w ciekawym artykule[1] przez E. Abbruzzese i jego zespół. Co najgorsze, analizowane tendencyjne artykuły rzekomo „naukowe” dotyczyły kwestii najbardziej wrażliwych, jak zmiany ludzkiej płci. Głośno było ostatnio o zmanipulowanych holenderskich badaniach nad zmianami płci wśród młodzieży, których wyniki zostały zakwestionowane jako nieprawdziwe, gdyż oparte o złą metodologię, ale niestety w między czasie to tezy z tego artykułu stały się podstawą wytycznych dla wielu towarzystw endokrynologicznych. Chodziło bowiem w zakwestionowanych badaniach o rzekomo pozytywne skutki stosowania blokerów hormonalnych.

Aby nie poprzestać na ogólnikach, zobaczmy mechanizm tej manipulacji. Problem polegał na małej wielkości próby, braku grupy kontrolnej i tylko krótkoterminowej obserwacji, ale także brania pod uwagę jedynie wyników pozytywnych (zgodnych z hipotezą). Ogłoszono zatem na tej podstawie, że poradzono sobie z dysforią płci, ale okazało się, ze niewłaściwie (celowo?) użyto miary pomiarowej i odwrócono mechanizm punktacji. Jednocześnie w trakcie badanych procedur stosowano nie tylko blokery, ale psychoterapię (którą oskarża się o rzekomo bycie terapią konwersyjną), przez co nie można było stwierdzić, że zmiany są w wyniku interwencji hormonalnej. A zatem można było dostrzec w technice prowadzenia badań pewne uprzedzenia w zespole badawczym, jakoby poza chirurgiczną zmiany płci nic nie działa, a to zdecydowanie przeniosło się na wyniki. One nie były ważne, istotne było potwierdzenie z góry przyjętej hipotezy. Jakże to mało naukowe…

Po tej serii niewiarygodnych artykułów miary goryczy dopełnił artykuł D. Tordoff et al. (2022)[2], który odsłonił kolejne błędy metodologii, otóż uznano, że skoro pogorszył się stan psychiczny grupy nieleczonej, to błędnie odebrano to za sygnał, że… leczenie musiało pomóc grupie „leczonej”. Pikanterii dodaje fakt, że do końca badań utracono 80% informacji od grupy tzw. nieleczonych, więc jak można było cokolwiek ustalić?

 

„Kiedy współczesny umysł zaprzeczył temu, że człowiek jest stworzeniem uczynionym na obraz i podobieństwo Boga w sposób naturalny popadł on w błąd głoszący, że człowiek został uczyniony na obraz i podobieństwo zwierzęcia”, zauważył abp Sheen. Skoro człowiek nie jest dzieckiem Bożym, tylko kolejnym wytworem ewolucji, to jaka jest jego wartość? Czy człowiek ma jakiekolwiek prawo być traktowanym inaczej niż cokolwiek innego w przyrodzie?

Jesteśmy dzieckiem Bożym, którego cielesność zbudowana została w wyniku ewolucji, a która jednak jak pokazują najnowsze odkrycia z zakresu biologii, nie jest całkowicie ślepym procesem, lecz ukierunkowanym, z jasno widocznym celem. Dlatego nie ma sensu mówić „albo ewolucja albo stworzenie”. Nie wiem dlaczego odkrywana ewolucja, czyli to, że istoty żywe rozwijają się, adaptują do środowiska, że życie biologiczne jest kreatywne, że to wszystko miałoby gorzej wyrażać Boga, który jest Życiem i Sensem (lub jak ktoś woli Logosem). Czas ziemski jest dany po to, aby dojrzeć do wieczności, ukształtować się w sposób odpowiedni do tego przeznaczenia, a to wyznacza naszą wartość, do czego jesteśmy wezwani jako stworzenia rozumne, a nie przez „sposób”, w jaki kształtuje się cielesność człowieka. Może obawy wynikają z tego, że ewolucję traktuje się jako mechanizm sam w sobie, a przecież przypadkowość (psychologiczna) procesu nie świadczy o słabości Boga. Najnowsze odkrycia naukowe raczej wskazują na sensowną strukturę wszechświata, a więc nie na jego przypadkowość ontologiczną. Cos co jest przypadkowe dla nas, nie jest dla kogoś kto widzi więcej. Bóg zna stworzenie, więc indeterminizm zjawisk nie jest wyrazem Jego słabości, ale wyborem takiej a nie innej drogi stawania się stworzenia samym sobą. 

W oczach Boga każde stworzenie ma swoją wartość, ale odmienną, ze względu na stopień, w jaki oddaje doskonałość Stwórcy. Jak doskonała rzeźba w różnych materiałach, choć zawsze oddaje geniusz artysty, to jednak inaczej to widać w glinie, w złocie, na płótnie. Materiał wyznacza możliwości ekspresji. Św. Tomasz z Akwinu mówił o tym, ze Bóg szanuje naturę stworzenia, dlatego inaczej traktuje stworzenia racjonalne, które same kierują się do celu ostatecznego, a inaczej te nieożywione, które z natury przez instynkty skłania do ich celu.

Innym pytaniem jest kwestia kto bardziej oddaje obraz Boga, anioł czy człowiek. Odpowiedz Akwinaty jest interesująca, bo choć obiektywnie intelektualnie anioł jest doskonalszy od człowieka (jest przecież czystą inteligencją) i lepiej wyraża dzięki temu wielkość Boga, to jednak człowiek, przez relacje pochodzenia (człowiek pochodzi od człowieka, pod innym aspektem jest bardziej obrazem Boga niż anioł.

 

Jeszcze 20-30 lat temu, odpowiedzi na pytania: „Kto cię stworzył?”, „Jaki jest cel twojego życia?”, „Czy różnisz się od zwierzęcia?” wydawały się oczywiste. Dzisiaj na pytanie o „cel życia” większość wzruszyłaby ramionami. Łatwiej byłoby im odpowiedzieć na pytanie, co wydarzyło się w 6 odcinku piątego sezonu „Gry o tron” bądź, które knajpy w lipcu 2022 roku odwiedził pewien YouTuber niż na pytanie o cel i sens życia… Dlaczego? Jaki pożytek z życia, skoro nie znamy celu bytu człowieka?

Z jednej strony poprzeczkę obniżył postmodernizm, który wprowadził dziwne poczucie wstydu przy mówieniu o sprawach ważnych. Zachęcał, aby unikać wielkich słów, a życie człowieka pisać zawsze małą literą.

To prawda, mamy kryzys sensu, bo podważono zaufanie do tradycji religijnych i filozoficznych, które dostarczały różnych odpowiedzi. Jeśli będziesz negował wszystko i wyśmiewał, np. w edukacji czy kulturze, to nie dziwmy się potem, że efekt będzie opłakany, bo ludziom przestanie się chcieć chodzić do szkół czy na wydarzenia kulturalne. Tak, to niebezpieczna herezja – twierdzić, że nie ma sensu, a więc ostatecznego znaczenia ludzkiego życia, a więc że jest ono po prostu przelotną impresją, kumulowaniem doświadczeń. A przecież nie da się zbierać rzeczy bez ładu i składu, bo pomieszamy cenne i bezwartościowe. Musi istnieć kryterium, które wskaże co warto zbierać, a co wyrzucamy, żeby w koszyku na grzyby nie było muchomorów i borowików. Świadomosć celu życia dostarcza takiego kryterium, bo pokazuje co warto oddać za coś innego, np. za co oddać życie. Jeśli nie ma celu, to wtedy wszystko jest tym samym, a w konwekcji traci znaczenie pojedyncze życie czy podejmowane wysiłki na rzecz innych i wspólnoty, a wtedy najczęściej pojawiają się fałszywi mesjasze w postaci ideologii i to oni narzucają swój cel. To przebiegła taktyka: najpierw wmówić, że nie ma sensu to, co uchodziło w wierze katolickiej za sens, a jak się to zrówna z ziemią, to wtedy stawia się swoje propozycje.

Poza tym, jak odpowiemy sobie na pytanie o sens, o dalekosiężną metę, to wtedy automatycznie pojawia się pytanie o środki, jakie trzeba podjąć. Sens ma terapeutyczne znaczenie w życiu człowieka, jak to widział Viktor Frankl: staranie się by odnajdywać sens, jest kluczowy. To już Arystoteles zwracał uwagę, że cel jest pierwszy, gdy człowiek czegoś chce, a potem przychodzi realizacja tego za pomocą konkretnych środków. Przykładowo, jeśli stawiasz sobie za cel zdobycie dobrego wykształcenia to trochę potrwa zanim to osiągniesz. Bez ujęcia celu tego się nie da zrealizować, choć jego osiągnięcie będzie dopiero na końcu długiej drogi.

 

Czy nauka, która wzięła – cytując abp. Sheena – „rozwód z Bogiem” może budować jakąkolwiek kulturę, czy jedynie anty-kulturę? Przykład III Rzeszy – kraju, który inspirował, jeśli chodzi o rozwój nauki niemal cały świat jest oklepany, więc zapytam o… Koreę i to nie tę Północną, tylko Południową, gdzie wraz z rozwojem nauki i technologii nie dało się zaobserwować jakiegoś wzrostu tolerancji, łagodności czy ducha braterstwa nie mówiąc już o jakichkolwiek prawdziwych i uniwersalnych wartościach chrześcijańskich…

Sądzę, że sama nauka nie wzięła tego rozwodu z Bogiem, a raczej sami naukowcy, a to zaistniało tak naprawdę dopiero niedawno, w XIX wieku, na kanwie wielu zjawisk. Z jednej strony to efekt nieufności osób religijnych wobec odkryć naukowych, demonizujących ich sens, a z drugiej strony nauka stała się narzędziem w rękach ideologów, technonauką, sposobem nie tyle poznawania prawdy, co panowania nad przyrodą, a potem samym człowiekiem. Zmienił się ideał nauki! My wyprowadzamy rozumienie nauki od Arystotelesa, przez średniowiecze, Galileusza i nawet oświecenie, zapominając, że przecież miało miejsce „zerwanie” w pozytywizmie, które trzeba uczciwie powiedzieć, nie dotyczy całej nauki. Reakcja na to zerwanie i przerost ambicji była szybka, kto śledzi filozofię nauki to zobaczy jak probabilizm, przekonanie o ograniczeniach metody, zakresu badań, wzmacnia pokorę a nie pychę u prawdziwego naukowca.

To prawda, że wiedza o świecie nie zmieniła świata od razu – Sokrates się mylił, ze cnota jest wiedzą, ze wystarczy wiedzieć, poinformować ludzi, a oni zaraz się zmienią na bazie tej wiadomości. To kwestia woli człowieka tu jest kluczowa, a więc czy my chcemy tej zmiany. A zatem dostrzegamy dysproporcję, co widać w polskim szkolnictwie, gdzie stawia się na przekaz wiedzy, a gdy przychodzi do kwestii wychowania realizowanego w szkole (a to zawsze musi być oparte o wartości, bo nie da się wychować tak „w ogóle”) to jest krytyka, odrzucenie, jako przejaw rzekomo szkodliwego wpływu katolicyzmu na młode pokolenia. Wydaje mi się, ze żyjemy w naiwności i absurdzie, bo chcemy w społeczeństwie ludzi uczciwych, ale nie mówimy dlaczego trzeba nimi być, skąd się bierze taka postawa – ta cnota mówiąc językiem etyki – skupiając się niestety jedynie na pragmatyzmie, a więc na tym, że to się opłaca, a nie na tym, że się powinno tak postępować. Awersja do „powinności”, która odczytuje świat jako celowy i sensowny, jest tragedią dla kultury. To tak jakby uczyć matematyki, ale powiedzieć uczniom, że nie ma zasad algebry, każdy ma swoją matematykę… hipokryzja. Bo potem okazuje się, że gdy trzeba np. bronić ojczyzny, to po cichu ustala się, że jednak są obiektywne wartości, ale ważne, aby nie kojarzyły się z chrześcijaństwem…

 

Przyroda, którą nauka bada, należy do Boga, a kiedy człowiek zwraca się przeciwko Bogu, natura, a więc i nauka, zwraca się przeciwko niemu. Czy nie jest tak, że naukowcy odkrywając prawa natury, prawa fizyki etc. zaczynają uznawać, że sami są bogami? OK, fajnie, że odkryją jak coś działa, ale czy pytanie nie powinno brzmieć: dlaczego tak to działa? Jak to się stało, że tak to działa? Gdyby działało to inaczej, to co by się stało?

Nie tylko naukowcom grozi arogancja, która ukrywać się może w poczuciu, jak mówił film o Zbigniewie Relidze – że są „bogami” (z małej litery). Poczucie władzy nad życiem, dzięki temu, że znam procesy życiowe, jest ogromne, a przez to i pokusa duża. Niemniej problemy są spowodowane tym, że proces odkrywania zatrzymuje się na jednym etapie, bez pytań podstawowych. Świat jest racjonalny, można go ułożyć w prawa, ale czy taki musi być? Czy stał się racjonalnym przez przypadek? Naprawdę wierzymy, że racjonalność jest efektem przypadku, np. u ucznia, który osiąga dobre wyniki, czy raczej mamy przekonanie, że inny racjonalny podmiot go nauczył? Dlaczego jest symetria w przyrodzie i pewne zjawiska, które nie są potrzebne, a jednak są piękne? Myślę, że problemem jest brak kontemplacji, tej zdolności jaką mieli poprzednicy, aby zachwycić się tym, co odkrywamy w nauce. Nie jest to problem nauki – herezją jest jej instrumentalizacja i bezrefleksyjność.

Czy to skutek przyjętej metodologii? Tak, z pewnością, ale ona nie wyklucza istnienia Boga, wręcz go zakłada, choć nie musi pojawić się w podręczniku. Istnieje wiele poziomów wyjaśnień, jak istnieje wiele map, które opisują różne aspekty, choćby mapa hipsometryczna, gospodarcza…

Z nauki usunięto pytanie „dlaczego” jako rzekomo za mocne, a tym samum zmniejszyły się ambicje nauki. Ale przez to, że nauka zrezygnowała z udzielania odpowiedzi (częściowo) na to pytanie, wraz z odrzuceniem przyczynowości celowej, nie oznacza, ze nauka nie ma racji. Można wyjaśnić gotowanie się wody przez opis procesu fizycznego, ale także przez to, że jest kawą pojednawczą dwóch osób dawniej zwaśnionych… pojednanie nie zależy od fizyki wrzącej wody, ale ukierunkowania tego zjawiska, które doskonale można opisać za pomoc wzorów fizyki czy chemii.

 

I i II wojna światowa to przykłady świata, w którym człowiek używa techniki do niszczenia innego człowieka. Miało się to już nie powtórzyć, a nie dość że nieustannie powtarza, to wciąż są doskonalone „techniki niszczenia”. Mało tego – próbuje się naukowo udowodnić, że niszczenie człowieka jest dobrem, ewentualnie służy „większemu dobru”. Co w związku z tym poszło nie tak? Zawsze jak ludzkość rzuca hasło „Nigdy więcej”, to bardzo szybko okazuje się, że może być tylko gorzej…

Głosy „nigdy więcej” były przestrogą, aby nie powtórzyła się hekatomba wojny, ale nie było to proroctwo, lecz wyraz woli pewnego pokolenia, które doświadczyło zła wojny. Zresztą po II wojnie światowej były kolejne konflikty militarne, choć być może już na mniejszą skalę, ale Korea czy Wietnam zostawiły przecież swoje piętno, do tego można dołączyć wyścig zbrojeń, który udoskonalił techniki niszczenia. Pamiętajmy, że dopóty żyło pokolenie pamiętające II wojnę światową, to udało się skutecznie ostrzegać przed groźbami kolejnego konfliktu, a pokolenia „bez wojny” już tej pamięci nie mają. Do tego dołączyła się sielankowa wizja, że po 1989 roku, upadku komunizmu, skończyła się historia, nie będzie już wojen o tereny, złoża, a co jak widać było zasłoną dymną, aby inni odprężali się i nic nie robili, podczas gdy inni z wyrachowaniem przygotowywali się na kolejne wojny.

Co poszło nie tak? Jak zawsze to samo – człowiek zmienia się od środka na zewnątrz, a nie odwrotnie. Tymczasem wysiłek szedł w struktury, a nie w etykę, moralność, sojusz z religiami. Jeśli celowo i systematycznie osłabiało się wiarę, to musiało przecież kiedyś dotknąć to też człowieka, którego definiuje odniesienie transcendentne. Szukanie podstaw pacyfizmu wyłącznie w woli ludzkiej jest bardzo słabe, a historia pokazuje jak bardzo nietrwale.

W przypadku hasła o rzekomym dobru wypływającym z niszczenia człowieka, to może się takiego spodziewać jedynie w szaleńczych pomysłach ideologów, gdzie planeta jest ważniejsza od ludzi, jak w przypadku, gdy ktoś uważa, że wrogiem biblioteki są czytelnicy a mieszkańcy wrogami domu. Zapewne ma Pan redaktor na myśli takie postulaty, bo w ich przypadku wykorzystuje się redukcjonistycznie pewne fakty naukowe…

 

Jeszcze raz abp Sheen: „Nauka stała się narzędziem zniszczenia, bo odmówiliśmy użytkowania jej jako środka podnoszącego nas ku Bogu”. I tutaj chyba dotykamy sedna: czy nauka bez Boga ma jakikolwiek sens? Jeśli nie, to czy słusznym jest nazywanie wyżej nakreślonego podejścia do nauki herezją?

Bóg jest w tym kontekście wyrazem tego, co absolutne i niezmienne, wyjaśnieniem „spoza systemu”. Utożsamia porządek moralny, kultyczny, orientację osoby na to co ostateczne i wieczne, duchowe. Bez tego zorientowania następuje spłaszczenie i podatność na manipulację i instrumentalizację. Nauka nie mając tego staje się narzędziem dominacji, wypacza się – i w ten sposób można mówić o herezji.

Niemniej nauka ma wartość sama w sobie, bo jest poznawaniem prawdy – bez Boga jednak, czyli bez celu etycznie doniosłego, traci swą godność. Poznaje się świat, ale dla doraźnych kwestii, potrzeb, wpływu – nie by coś budować…

 

Wielu zdaje się zapomniało odwieczną prawdę głoszoną przez Kościół: „Wiedza sama w sobie nie jest moralnością”. Jak przypomnieć ludziom tę prawdę?

Być może pewnym sposobem jest pokazywanie jak same możliwości uczynienia czegoś, nie są automatycznie moralnie dobre, bo techno-entuzjazm, który się pojawia jest niebezpiecznym przekonaniem, że sama wiedza wystarczy.

Pytanie jednak jest inne, czy interesuje się tym, czym warto się interesować… w średniowieczu odróżniano dwie postawy dotyczące sposobu zdobywania wiedzy przez człowieka, mianowicie curiositas, ciekawość traktowana jako nieuporządkowane pragnienie wiedzy od studiositas, pilność, a więc takie poznawanie do prawdy, które skierowane jest ku temu co dobre i w odpowiedniej mierze, aby przesyt treści nie osłabiał na przykład chęci dalszego studiowania. Uniwersytetu rozwijały się w oparciu o studium, a więc w powiązaniu z cnotą studiositas, a nie wadą ciekawości. Choć słychać zachęty, aby się wszystkim ciekawić, to z perspektywy chrześcijanina tak nie jest – chodzi o to, aby chcieć tego, co wartościowe, to jest sztuką. Jak ktoś udaje się w drogę, np. na camino de Santiago, nie bierze rzeczy zbędnych, np. żelazka, bo to będzie balast, to przeszkadza w drodze. Innymi słowy, ciekawość bazuje na wrodzonym pragnieniu wiedzy, ale go zniekształca przez „nadmiar”, który uniemożliwia uchwycenie prawdy w jej pełni. Skutkiem ciekawości będzie np. przesada w poznaniu jednego aspektu rzeczywistości, a pomijanie innego, co zamazuje tym samym pełny obraz. W kulturze „ekspertów” to całkiem realne zagrożenie, rozczłonkowania wiedzy. Ale to także płytkość poznania pewnych dziedzin nauki, interesowanie się, ale nie tym, co jest związane z obowiązkami, aby przeznaczać odpowiednią ilość czasu na właściwe kwestie, do tego dochodzi zainteresowanie „ciekawostkami”, zdobywanie wiedzy dla niewłaściwych celów, ale także w sposób, który odcina od źródła, jakim jest Bóg.

Potrzebna jest wiec także pewne „asceza intelektu”! Nasza wiedza ma bowiem charakter moralny, bo albo umacnia nas w tym kim jesteśmy, albo od tego odwodzi…Jednocześnie, chodzi o uzmysłowienie sobie, że to dzięki Bogu jest w ogóle możliwa wiedza. Św. Tomasz z Akwinu porównując Boga do światła zwracał na to uwagę, bo nie tyle patrzy się na słońce, co dzięki niemu można widzieć inne przedmioty. A wiec Bóg umożliwia nam zdobywanie wiedzy, jak światło, choć często w procesie poznania to pomijamy, uważając za rzekomo oczywiste, a przecież to kluczowe.

Zdaję sobie sprawę jak to niepopularne dzisiaj, aby mówić o ‘umiarkowaniu’ w procesie zdobywania wiedzy, ale nie chodzi tu o blokowanie wiedzy, nie, chodzi o to, aby nie być bohaterem sezonu, znawcą nic nie znaczących spraw, ale kimś kto ma poczucie jedności, integralności świata. Fragmentaryczność rodzi ryzyko manipulacji i nic dziwnego, że kultura ekspercka, którą zrodziła nowożytność, jest bardziej podatna na ideologie. Bo to one – ideologie – wtedy myślą za nas, wchodzą w puste miejsce i budują jednorodną wizję wszechświata, ale nie w oparciu o prawdę, lecz o interesy.

Zupełnie inny wątek, ale równie ważny, to kwestia wiedzy o złu, która jako taka po prostu szkodzi. A cała nasza kultura idzie za interesowaniem się mrocznością, wprowadza w meandry wypaczeń seksualnych, a unika wskazywania tego, co dobre i jest miarą czy kryterium. Wydaje mi się, ze kolejnym przejawem tej samej herezji, o której rozmawiamy jest przekonanie, ze nie potrzeba reguł, że można rozmawiać bez gramatyki albo grać w piłkę nożną bez zasad. Naprawdę?

 

Czy możliwa jest jeszcze dzisiaj współpraca Kościoła ze światem nauki, z czym mieliśmy przez wieki do czynienia? Czy możliwe jest powrót do „dwóch filarów” budujących cywilizację, czyli wiary i rozumu?

Oczywiście, i naprawdę to się dokonuje, to ma sens i jest w świecie poważnej nauki doceniane. Dobrze to oddała książka Ruth Bancewicz „Bóg w laboratorium” (God in the lab), która jest zebraniem wyników wywiadów, jakie autorka przeprowadziła z wieloma naukowcami na świecie pytając ich jak ich wiara wpływała na rezultaty badań naukowych, jak ich motywowała, przekładała się na jakość prowadzonych eksperymentów, cechy badawcze, jak np. pokora, uczciwość, dokładność, rzetelność.

Ale problem polega na tym, że nie wszyscy to widzą albo chcą wiedzieć, bo w wiele osób niestety „posługuje się” nauką – a czyż nie jest to także efekt uboczny naszego obecnego systemu edukacji, w którym liczy się „korzyść” z wiedzy, wymieniania w sylabusach kompetencji i umiejętności, a zatem co kto będzie miał z tego, że pozna np. historie filozofii? Chodzi tutaj także o posługiwanie się naukę jak młotem na religię, przy totalnym ignorowaniu faktów, bo przecież, już historycznie jedynie patrząc, istnieje wiele powiązań religii i nauki, ich zależności, wspólnych interakcji czy inicjatyw. Nie można postrzegać ich relacji  wyłącznie w kluczu metaforyki wojennej, jakiegoś mitycznego „odwiecznego” – rzekomo – konfliktu miedzy wiarą i nauką. Nie było takiego odwiecznego konfliktu, była współpraca, integracja, wzajemne pobudzanie do przekracza granic. A to był bardzo cenny dialog i dla obu stron pożyteczny. Nie dziwi wiec stwierdzenie, że korzyści były obopólne z dialogu religii i nauki: nauka oczyszcza wiarę z zabobonów, które niekiedy się do niej dołączają, zaś wiara poszerza rozum, który nie dostrzega dalszych horyzontów niż te empiryczne.  

Wydaje mi się, że nie tylko współpraca Kościoła ze światem nauki jest możliwa, ale po prostu konieczna. Nie można się obrażać na naukę, eksponować wypaczeń, ale skupić się na wartości teologicznej zdobywania wiedzy, uderzyć się w piersi czy rzeczywiście wykorzystujemy naukę jako „dar” od Boga, bo czyż ona nie jest także jednym z narzędzi jednania świata, żyjącego w doświadczeniu grzechu, z Bogiem? Uprawianie nauki to wielkie powołanie i nie może tam zabraknąć katolików. To byłby błąd i głupota.

Rozmawiał Tomasz D. Kolanek

 

[1] https://www.tandfonline.com/doi/full/10.1080/0092623X.2022.2150346

[2] https://jamanetwork.com/journals/jamanetworkopen/fullarticle/2789423

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(20)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie