Od kilku lat w światowym kinie panuje trend „uczłowieczania” kolejnych superbohaterów. Bardziej ludzkimi ukazywano już Batmana, Spidermana a nawet – co może nieco zaskakiwać – Supermana. Teraz otrzymujemy kolejnego kandydata na herosa nowych czasów – Herkulesa. Co z tego wyszło?
Chyba sami twórcy musieli być świadomi, że film nie aspiruje do miana dzieła roku, a co najwyżej obrazu sezonowego, czyli właśnie wakacyjnego. Wielkie produkcje nie są bowiem nigdy planowane na okres ogórkowych zbiorów, a wielki heros opiewany przez grecką mitologię zaczął spoglądać na nas z ulicznych reklam właśnie w okresie gorących, letnich tygodni. Trochę – trzeba przyznać – kusił. Wszak mit o posiadającym nadludzką siłę potomku Zeusa (warto na marginesie przypomnieć, że Grecy stworzyli mit Heraklesa, zaś Herkules to postać z mitologii rzymskiej) ma w sobie pewną moc uwodzicielską. Nie podstępny król Eurystenes ani pogańskie wyrocznie w Delfach i ich fantastyczne przepowiednie robią jednak największe wrażenie, ale rozmach prac dokonanych przez mocarza, jego zmaganie się z niezwykłymi stworzeniami i – poniekąd – własnymi słabościami. Słowem – nie owijajmy w bawełnę – film zachęcał do przyjemnej letniej rozrywki w klimatyzowanej sali kinowej.
Wesprzyj nas już teraz!
Na nieszczęście reżyser Brett Ratner okazał się aspirować w swojej rozrywkowości wyżej niż mierzy samo słowo „rozrywka”. Trudno odmówić reżyserowi głośnego serialu „Skazany na śmierć” talentu do rozluźnienia widza, ale znaj proporcję, mocium panie! Jest przecież – przyznajmy to uczciwie – granica między dobrą rozrywką a topornym dręczeniem widza prostą jak budowa cepa fabułą.
Z wielkim żalem, co prawda – ale i z ciekawością – niżej podpisany przyjął do wiadomości, że heros w filmie Ratnera nie będzie bohaterem rodem z greckich mitów, ucinającym łby hydrze czy dławiącym gardło lwa nemejskiego. Skoro reżyser odebrał widzowi taką rozrywkę to, należało mniemać, zaserwuje w zamian coś niezwykłego. Trudno jednak w istocie zrozumieć, o co chodziło Ratnerowi. Wyraźnie bowiem uczłowieczył swojego bohatera, podążając raźno za współczesnymi trendami kina. Tytułowy Herkules nie jest więc synem mitycznego boga pogańskich Greków, Zeusa, ale zwykłym „śmiertelnikiem”, renegatem zarabiającym na życie jako najemnik. Jego legendę budują za to towarzyszący mu wojownicy, zwłaszcza zaś bratanek pełniący funkcję – jakbyśmy współcześnie powiedzieli – rzecznika prasowego. I tyle. Sam bohater wplątuje się oczywiście w intrygę pod tytułem „czas natłuc złym ludziom”, ale fabuła nie porywa a intryga nie wciąga.
Doprawdy trudno pojąć, dlaczego Ratner zdecydował się na własną interpretację Heraklesa, wszak mity o jego wyczynach to niemal gotowy scenariusz na wielkie widowisko filmowe, gwarantujące naprawdę świetną rozrywkę. Reżyser uparł się jednak przy swoim i choć jego pomysł sam w sobie może być intrygujący, to wymagał świetnej, twórczej ręki, a nie palców rzemieślnika. Jako, że Ratner nie okazał się być nikim więcej jak właśnie rzemieślnikiem, udało mu się stworzyć dzieło w sam raz celujące w umysł i ambicję „gimbazy” – typu młodych ludzi, którym do pełni szczęścia w kinie wystarczą mięśniaki wymachujące mieczami i jak największa liczba padających trupów.
Niedobrze byłoby jednak, gdyby w jednym z najusilniej promowanych filmów tego lata nie było żadnego pozytywnego akcentu. Znajdzie się, a i owszem, nawet element zaskoczenia. Oto bowiem odtwórca tytułowej roli, Dwayne Johnson wypadł nad wyraz dobrze. Na plakatach spogląda na nas niczym ponury kulturysta, ale w filmie szybko daje o sobie znać jego błyskotliwość, a nawet ciepłe podejście do ludzi. Nie jest więc typem mordercy z maczugą, zapewniającym kinowej widowni tanią rozrywkę. Przeciwnie, Johnson stara się ją ubogacić jak gdyby na złość Ratnerowi. Ten bowiem zrobił wszystko, by film okazał się klapą. Odniósł na tym polu niemal pełny sukces.
Krzysztof Gędłek
Hercules, USA 2014, reż. Brett Ratner; scen. Ryan Condal, Evan Spiliotopoulos, wyk. Dwayne Johnson, Ian McShane, John Hurt, Rebecca Ferguson