9 marca 2024

Pojawiające się w zagranicznej publicystyce oraz pracach naukowych z dziedziny psychologii i socjologii określenie „hipochondria społeczna” nie posiada ujednoliconej definicji, zaś posługujący się nim badacze i dziennikarze nigdy nie wskazują źródła jego pochodzenia. Mogłoby być dla nich pewnym zaskoczeniem, że najprawdopodobniej po raz pierwszy zostało ono użyte w 1790 roku przez Edmunda Burke’a w słynnym założycielskim dziele politycznej myśli konserwatywnej pt. „Rozważania o rewolucji we Francji”. Autor za jego pomocą próbował podkreślić nadmierne skupienie się społeczeństwa francuskiego na wydumanych niedogodnościach instytucjonalnych, który to proces doprowadził w swym finale do ludobójstwa i quasi-totalitarnych rozwiązań Wielkiego Terroru. Z kolei nawet pobieżna obserwacja zachowań i postulatów artykułowanych przez dzisiejszych rewolucyjnych aktywistów, skłania do postawienia tezy, że Burke’owskie rozumienie tego pojęcia jest aktualniejsze i bardziej przydatne niż kiedykolwiek w historii naszej kultury.

W wydanej niedawno książce pt. „Szepczące w ciemnościach”, traktującej o długu wdzięczności jaki współczesna lewica winna jest wiedźmom z dawnych epok (sic!), jedna z rozmówczyń autorki publikacji, opisana jako „osoba z czteroletnim doświadczeniem pracy seksualnej w kontakcie bezpośrednim z klientem”, tak opowiada o dolegliwościach, jakich przysparza jej uprawianie lewicowego aktywizmu: „Ostatnie lata poświęciłam na aktywizm w sposób tak radykalny, że nie zostało mi nic więcej. Nie byłam w stanie czytać książek, bo byłam zbyt przebodźcowana swoją pracą aktywistyczną. Albo tak wyczulona na inkluzywność, że kiedy w książce czy innych tekstach jej nie było, to się wk******* i je odrzucałam. Z tych samych powodów nie byłam w stanie oglądać filmów. Wszystko oddałam aktywizmowi, który mnie wydrenował, nie dając nic w zamian”.

Ta, oraz podobne opowieści, na które możemy się natknąć choćby w forumowych dyskusjach na temat tzw. wypalenia aktywistycznego (jak sama nazwa wskazuje – aktywistycznego odpowiednika „wypalenia zawodowego”) uprawniają do postawienia pytania: czy oprócz przyczyn moralnych i duchowych, rewolucja posiada również swoje źródła kliniczne?

Wesprzyj nas już teraz!

Wszystko jest opresją

Czy prezentowany przez media i budzący konsternację ich odbiorców stan oraz postawy wielu nadgorliwych lewicowych aktywistów moglibyśmy uznać za nienormalne w świetle tego, co mówi nam współczesna psychopatologia? By odpowiedzieć na to pytanie, warto przywołać kryteria wyróżniane w specjalistycznej literaturze, pozwalające określić czy konkretne zachowania i postawy, możemy uznać za „nienormalne”. Sprawę jednak komplikuje fakt, że wśród psychologów klinicznych i psychiatrów w kwestii tych kryteriów do dzisiaj panuje różnica zdań. Przykładowo – wciąż prowadzi się dyskusje, czy należy stosować negatywną, czy pozytywną definicję zdrowia psychicznego. W świetle tej pierwszej przedstawiony zostaje określony zestaw objawów chorobowych, których brak świadczyć ma o pełnym psychicznym zdrowiu. Z kolei, według definicji pozytywnej, poszukuje się raczej kryteriów zdrowia, których niespełnienie może świadczyć o stanie patologicznym (np. niewywiązywanie się z zadań rozwojowych charakterystycznych dla danego etapu życia człowieka). Zróżnicowanie populacji ludzkiej uniemożliwia posługiwanie się jedną uniwersalną i pozytywną definicją zdrowia psychicznego, więc z konieczności ograniczać musimy się do naszego kręgu kulturowego, choć i tutaj nie unikniemy wielu przypadków spornych.

W klasycznym podręczniku pt. „Psychopatologia” autorstwa Davida L. Rosenhana i Martina Seligmana jako kryteria „nienormalności” osoby i jej zachowań przywołane zostają: doświadczane cierpienie, trudności w przystosowaniu, nieracjonalność i dziwaczność, nieprzewidywalność i utrata kontroli, wyrazistość i niekonwencjonalność, dyskomfort obserwatora oraz naruszanie ideałów i norm moralnych. Jeżeli te wyróżnione kryteria zastosujemy do przypadków: odnotowanych w książce „Szepczące w ciemnościach” i na aktywistycznych forach, czy do wątpliwych zachowań aktywistów obficie relacjonowanych przez media, refleksja nad ustanowieniem nowej jednostki zaburzeniowej wydaje się zasadna. Możemy bowiem podejrzewać, że wymóg pojawienia się większości z przywołanych kryteriów (cierpienie, nieprzystosowanie, nieprzewidywalność, wyrazistość czy dyskomfort obserwatora) zostaje w tym przypadku spełniony.

Doprowadzenie się do stanu permanentnego aktywistycznego szaleństwa można tłumaczyć wieloma potencjalnymi mechanizmami patogennymi. Najłatwiej uchwytnym byłaby nadmierna koncentracja na prawdziwych lub rzekomych patologiach społecznych. Próba zmiany świata na lepsze nie jest oczywiście niczym nagannym, wręcz przeciwnie; jednak, zgodnie ze słynnym stwierdzeniem Paracelsusa „dawka czyni truciznę”, osoba zafiksowana na wszelkich domniemanych nierównościach czy niesprawiedliwościach społecznych, przy równoczesnym poczuciu nieadekwatnej odpowiedzialności za kształt świata w którym żyje, po prostu nie może w nim efektywnie funkcjonować.
W tym miejscu nasuwa się analogia do sytuacji studentów medycyny, którzy zwykle na trzecim roku uczą się o różnego rodzaju stanach patologicznych i zaburzeniach pracy poszczególnych organów cielesnych. Jedną z konsekwencji tak ułożonego programu jest specyficzna i występująca niekiedy dolegliwość: studiując najróżniejsze nieprawidłowości, wszelkie możliwe niepokojące objawy chorobowe, zaczynają dostrzegać je… również u siebie. Dlatego też czasami określa się tego typu przejściowy quasihipochondryczny stan mianem „syndromu studenta trzeciego roku medycyny”. Podobny syndrom można zaobserwować wśród studentów kierunków społecznych, z których ponadprzeciętnie często rekrutują się lewicowi aktywiści. Nadmierna koncentracja na patologiach życia społecznego sprawia, że zgodnie z przywołanym wcześniej mechanizmem wyolbrzymia się znaczenie sytuacji niepożądanych, jak i samych obaw, konstruując wizję wielkiego zagrożenia. Tak właśnie powstaje swoista hipochondria społeczna, o której Edmund Burke pisał już całe wieki temu.

Od „jaśniepanienia” do pożerania kobiet

W stan hipochondrii społecznej wpisuje się również nadmiernie uproszczony i sztywny sposób wnioskowania, wedle którego geneza wszelkich indywidualnych nieszczęść zostaje sprowadzona do hipotetycznych wad systemu społecznego. Rewolucyjna feministka Rebecca Solnit w swej książce pt. „Mężczyźni objaśniają mi świat”, próbuje przekonać czytelnika, że przyzwalanie na drobne „protekcjonalne” męskie zachowania (np. objaśnianie czegoś kobiecie lub zaoferowanie jej przysłowiowej pomocnej męskiej dłoni) w skali społecznej jest prostą drogą do gwałtów i brutalnych morderstw; na kolejnych stronach autorka sugestywnie odmalowuje drastyczne przykłady kawałkowania kobiecych ciał, gotowania ich w garnkach i zjadania przez wyrosłych w kulturze jaśniepanienia (tzw. mansplainingu) opresorów. Wywodzenie zbrodni od drobnych, wpisanych w kulturę zachowań w prostej linii prowadzi do niemożności normalnego codziennego funkcjonowania.

Skojarzenie między elementarnymi postawami mężczyzny wynikającymi z jego tradycyjnej roli płciowej (jak otwieranie drzwi kobiecie czy odwieszenie jej płaszcza w restauracji) a figurą śmierci (pokawałkowane ciało kobiety) nosi już wszelkie znamiona zaburzonego urojeniowego myślenia. Jego utwierdzenie skutkuje również doskwierającym poczuciem konieczności nagłaśniania domniemanych nieprawidłowości systemu społecznego, bez względu na to, czy działalność taka system ten naprawia, czy dodatkowo jeszcze szkodzi ludziom dotkniętym jego wynaturzeniami.

Prócz utrwalonego i niewrażliwego na korektę błędnego wnioskowania, dodatkowym problemem społecznych hipochondryków jest utrata minimalnego nawet dystansu do doświadczanej rzeczywistości. W licznych, łatwych do odnalezienia w internecie artykułach dotyczących wypalenia aktywistycznego zwraca uwagę deklarowany przez osoby dotknięte tą dolegliwością objaw braku elementarnego zdystansowania, który prowadzi do serii patologicznych następstw w postaci depresyjnych urojeń samooskarżenia i winy. Myśli w rodzaju: „jak możesz pozwalać sobie na odpoczynek, kiedy planeta umiera?!” i tym podobne natarczywe wewnętrzne napomnienia uniemożliwiają codzienne funkcjonowanie i możliwość zregenerowania zmęczonego organizmu. Jeżeli dodamy do tego tryb „nadmiernej czujności” wobec potencjalnych nieprawomyślności, jakich dopuścić się mogą osoby z otoczenia aktywisty, lista jego problemów zostaje poszerzona o pojawienie się poważnych konfliktów w relacjach międzyludzkich.

W zaostrzających się niemalże z dnia na dzień kryteriach poprawnie politycznego zachowania, natrętne manifestowanie niezgody dotyka coraz to nowych zwykłych ludzkich odruchów. Zatem każdy, kto nie wejdzie w sztywny gorset inkluzywnych i równościowych postaw i językowych nawyków, staje się potencjalnym przeciwnikiem ideologicznym. Nie służy to nawiązywaniu zdrowych relacji międzyludzkich.

Osobowość parafilijna?

Żywienie przekonań, które można streścić w stwierdzeniach: „jeżeli zniszczy się panujący system społeczny, można wyeliminować ludzkie cierpienie” albo: „za żadną cenę nie możemy pozwolić, by ktokolwiek doświadczał ucisku” właściwie uniemożliwia normalne funkcjonowanie w świecie, nie wspominając nawet o zachowaniu podstawowego dobrostanu psychicznego; prowadzi ono również do większego przyzwolenia na wymienione przez Seligmana i Rosenhana naruszenia ideałów i norm moralnych, co łatwo dostrzec w metodach aktywistycznych, realnie szkodzących nawet osobom postronnym oraz ich mieniu.

Uproszczony i niewrażliwy na zmianę sposób myślenia wielu lewicowych aktywistów, który każe dopatrywać im się przyczyny wszelkich nieszczęść w panującym systemie społecznym („patriarchat”, „kapitalizm”, „państwo wyznaniowe” etc.) jest szczególnie niebezpieczny. Przy odpowiednim stopniu radykalizacji przeradza się bowiem w przekonanie, że „wszystko, co zastane, jest wrogie i grozi eksterminacją mniejszości społecznych”. Dzieje się tak, ponieważ nawet sam brak sprzeciwu wobec opresyjnego systemu już jest uznawany za jego wspieranie (i w dalszej kolejności – reprodukowanie), a co za tym idzie – reprodukowanie zagrażającego życiu ucisku. Jednostka o tak zaburzonej wizji świata chętnie będzie angażować się we wszelkie drastycznie odmienne od ogólnie przyjętych w naszej kulturze aktywności, i to nie z powodu swoich ekscentrycznych upodobań, ale głęboko żywionej irracjonalnej niechęci do panującego porządku oraz przekonania o jego immanentnej zbrodniczości. Mimo braku wyraźnego powodu, a nawet potęgując własne cierpienie, będzie praktykować akty gniewu wobec dzieł wchodzących w skład kanonu kultury (dobrze nam znane niszczenie pomników, ostentacyjne znieważanie miejsc kultu, świadoma dekonstrukcja standardów panujących w stylu ubierania się czy zachowań charakterystycznych dla danej płci), oraz odczuwać wewnętrzny przymus łamania społecznego tabu. A wszystko to – ze szkodą również dla samej siebie, gdyż tego typu parafilijne praktyki nierzadko sprowadzają niebezpieczeństwo na samego aktywistę.

Chorzy na rewolucję?

Postulat rozpoczęcia badań nad kliniczną genezą źle pojętego aktywizmu można usprawiedliwić większością kryteriów psychopatologicznych, gdyż opisane postawy i sposoby myślenia mają charakter dysfunkcjonalny. Potęgują subiektywnie doświadczane cierpienie i mogą prowadzić do krzywdzenia innych. Zwracać można również uwagę na współtworzące je dezadaptacyjne strategie behawioralne i sztywność destruktywnych zachowań. Nowe ustalenia otwierałyby z kolei perspektywę badań, których obiektem mogłyby być kliniczne źródła rewolucji społeczno-kulturowych wraz z ich zbrodniczymi następstwami. Warto ten temat podnosić
i wprowadzić w sferę zainteresowań środowisk akademickich.

Ludwik Pęzioł

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(10)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie