24 listopada 2021

Hollywood – fabryka snów czy śmiertelna iluzja?

(źródło: p[ixabay.com)

„Iluzja jest cenniejsza niż złoto, bo choć ludzie wychodzą z kina z pustymi rękami, są jednak szczęśliwi i wracają tu znowu”. Ale czy szczęście może dać świat, w którym za jeden pocałunek płaci się tysiąc dolarów, a pięćdziesiąt centów za duszę? (por. Marilyn Monroe) Hollywoodzka „Fabryka Snów” wyprodukowała niejeden piękny film, ale jej odpadkiem okazała się śmiertelna, w dosłownym sensie, iluzja.

Na początku było „kino”, potem powstał „film”. Kina i filmu nikt sam nie wynalazł, ani nie wymyślił, zdawały się być rezultatem długotrwałej ewolucji kultury. „Kino – jak mieli powiedzieć bracia Lumière – to niegrzeczne dziecko, które ma wielu ojców, ale jedną matkę – czas”. Niewątpliwie było spełnieniem ludzkiej potrzeby sobowtóra, potrzeby powtórzenia świata w obrazach czy potrzeby podglądania przez okno albo „dziurkę od klucza”. Fenomen „sztuki XX wieku” polegał nie tylko na „ożywieniu fotografii” za pomocą maszyny scalającej technikę z magią, czyli kinematografu, ale współuczestnictwie widzów w wydarzeniu społecznym, jakim stał się komercyjny seans filmowy usytuowany w ciemnym pomieszczeniu. Ich nieprawdopodobna reakcja na pierwszą projekcję „ruchomych obrazów” pozwoliła wspomnianym braciom Lumière, konstruktorom owego kinematografu, zrozumieć, że oto na ich oczach narodziło się właśnie „coś” nowego.

W tradycji europejskiej wyświetlenie filmu pt. „Wyście robotników z fabryki” na ekranie, dla zgromadzonej publiczności 28 grudnia 1895 r., uznaje się jako moment decydujący o odrębności nowego zjawiska. Mimo, że to Francuzi wykazali większą zręczność w posługiwaniu się nową technologią, wszelako w Stanach Zjednoczonych nakręcono pierwsze filmy, stworzono najlepszy dla rozwoju kina system produkcji i dystrybucji, dokonano obowiązującej przez kolejne dziesięciolecia standaryzacji technicznej i gatunkowej, a w końcu założono Hollywood – pierwszą „fabrykę snów”.

Wesprzyj nas już teraz!

W budowie fundamentów przemysłu filmowego na kontynencie północnoamerykańskim duże znaczenie miała specyfika zróżnicowanego pod względem kulturowym i językowym młodego kraju, który stale zasiedlały kolejne fale imigrantów. W tej różnorodności film okazał się doskonałą formą komunikacji, elementem ubogich osadników, promocją amerykańskich mitów o nieodzownie czekającym za oceanem sukcesie. Kino służyło więc ujednolicaniu i harmonizacji różnorodnego narodu amerykańskiego. W procesie tym pomocna stała się specyfika filmowego medium tworzonego często prawie od podstaw przez twórców pochodzących z ubogich rodzin imigranckich. Co istotne, na gruncie raczkującej kinematografii, zarysowały się wyraźnie linie podziału pomiędzy anglosaskimi imigrantami a stale napływającymi do Stanów Zjednoczonych uciekinierami przed biedą z Włoch, Irlandii czy Polski, którzy już jako producenci hollywoodzcy podbijali serca proletariackiej imigracji.

W tworzenie obrazów unifikujących doświadczenia i marzenia zagranicznych przybyszów duży wkład wnieśli europejscy Żydzi, dla których wytwórnia filmowa i stworzony tam świat stał się substytutem nieosiąganej ziemi obiecanej. Zakładając niezależne wytwórnie, przyciągali widzów bardziej atrakcyjną rozrywką niż proponowali to w swoim czasie Edison i Biograph, kluczowi gracze rozwijającego się w pierwszej dekadzie XX-wieku przemysłu filmowego. To właśnie Żydzi z Europy Środkowej, Zukor, Laemmle, Schenck, Fox, bracia Warner, lepiej wyczuli potrzeby zalewającej na przełomie wieków Stany Zjednoczone świeżej emigracji, by koniec końców zacząć nadawać ton amerykańskiej kinematografii. Co ciekawe, znaczący udział w budowie zrębów Hollywood mieli wywodzący się z dawnych ziem I Rzeczpospolitej mieszkańcy żydowskich sztetli. To oni, Żydzi z Polski, bracia Warner, Samuel Goldwyn i Louis B. Mayer, stali się pionierami nowej sztuki. Zbieżność z nazwami wielkich hollywoodzkich studiów, takich jak Warner Bros czy Metro-Goldwyn-Mayer, nie jest przypadkowa. Niewątpliwie pozwoliła im na to Ameryka, kraina niepowtarzalnych szans, świat, w którym można „reinventing yourself” – wymyślić siebie na nowo.

Urzeczywistnienie mitu „od pucybuta do milionera” wiązało się jednak z latami ciężkiej pracy, szukaniem biznesowej niszy, która nie wymaga nakładów ani znajomości. Zanim zajęli się kinem, prowadzili różne interesy, kończąc je nieraz spektakularnym bankructwem. I tak małymi kroczkami doszli do „handlowania filmem”. Nie jest dziełem przypadku, iż to właśnie Żydzi zajęli się show-biznesem, jako że wyrośli w kulturze opowieści, znakomicie czuli doniosłość sprzedawanego „produktu”. W tradycji żydowskiej opowiadanie historii, jak też przysłuchiwanie się im, było traktowane jako czynność uświęcona, bowiem obok studiowania Tory istniał silny zwyczaj ustnego komentowania Biblii hebrajskiej. Wezwanie do nauczania w tej formie odnajdujemy w jednej z najważniejszych modlitw judaizmu Szema Israel („Słuchaj, Izraelu”). Ale dryg do bajania tylko do pewnego stopnia pozwolił na przejęcie kontroli nad światem ludzkich marzeń. Powstanie „Fabryki Snów” w kalifornijskiej miejscowości Hollywood było efektem szalonych i desperackich przedsięwzięć niezależnych producentów i kiniarzy, nie tylko Żydów, którzy z Zachodniego Wybrzeża musieli uciekać przed trustem Tomasza Alvy Edisona, ówczesnego monopolisty na filmowym rynku.

Tropem pochodzących z Polski „mogołów”(„władców”), czyli niekonwencjonalnych prezesów i szefów hollywoodzkich studiów, udał się niemal po stu latach reżyser Paweł Ferdek, który zainspirowany książką Andrzeja Krakowskiego pt. „Pollywood”, postanowił przypomnieć na ekranie postacie hollywoodzkich pionierów. Film dokumentalny o identycznym co książka tytule opowiada w gruncie rzeczy o sile ludzkiego ducha, skromnych początkach i niezwykłym sukcesie, o nieistniejącym już świecie American Dream, w którym człowiek pokroju Louisa B. Mayera mógł stworzyć potęgę MGM, w tym „star system”, czyli system gwiazd filmowych. Ale co równie ciekawe, w dokumencie Pawła Ferdka pojawia się wątek przemilczanych ofiar stworzonego przez Hollywood mitu. Utrwalony w obrazie „Pollywood” moment zamykania bram wysokiego ogrodzenia odcinka najsłynniejszych na świecie wzgórz, skąd swój ostatni skok w dół w akcie rozpaczy podjęli ludzie, którym się nie udało, pokazuje, że wyprodukowane przez „Fabrykę Snów” marzenia o szczęściu okazały się być dla niektórych śmiertelną iluzją. Czy zatem często przywoływane zdanie anonimowego recenzenta francuskiej gazety „La Poste” z 30 grudnia 1895 r. o kinematografie: „Kiedy ten aparat dostanie się do rąk szerokiego odbiorcy, kiedy będą oni mogli fotografować swoich bliskich nie w stanie nieruchomym, ale w ruchu, w działaniu, w serdecznym geście, ze słowami na wargach – śmierć przestanie być absolutna” wyrażało coś więcej niż tylko zachwyt nad przełomową naturą samego wynalazku?

Wydaje się, że zarówno sam wynalazek, jak i film stworzyły to zagrożenie. Wystarczy przypomnieć reakcję widzów podczas projekcji lumierowskiego obrazu pt. „Wjazd pociągu na stację w La Ciotat”, by dostrzec immanentną dla X Muzy siłę rażenia. Powiązanie nowego zjawiska z biznesem w Ameryce stworzyło hollywoodzką „Fabrykę Snów” ze swoim „star systemem”, która z czasem stała się „fabryką niebezpiecznych miraży”. Nie mogło być inaczej, ponieważ doprowadzona do perfekcji kreacja nierealnej rzeczywistości wpłynęła na sposób postrzegania przez wielu świata i sensu ludzkiej egzystencji. Nie będzie zatem odkryciem, że było to schowane w świecącym i pachnącym opakowaniu kłamstwo, bo wykreowany przez hollywoodzkich iluzjonistów świat osiągalnych możliwości, dobrobytu, wiecznej młodości i szczęścia po prostu nie istnieje.

To co istnieje? Chyba bliżej prawdy o hollywoodzkiej rzeczywistości znalazł się sam reżyser filmu pt. „Pollywood”, który przyznał na końcu swojej wędrówki, że gdy kładł kamień z Krasnosielca na grobie Warnerów, śnił cudzy sen, zamiast zająć się własnym. Sęk w tym, że trzeba się w końcu obudzić, bo nad kalifornijskie wzgórza zdają się nadciągać czarne chmury. Według relacji prasy, podróżników, Vlogerów oraz Polaków na co dzień mieszkających pod słońcem Los Angeles, nieopodal „Fabryki Snów” wyrosło miasto bezdomnych, a słynna Aleja Sław, czyli Hollywood Boulevard, po której na czerwonym dywanie kroczą na galę wręczania Oskarów największe gwiazdy show-biznesu, zamieniła się w zionącą wonią fekaliów i uryny ścieżkę amerykańskich biedaków. Obserwatorowi z zewnątrz może nasunąć się skojarzenie z czasami upadku kolosa na glinianych nogach, czyli Cesarstwa Rzymskiego w przededniu zajęcia Wiecznego Miasta przez barbarzyńców. Niewykluczone, że i tym przypadku „Fabrykę Kłamstwa i Grzechu” dopadnie bicz Bożej sprawiedliwości. I w sumie to niezły pomysł na film!

Źródła: klubjagiellonski.pl, teatrnn.pl

Anna Nowogrodzka-Patryarcha

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij