Publiczność, odcięta na mocy rządowego prikazu od możliwości utrzymywania siebie i swoich rodzin, dostała po raz kolejny rażący dowód na to, że niektórym w tym kraju wolno więcej niż innym. To wszystko jest oczywiście karygodne, niedopuszczalne, rodzi uzasadnioną, bezsilną wściekłość.
Tegoroczna okrągła, dziesiąta rocznica katastrofy smoleńskiej nie przyciągała wiele uwagi. Kręgi opozycyjne nie były zainteresowane specjalnie jej nagłaśnianiem. Powodem tego stanu rzeczy był czysty pragmatyzm. Czyny i zaniedbania niektórych jej przedstawicieli doprowadziły rzekomo do pierwszej katastrofy smoleńskiej i – bez cienia wątpliwości – do katastrofy posmoleńskiej, czyli odsłonięcia na chwilę, ale za to w godnej pożałowania pełni, stanu uwiądu polskiego państwa i wszystkich najważniejszych jego instytucji. Inni przedstawiciele opozycji tematu nie ruszają, wiedząc, że tak czy inaczej przynosi on jedynie popularność środowisku Jarosława Kaczyńskiego.
Podobny pragmatyzm kazał powściągliwość wobec zbliżającej się dziesiątej rocznicy tego, co wielu nazywa największą polską tragedią po drugiej wojnie światowej, zachować środowiskom rządowym. Od momentu przejęcia władzy przez obóz „dobrej zmiany” minęło wszak prawie pięć lat, a kwestia wyjaśnienia przyczyn katastrofy i pociągnięcia do odpowiedzialności winnych coraz bardziej schodzi na dalszy plan, bez finału. Polskie władze nie były w stanie doprowadzić do skazania osób odpowiedzialnych za karygodne zaniedbania podczas organizacji pamiętnej wizyty w Smoleńsku. Wraku samolotu jak w Polsce nie było, tak nie ma. Podobnie nie ma wsparcia w tej sprawie „natowskich sojuszników”. Kolejna „ostateczna” wersja raportu Antoniego Macierewicza ma wkrótce obejrzeć światło dzienne, ale wiele wskazuje na to, że podobnie jak poprzednie nie doprowadzi do żadnego przełomu w sprawie. Dzisiejsza postawa szeregu dziennikarzy dziesięć lat temu walczących o „prawdę” dopełnia smutnego epilogu wydarzeń sprzed dekady.
Wesprzyj nas już teraz!
Tymczasem epidemia tocząca ostatnio dużą część świata, w tym Polskę, zmusiła rządzących do wprowadzenia drakońskich uregulowań, mających na celu zapobieżenie rozprzestrzenianiu się wirusa w kraju. W tym celu wyłączono de facto cały szereg sektorów tworzących polską gospodarkę. Zabroniono ludziom wychodzenia z domu, z wyłączeniem sytuacji absolutnie koniecznych. Wprowadzono istotne ograniczenia w codziennym poruszaniu się. Przestrzegania obostrzeń pilnują służby mundurowe, wyposażone w możliwość karania niepokornych mandatami liczonymi w dziesiątkach tysięcy złotych. Zamknięto parki, boiska, cmentarze, lasy. Dla wiernych de facto zamknięto wstęp do świątyń, ograniczając osób mogących uczestniczyć w Mszach św. w gronie nieprzekraczającym 5 osób. Obostrzeń nie poluzowano nawet wobec najważniejszych świąt religijnych w kraju – Świąt Wielkiej Nocy.
Rzecz wydawała się zatem rozstrzygnięta przed czasem. W interesie wszystkich było w tych dniach kwestii katastrofy zbytnio nie podgrzewać. Zrobić, co trzeba i zająć się „pilniejszymi sprawami”. Kolejny, jakże symboliczny rozdział smoleńskiego dramatu postanowili jednak napisać w tych dniach rządzący.
Dnia 10 kwietnia 2020 roku Polskę obiegły zdjęcia, które, sądząc po opiniach internautów, wywołały niemałe oburzenie. O poranku w centrum Warszawy zebrała się delegacja kluczowych oficjeli rządzącej partii, w tym najwyższych reprezentantów rządu, by złożyć wieńce pod pomnikami poległych w katastrofie smoleńskiej oraz pod pomnikiem prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Rzecz wywołała oburzenie. Trudno się dziwić. Z chwilą, gdy ludzie kolejny już tydzień znoszą narzucone przez rząd drakońskie ograniczenia, których celem jest zduszenie nadchodzącego szczytu fali zachorowań, grupa najwyższych polskich oficjeli postanowiła wziąć udział w zorganizowanych w Warszawie obchodach rocznicy tragedii, jaka rozegrała się 10 lat temu w okolicy podsmoleńskiego lotniska. Okazało się, że wbrew zakazom można było w centrum stolicy zorganizować sporych rozmiarów zgromadzenie publiczne. Zachowanie odległości dwóch metrów między jego uczestnikami nie było potrzebne. Żaden z uczestników zgromadzenia nie miał na twarzy zalecanej, a od przyszłego tygodnia obowiązkowej, maseczki ani rękawiczek.
Wszystko miało odbyć się lege artis. Rządowe szczekaczki cytują jakieś przepisy. Jest to bez znaczenia, bo wizerunkowa wpadka jest wielka i oczywista. Z resztą trudno oczekiwać, by miała nie być w działanie wkalkulowana zawczasu.
Problem tkwi jednak gdzie indziej. Problemem nie jest wszak to, czy działanie oficjeli było zgodne z prawem. Problemem nie jest nawet to, że część zażenowanej publiczności, obserwująca oficjalną część obchodów, od tygodni odcięta od rodziny, pracy, w najlepszym razie rozrywki, mogła poczuć się spoliczkowana. Problemem nie jest to, że publiczność, odcięta na mocy rządowego prikazu od możliwości utrzymywania siebie i swoich rodzin, dostała po raz kolejny rażący dowód na to, że niektórym w tym kraju wolno więcej niż innym. To wszystko jest oczywiście karygodne, niedopuszczalne, rodzi uzasadnioną, bezsilną wściekłość. Ale to wszystko już wiemy. Znamy te prawdy o naszym położeniu i kondycji naszej klasy politycznej. Tu nie ma nic nowego. Naiwny, kto myślał inaczej.
A jednak tego konkretnego dnia to wystąpienie polskich polityków – konkretnie tej proweniencji – miało wyjątkowo znaczący charakter. Można powiedzieć, że byliśmy świadkami bardzo rzadkiego fenomenu. Obserwować mogliśmy mianowicie zjawisko symboliczne, które niczym w soczewce ukazało stan polskich elit u władzy. Oto bowiem dokładnie w dziesiątą rocznicę gigantycznej narodowej tragedii trudno oprzeć się wrażeniu deja vu. Pomijając wszystkie inne, jedną z zasadniczych przyczyn katastrofy smoleńskiej był wszak fakt, że na pokład jednego samolotu weszło zbyt wiele bardzo ważnych osobistości.
Prezydent, grupa parlamentarzystów, członkowie najwyższych struktur wojskowych, wszyscy ci, którzy nigdy nie powinni tłoczyć się na zbyt małej przestrzeni rządowego samolotu. Dopuszczając do podobnej sytuacji przy organizacji lotu zagranicznego w kierunku niezbyt przyjaznego nam państwa, w kontekście napiętej sytuacji politycznej, ktoś pewnie pogwałcił jakieś procedury. Ktoś z pewnością pogwałcił zdrowy rozsądek. Gdzie brak zdrowego rozsądku, tam procedury niewiele będą pomocne.
Dziesięć lat później byliśmy świadkami sytuacji zupełnie porażającej. Oto w samym środku światowej pandemii, której okiełznanie wydaje się dzisiaj być poza zasięgiem największych światowych mocarstw z USA na czele, pandemii, o której od rana do nocy klepią bez wyjątku wszystkie telewizje i stacje radiowe, kluczowi przedstawiciele partii rządzącej zbierają się w jednym miejscu, by – gwałcąc wprowadzone przez siebie decyzje – uczcić smoleńską rocznicę. Urzędujący premier rządu, kilku jego ministrów, marszałek Sejmu, szef partii rządzącej. A także Antonii Macierewicz, który dziesięć lat poświęcił na ustalanie, jak to się stało, że tak wielu tak ważnych dla państwa ludzi mogliśmy stracić tak łatwo. Tym razem w gronie oficjeli zabrakło co prawda szefa polskiej armii, ale on akurat już wirusem złożon, nie mógł się chyba pojawić. Całe to pisowskie towarzystwo, stojąc na opustoszałym placu, sprawiało bolesne wrażenie, jakby za chwilę po raz drugi miało wsiadać na pokład rządowego Tupolewa.
Tragedia sprzed dziesięciu lat powraca do nas niczym zły sen. Dziś poznajemy jej trzeci rozdział. Pierwszym było podsmoleńskie lotnisko. Drugim, ugięcie się polskich instytucji pod ciężarem pierwszego. Trzeci dopisuje dziś partia najbardziej dziesięć lat temu płacząca po stracie, udowadniając równo w dziesiątą rocznicę katastrofy, że nie wyciągnęła z niej żadnej lekcji. Jeśli nie zrobili tego oni, przecież szczerze opłakujący swoich bliskich, przyjaciół i współpracowników, to któż z tego dramatu wyciągnął naukę?
Pewnie przesadzam. Pewnie to, o czym piszę, to pozbawione podstaw rojenia przedstawiciela pokaleczonego psychicznie narodu. A może jest odwrotnie? Może to z nimi jest jakiś problem? Może naprawdę nie mieli prawa stać tam wszyscy razem w tym samym czasie? Nie wiem. Pozostaje mi mieć nadzieję, że po wszystkim chociaż umyli ręce.
Ksawery Jankowski