1 grudnia 2025

„Idą barbarzyńcy”, czyli dlaczego lewica pragnie masowej imigracji?

(fot. Credit line: AA/ABACA / Abaca Press / Forum)

Gdy spoglądamy na ostatnie sondaże wyborcze, nie dziwi, dlaczego lewica zaciera ręce na przybycie – cytując Sławomira Sierakowskiego – „całkowicie innej grupy wyborców, zmieniającej oblicze tego kraju”. Ale miłości, jaką progresywne środowiska darzą obce kulturowo, fundamentalnie odmienne społeczności, nie da się wyjaśnić wyłącznie polityką. Jak to z miłością bywa, uczucie często wymyka się racjonalnym osądom, prowadząc niekiedy do szaleństwa.

Niejeden zapewne zadawał sobie pytanie o przyczyny poparcia liberalnej lewicy dla masowej imigracji z Afryki i Bliskiego Wschodu. Przecież na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się oczywista – różni ich prawie wszystko, łączy jeszcze mniej – jak choćby stosunek do „praw mniejszości seksualnych” na obszarze od Maroka aż po Pakistan. Lewica potrzebuje jednak świeżej politycznej krwi; a tę zapewniają masy nowych wyborców pragnących kolejnych świadczeń socjalnych i otwartych granic.

O politycznych źródłach masowej migracji wprost mówił Sławomir Sierakowski. – Nie mogę się tego doczekać, czekam już na to lata. Aż przypłynie tu grupa wyborców, no całkowicie innych. Krajobraz, kultura, innowacyjność… Wszystkie oblicza tego kraju zmienią się pozytywnie – wyznał na kanwie niedawnego kryzysu na granicy polsko-niemieckiej.

Wesprzyj nas już teraz!

Jednak w kontekście fiaska europejskiej polityki multi-kulti, niespełnione tęsknoty redaktora naczelnego „Krytyki Politycznej” wydają się wyłącznie naiwnym romantyzmem. „Oblicza krajów”, które dostąpiły rzeczonego „ubogacenia”, bynajmniej nie zmieniły się na lepsze. Jak zatem wytłumaczyć ten bezrefleksyjny, wręcz samobójczy entuzjazm, wyrażany za każdym razem na wieść o kolejnych falach „uchodźców”?

To my, Rzymianie

Zachodnie elity są coraz bardziej zmęczone samymi sobą. Pławiące się w dobrobycie, gnuśniejące z każdym kolejnym pokoleniem, wciąż poszukują czegokolwiek, co byłoby w stanie wykrzesać z nich choć iskrę witalności. Atmosferę panującą na europejskich salonach stagnacji, w błyskotliwy, choć jednocześnie perwersyjny sposób oddał Michel Houellebecq. Francuski pisarz już ćwierć wieku temu przewidywał, że festiwal rozpusty, będący emanacją duchowej pustki człowieka Zachodu, w brutalny sposób zakończy surowy islamski fundamentalizm. Jednocześnie będzie to śmierć oczekiwana, zadana bez jakichkolwiek odruchów obronnych dekadenckiej i bezbożnej epoki.

Bo człowiek Zachodu, tak bardzo zatracony w postępującej demoralizacji, czuje, że ratunek może przyjść już tylko z zewnątrz. Nawet jeżeli przybierze formę oczyszczającego pożaru, którego płomienie pochłoną znaczną część dotychczasowego świata. Podobnie jak Rzymianie z pieśni Przemysława Gintrowskiego, współcześni Europejczycy z niecierpliwością wyczekują nadejścia barbarzyńców, licząc, że ich „prostota zdrowa, konopna i rumiana ożywi Rzym tonący w lenistwie i nudzie”. Romantyzując figurę dzikiego przybysza, łudzą się, że „pod ich rządami można żyć” i zamiast szykować miasto do obrony, rozmiłowują się w fantasmagoriach;

nie chcą wiedzieć, który z nich się zbliża
Ospałej myśli nic już nie porwie do buntu
Więc trawią dni i noce na biustach kurtyzan
Lub piszą podręczniki miłosnego kunsztu

Podobną, choć nieco bardziej współczesną atmosferę doskonale oddaje kinowy hit „Nietykalni” z 2011 roku. To właśnie czarnoskóry emigrant, wychowany w podparyskim getcie, swoim nieokrzesaniem i bezpośredniością nadaje nowe życie zgorzkniałej francuskiej elicie, rozpalając radość życia wśród zimnych ścian pustego pałacu. W tej historii egzotyczny przybysz – dosłownie – ratuje białego człowieka przed powolną, postępującą śmiercią za życia. Ilość przyznanych nagród tylko potwierdza, jak bardzo współczesny Zachód pragnie podobnego „wyzwolenia”.

Ajsza

Ale fascynacja obcą kulturą może przybrać jeszcze inną, dużo mroczniejszą twarz. Paradoksalnie, z pozoru rygorystyczny, purytański charakter radykalnego islamu przynosi spełnienie oczekiwań niemożliwych do osiągnięcia w warunkach demokracji liberalnej. W styczniu władze Iraku zalegalizowały związki małżeńskie z dziećmi w wieku dziewięciu lat. To, co zachodnia opinia publiczna uznała za „legalizację pedofilii”, w wielu krajach muzułmańskich stanowi wyłącznie potwierdzenie zwyczajowej praktyki.

Niger, Czad, Mali, Bangladesz czy Gwinea – tam małżeństwa dzieci są powszechne. Oficjalne prawo państwowe choć istnieje, to często ustępuje przed znacznie silniejszym reżimem szariatu. Podobnie rzecz się ma w przypadku innych nadużyć seksualnych, od molestowania po zbiorowe gwałty. To, czego od kilkunastu lat doświadczają kobiety (oraz dziewczynki) na ulicach europejskich miast – by wspomnieć choćby o słynnym Sylwestrze w Kolonii czy pakistańskich gangach gwałcicieli w Anglii – jest po prostu rezultatem importu egzotycznych kulturowych norm.

Ale czyż nie jest to równocześnie spełnienie marzeń degeneratów pokroju Kinseya czy Kentlera? Podczas gdy pierwszy, uznawany za ojca założyciela edukacji seksualnej, eksperymentował na dzieciach, drugi wprost oddawał je na wychowanie homoseksualnym pedofilom. Daniel Cohn-Bendit, kolejny lewicowy celebryta i pan-Europejczyk, flirtował z dziewczynkami w wieku przedszkolnym.

W Europie po ’68 roku panowało powszechne przekonanie, że współżycie płciowe z dziećmi nie jest niczym złym, a niektóre partie, jak Zieloni, domagały się nawet uznania zbrodniczego procederu. W 1971 roku Visconti wyreżyserował obsypaną nagrodami „Śmierć w Wenecji”, opowiadającą historię podstarzałego kompozytora zakochanego w 14-letnim Tadziu. Odtwórca głównej roli, zmarły niedawno Björn Andrésen został okrzyknięty „najpiękniejszym chłopcem świata”, co zapewniło mu zarówno rzesze starszych adoratorów, jak i zrujnowane życie, naznaczone uzależnieniem od narkotyków i alkoholu.

Kiedy spoglądamy na praktykę wielożeństwa, aranżowanych małżeństw z dziećmi, afgański proceder „zabawiania się z mężczyznami” Bacha-bazi, nasza zdegenerowana zachodnia antykultura, z całą swoją rozwiązłością wcale nie wydaje się rażąco odmienna. Różnica polega na tym, że w zsekularyzowanym społeczeństwie państwo zazwyczaj nie zagląda ludziom do łóżka. A pozostałości chrześcijańskiej etyki, istniejące zarówno w prawie stanowionym, jak i obyczajach nawet zateizowanych Europejczyków, każą podobne wynaturzenia chować za zasłoną tajemnicy.

Ale na skutek masowej migracji, sytuacja powoli zaczyna się zmieniać. Grunt jest już przygotowywany. Kobietom oferuje się wizję egzotycznego kochanka, jako spełnienie najskrytszych pragnień. Turystyka seksualna do krajów Bliskiego Wschodu bije rekordy popularności. „Edukatorzy seksualni” bez pytania pukają już do drzwi szkół i przedszkoli. Obcy ludzie opowiadają czterolatkom o najbardziej intymnej sferze człowieka, tak jakby była to zabawa lalkami. Dzieci konsumują pornografię w ilościach niespotykanych nigdy wcześniej, a służby nie radzą sobie z rozbijaniem kolejnych międzynarodowych siatek pedofilów.

Czyżby to ostateczne, tak wyczekiwane przez Adorno, Fromma, Marcusego i innych rewolucjonistów „wyzwolenie”, paradoksalnie przynieśli Europie w końcu wyznawcy „proroka”?

Piotr Relich

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(55)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie