1 września 2025

Imigracja. Niemcy zniszczyli państwo, żeby (nieskutecznie) zmyć piętno zbrodni

10 lat temu była kanclerz Angela Merkel wpuściła do Niemiec ponad milion tzw. uchodźców. Jak się okazało, znaczna część z nich nie miała w ogóle prawa do azylu. Pomimo wszystko zostali w nowym domu. Efekty? Wzrost przestępczości, gigantyczne koszty, destrukcja krajowej sceny politycznej. Czego się jednak nie robi by ukoić własne narodowe sumienie?

Kiedy pod koniec sierpnia 2015 roku Angela Merkel zdecydowała się otworzyć granicę przed tłumem islamskich migrantów, wszyscy pytali: dlaczego? Podstawową teorią kolportowaną wówczas w Polsce były naciski biznesu. Niemcy od lat borykają się ze starzeniem społeczeństwa, a jednocześnie żyją z produkcji przemysłowej i eksportu. Potrzebują ludzi do pracy, a imigranci z tradycyjnych kierunków jak Polska, Rumunia czy Włochy są coraz trudniejsi do zdobycia. Dlatego wielkie koncerny miały naciskać na Urząd Kanclerski, domagając się przeprowadzenia „terapii szokowej” dla gospodarki w postaci szerokiego otwarcia imigrantom drzwi.

Teoria ta od początku była kulawa. Niemiecki przemysł ma oczywiście ogromny wpływ na niemiecką politykę, ale chodzi o bardziej strategiczne decyzje. Nie funkcjonuje to tak, że kanclerz w RFN odbiera telefon od reprezentanta jakiegoś przemysłowego kręgu i potulnie słucha, co robić w danej sprawie. Władze polityczne konsultują się z biznesem w bardziej koncyliacyjny i ustrukturyzowany sposób. Stąd nawet od strony technicznej byłoby niemal nie do pomyślenia, by Merkel zdecydowała się na swój pozornie szalony krok pod naciskiem przemysłowców. Co więcej, szefowie największych firm nie są idiotami. Tłum niewykwalifikowanych przybyszów z Syrii, Afganistanu czy Iraku to nie jest materiał na dobrych pracowników w fabrykach. Statystyki kolportowane przez media pokazują wprawdzie, że dziesięć lat po otwarciu granic większość imigrantów podjęła pracę – w przypadku mężczyzn to ponad 70 procent. Przy bliższym przyjrzeniu się sprawie widać jednak, że rzecz nie wygląda wcale tak dobrze. Po pierwsze, statystyki są niepewne – stworzono je na podstawie ankiety, która została przeprowadzona w nietransparentny sposób. Nie wiadomo, czy w rzeczywistości nie są po prostu nienaturalnie zawyżone. Co więcej, liczą się w nich również „nowi” uchodźcy, na przykład z Ukrainy. Faktyczny odsetek pracujących „uchodźców Merkel” może być zatem zdecydowanie niższy. Jest zatem tak, jak spodziewali się krytycy – imigranci nie będą żadnym motorem napędowym niemieckiego przemysłu. Nie sądzę, by jakikolwiek poważny przemysłowiec w 2015 roku sądził, że może stać się inaczej.

Wesprzyj nas już teraz!

Wszystko wskazuje na to, że otwierając dziesięć lat temu granice, Angela Merkel kierowała się czymś zupełnie innym, niż interes ekonomiczny. Chodziło jej o… leczenie niemieckiego sumienia. Już kilka tygodniu po decyzji o wpuszczaniu każdego sama Merkel głosiła publicznie, że Niemcy mogą być z siebie dumni. Wszyscy pamiętają obrazki z dworca w Monachium i wielu innych miejsc, gdzie witano uchodźców z gigantycznym, wręcz nienaturalnym entuzjazmem. Niemieckie społeczeństwo popadło na pewien czas w swoisty amok. Przypomina to trochę sytuację w Polsce z pierwszych miesięcy po ataku Rosji na Ukrainę. Różnica jest taka, że Polacy pomagali napadniętym sąsiadom – w dodatku napadniętym przez państwo uważane za naszego historycznego wroga. Niemcy wpuszczali ludzi kompletnie obcych kulturowo, z których wielka część przed niczym nie uciekała – chcieli po prostu „lepszego życia”. Zapadła mi w pamięć pierwsza strona bawarskiej lewicowej „Süddeutsche Zeitung”, która opisywała sytuację w kraju rok po decyzji kanclerz. Gazeta – zasadniczo bardzo sceptyczna wobec patriotyzmu – ogłosiła nagle, że Niemcy mają wreszcie prawo do zadowolenia z własnego narodu. Takie wątki były o wiele bardziej rozpowszechnione.

Mówiąc krótko, otwarcie granic przed imigrantami stało się dla mieszkańców RFN swoistą psychoterapią. Naród sprawców, morderców i zbrodniarzy stwierdził nagle, że ma okazję stać się najbardziej humanitarnym narodem świata, który znany jest z niesienia pomocy i wielkiej otwartości. Nie miało to chyba podstaw w rzeczywistości – świat nie zapomniał, jakiej narodowości byli Adolf Hitler i żołnierze SS oraz Wehrmachtu tylko dlatego, że ich wnuki wpuściły do kraju milion muzułmanów. Niemcom nie chodziło jednak nigdy o to, jak są postrzegani. Chodziło im o to, jak postrzegają samych siebie. Brzemię zbrodni ciąży niemieckiej kulturze i otwarcie przez Angelę Merkel granic stało się po prostu swoistym momentem arbitralnego oczyszczenia, czasem, w którym można o sobie powiedzieć: jesteśmy inni, nazistowscy mordercy to już nie my.

Do tego doszedł jeszcze specyficzny miks liberalnej ideologii oraz wiary we własne siły. Od 1945 roku Niemcom – nie bez dobrej przyczyny – wpajano niechęć do patriotyzmu i myślenia o państwie w kategoriach narodowych. Przyjęli za obowiązujący paradygmat, w którym naród zastępuje a-narodowe społeczeństwo. Nie ma znaczenia pochodzenie, religia, nawet język – liczy się tylko akceptacja demokratycznych wartości. Jeżeli przybysz pogodzi się z liberalizmem, może szybko i łatwo stać się dobrym obywatelem RFN. Wielu ludzi uważało nawet, że zasiedlanie kraju osobami o innym etnosie niż niemiecki jest nieledwie moralną powinnością, tak, aby całkowicie usunąć ducha nacjonalistycznego. Angela Merkel była zdecydowanym i przekonanym zwolennikiem takiego światopoglądu. Wolny handel, globalizacja, rozpływanie się narodowości – to stanowiło credo zarówno jej osobiste, jak i znacznej części Niemców urodzonych po II wojnie światowej.

W 2015 roku zupełnie inne były też sytuacja ekonomiczna i międzynarodowa. Wojna na Ukrainie już się toczyła, ale miała charakter regionalny. Sankcje były raczej żartem; Niemcy cały czas rozbudowywały współpracę energetyczną z Federacją Rosyjską. Chińczycy nie produkowali jeszcze na większą skalę własnych samochodów, a Stany Zjednoczone chętnie przyjmowały niemieckie produkty przemysłowe. Niemiecka gospodarka miała się dobrze i wydawało się, że tak będzie jeszcze długo. Nikt nie słyszał o globalnej pandemii; zwrot ku zielonej energii dopiero się rozpoczynał i nie rozumiano konsekwencji gospodarczych, które przyniesie. Kiedy Angela Merkel mówiła „Wir schaffen das”, naprawdę w to wierzyła. „Osiągniemy to”, przezwyciężając wszystkie przeszkody, kto powstrzyma Niemców w ich wielkim dziele humanitaryzmu, jeżeli zdecydują się na to kolektywnym wysiłkiem całego społeczeństwa, wspartym przez całą niemiecką potęgę gospodarczą?

W tych warunkach większość Niemców poparła decyzję Merkel – a przynajmniej dała się uwieść jej obietnicom. Krytycy byli natychmiast uciszani, co znalazło swój najdobitniejszy wyraz po słynnej „nocy sylwestrowej w Kolonii”. Masy imigrantów molestowały wówczas niemieckie kobiety, ale media przez kilka dni w ogóle nie informowały o sprawie. Przecież fakty nie mogą zburzyć wspaniałej opowieści o niemieckiej potędze i rychłej demokratycznej liberalizacji wszystkich uchodźców. Zresztą w tę narrację nie chcieli wierzyć głównie „Ossi”, mieszkańcy zapóźnionego byłego NRD. Z uwagi na politykę historyczną komunistycznych władz ci ludzie nie poczuwali się do tak dużej odpowiedzialności za nazistowskie zbrodnie, mając je za wyraz nie tyle niemieckiego nacjonalistycznego ducha, co raczej „zachodniego kapitalizmu”. „Ossich” jednak nikt nie słuchał, pomimo przeniesienia stolicy do Berlina decyzje zapadają nadal w Bonn, oczywiście w metaforycznym sensie.

Decyzje zostały podjęte, dziś trzeba płacić. Według oficjalnych wyliczeń utrzymanie przybyszów kosztuje podatnika nawet 30 mld euro rocznie. Nawet gdyby wszyscy wpuszczeni przez Merkel imigranci wzięli się do pracy, wpływy do budżetu nie mogłyby zrównoważyć tych obciążeń. A to przecież tylko część realnych kosztów, obejmująca takie oczywiste kwestie jak zakwaterowanie, wyżywienie, pomoc edukacyjna, centra integracji etc. Nikt nie wlicza do tej kwoty pieniędzy, jakie pochłania na przykład konieczność szerokiej infiltracji radykalnych islamistów ani zwiększone zaangażowanie policji i sądownictwa w wyłapywanie i skazywanie przestępców. Tych jest przecież coraz więcej. Zgodnie ze statystykami z sądów jeszcze w 2013 roku imigranci stanowili 23 proc. wszystkich skazanych. Dziesięć lat później ich udział wzrósł już do 39 procent. W tej grupie są oczywiście nie tylko wpuszczeni przez Merkel, to także osiedleni już dekady wcześniej Turcy – a nawet imigranci z krajów europejskich, w tym Polacy, Ukraińcy czy Bułgarzy. Niemniej jednak trzon zagranicznych przestępców stanowią nowi przybysze. Nigdy wcześniej w RFN nie dochodziło do tak wielu kradzieży, włamań, napaści i nade wszystko przypadków molestowania seksualnego kobiet w przestrzeni publicznej. Ostatnio przekonał się o tym dobitnie obywatel USA, który stanął w obronie kobiety napastowanej przez islamistów w tramwaju. Mężczyźni pocięli mu twarz nożem; jeden z nich został zresztą od razu wypuszczony na wolność, bo to nie on trzymał nóż. Fakt, że rzucił się na kobietę i wdał w bójkę został uznany za zbyt banalny, by trzymać go w areszcie. Ot, przypadek jakich codziennie wiele.

Polityk w demokracji liberalnej nie zawsze myśli o interesie własnego państwa – niekiedy jest tak zanurzony w partyjne gry, że nie ma na to nawet czasu, choćby chciał. Zwykle stara się jednak zmaksymalizować potęgę własnej partii politycznej. Angela Merkel swoją decyzją z 2015 roku doprowadziła tymczasem chadecję do złej sytuacji – nie powiem, że ruiny, ale położenie jest naprawdę trudne. Na skutek wpuszczenia do kraju mas uchodźców zaczęło rosnąć poparcie dla Alternatywy dla Niemiec, która uczyniła z problemu islamizacji główną oś swojej narracji politycznej. CDU/CSU wygrała jeszcze wybory w 2017 roku, jakkolwiek względem poprzednich straciła prawie 9 pkt. Procentowych poparcia. W 2021 roku przegrała, zmuszona oddać władzę w ręce lewicy. W roku 2025 ponownie zwyciężyła, jakkolwiek dosłownie „rzutem na taśmę”. Według obecnych sondaży poparcie dla CDU/CSU jest równe albo nawet niższe temu, którym cieszy się AfD! Przypominam – w pierwszych wyborach, w których Alternatywa startowała, uzyskała zaledwie 4,7 proc. głosów. Dzięki polityce migracyjnej Angeli Merkel dziś ta partia ma poparcie rzędu 25-26 procent. Dodatkowo wzrosła popularność ekstremistycznej lewicy spod znaku Die Linke czy Związku Sahry Wagenknecht, obie formacje mają dziś łącznie około 15 pkt. proc. poparcia. Destabilizacja niemieckiej sceny politycznej i ogromne osłabienie własnej partii to wyłączna zasługa kanclerz Merkel.

Dziś Niemcy mają w zasadzie związane ręce. Już ponad 180 tysięcy ludzi wpuszczonych przez byłą szefową CDU zyskało niemieckie obywatelstwo. Każdego roku do kraju napływają kolejne dziesiątki tysięcy przybyszów – nowych „uchodźców” albo osób sprowadzanych w ramach tzw. prawa o łączeniu rodzin. W wielu niemieckich miastach muzułmanie zaczynają dominować liczbowo w szkołach. Krajobraz społeczny szybko się zmienia. Politycy AfD mówią o „remigracji”, czyli budowie systemu intensywnych „zachęt” do opuszczania krajów przez przybyszów, nawet, jeżeli mają już obywatelstwo. Wątpliwe, by dało się to zrealizować w tak silnie przeżartym liberalizmem – zwłaszcza liberalizmem sądowym – kraju jak Niemcy. Można zatem stwierdzić, że psychologiczne pragnienie „odpłaty” za nazistowskie zbrodnie przerodziło się z czasem w konieczność płacenia w twardej walucie – nie tylko w postaci miliardów euro, ale także stopniowym niszczeniu spójności społecznej i bezpieczeństwa. W kolejnych latach Niemcy będą pogrążać się w coraz większym chaosie. Można uznać, że to swoista dziejowa sprawiedliwość; ale problemy największego europejskiego kraju, mającego przemożny wpływ na całą UE, będą rozlewać się poza jego granice. W ten sposób rykoszetem oberwą również ci, którzy – jak Polacy – zdecydowanie krytykowali decyzję Merkel z 2015 roku, widząc w niej drogę do cywilizacyjnego samobójstwa.

 

Paweł Chmielewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(29)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie