Dyskusje o zaletach imigracji i związanych z nią zagrożeniach trwają niemal w całej Europie. Wbrew potocznej obserwacji społecznej, widzącej w tym zjawisku powody wzrostu przestępczości, negatywnych zmian kulturowych, czy wręcz zagrożenia dla tożsamości narodów, niektórzy politycy i ekonomiści, głównie związani z lewicą, imigrację nadal chwalą i wspierają. Spore doświadczenia w tym temacie ma Francja, a dyskusje na temat, którym warto się przyjrzeć także z polskiej perspektywy, nad Sekwaną właśnie odżyły.
Debata powróciła przy okazji dyskusji nad budżetem, za sprawą Najat Vallaud-Belkacem, byłej minister edukacji, polityka Partii Socjalistycznej o pochodzeniu marokańskim. Twierdzi ona, że usankcjonowanie pobytu 250 tysięcy nielegalnych imigrantów przyniosłoby państwu rocznie 3,3 miliarda euro oszczędności. Od 2022 roku ta lewicowa działaczka jest prezesem organizacji France Terre d’Asile (Francja Ziemia Azylu). Swoje wyliczenia przedstawiła na łamach komunistycznego dziennika „L’Humanité”. Eksperci jednak kwestionują te szacunki twierdząc, że taka masowa, urzędowa akceptacja pobytu egzotycznych cudzoziemców miałaby raczej negatywne skutki dla finansów publicznych, ale przede wszystkim załamałaby zupełnie procesy integracji. Na ekspertyzie stowarzyszenia FTA nie pozostawiają suchej nitki. Wskazują, że te prognozy opierają się na tezie, że tysiące nielegalnych imigrantów są już i tak „zintegrowane ekonomicznie”, ale na zasadzie pracy „na czarno”. Na tej podstawie analiza wskazuje rzekome korzyści podatkowe i socjalne dla państwa w przypadku zalegalizowania ich pracy w szarej strefie.
Najat Vallaud-Belkacem stwierdziła dodatkowo, że „obecna polityka migracyjna to podwójne marnotrawstwo: marnotrawstwo ludzkie, niegodne Republiki, oraz marnotrawstwo finansowe, które kosztuje podatników miliardy”. Rachunek obejmuje takie „oszczędności” jak 40 milionów euro na zaprzestaniu całego procesu wydawania nakazów deportacji (OQTF) dla nielegalnych imigrantów; 219 milionów euro oszczędności na zamknięciu ośrodków deportacyjnych, itp. Dodatkowe 3 mld euro rocznie mają przynieść płacone przez migrantów składki na ubezpieczenia społeczne i podatki.
Wesprzyj nas już teraz!
Zapłacą składki czy raczej wezmą zasiłki?
Powyższe kalkulacje są jednak całkowicie błędne. Nie biorą pod uwagę faktu, że duża część takich „zalegalizowanych” migrantów przede wszystkim zaczęłaby korzystać ze świadczeń socjalnych. W dużej części raczej zasilałaby rzeszę bezrobotnych (brak kwalifikacji, nieznajomość języka), ewentualnie nadal pracowała sobie „na czarno”. Wyliczenia te nie uwzględniają też długoterminowych skutków ekonomicznych, prawdopodobnego wzrostu liczby „uchodźców” zachęconych w ten sposób dodatkowo do ubiegania się o azyl we Francji, czy też skutków społecznych. Vallaud-Belkacem podała tu liczbę 250 tysięcy osób, ale ostatnio sam minister spraw wewnętrznych Laurent Nuñez oszacował liczbę nielegalnych migrantów w tym kraju na około 700 tysięcy.
Obserwatorium Imigracji i Demografii (OID) oszacowało z kolei w badaniu opublikowanym przez „Le Figaro”, że w rzeczywistości „imigracja kosztuje Francję 3,4% PKB rocznie”. To badanie opiera się na skrupulatnej analizie wkładu obecnych imigrantów we francuską gospodarkę. Dyrektor OID Nicolas Pouvreau-Monti zwraca uwagę, że wskaźnik zatrudnienia imigrantów jest o 7 punktów procentowych niższy niż osób urodzonych we Francji lub choćby z francuskich rodziców. Dodaje, że wkład przybyszów w gospodarkę jest niewystarczający nawet, aby zrekompensować pozostałe koszty imigracji, zwłaszcza w zakresie przydzielanych świadczeń socjalnych.
Po lewej stronie, Hakim El Karoui i Jubba Ihaddaden, eksperci z „postępowego” think tanku Terra Nova, twierdzą, że „imigracja jest nie tylko pożyteczna, ale wręcz niezbędna dla ochrony francuskiej gospodarki”. Wspomniane Obserwatorium Imigracji i Demografii (OID) odpiera takie wnioski i wskazuje, że „imigracja utrwala błędne koło, szkodzi zatrudnieniu i francuskiej gospodarce, zaostrza strukturalne problemy z zatrudnieniem, niszczy finanse publiczne”.
Nie ma też wątpliwości, że argumenty lewicy o „pozytywnych stronach migracji” przestały trafiać już do opinii publicznej. Kiedy w debacie budżetowej użyto sformułowania zbytniego „zanurzenia Francji w migrację”, część polityków mocno się oburzyła, ale 67% ankietowanych przez instytut Elabe Francuzów, podzieliło opinię „zanurzenia migracyjnego” swojego kraju. Dotyczyło to nawet 43% wyborców Partii Socjalistycznej i 24% zwolenników lewackiej partii La France Insoumise (Zbuntowana Francja).
Z imigracją nie uporałaby się nawet prezydent Le Pen?
Francuzi mają dość migrantów, ale problemem jest kwestia, czy to zjawisko i jego skutki dadzą się jeszcze zatrzymać. To ważny społecznie temat i na nim buduje swoją narrację teoretycznie najbardziej antyimigrancka partia Zjednoczenie Narodowe. W programie ma nawet ograniczenie legalnej imigracji „do niezbędnego minimum” i szeroko zakrojone deportacje przebywających nad Sekwaną nielegalnych migrantów. Analitycy wskazują jednak, że spełnienie tych obietnic jest praktycznie niemożliwe. Chodzi o realia administracyjne i dyplomatyczne, brak ośrodków detencyjnych, logistykę, przeszkody prawne, niechęć krajów pochodzenia do odbierania swoich wydalanych z Francji obywateli, czy wysokie koszty deportacji. Nawet gdyby partia Marine Le Pen doszła do władzy, a ona została prezydentem, może tego problemu nie rozwiązać.
Obecnie Paryż „stać” na deportacje od 20 do 30 tysięcy osób rocznie, głównie migrantów naruszających prawo i pochodzących z krajów, z którymi podpisano umowy o readmisji. Rekord w zakresie przymusowych deportacji padł w 2012 roku, ostatnim roku prezydentury Nicolasa Sarkozy’ego. Francja jest krajem Unii Europejskiej, który wydaje najwięcej nakazów deportacji, bo około 120 tysięcy rocznie, ale wskaźnik ich egzekucji wynosi około jednej szóstej, czyli około 16 procent i skutków tych działań praktycznie nie widać. W miejsce jednego odsyłanego migranta na koszt państwa, dojeżdża tu przy pomocy „organizacji humanitarnych” kilku innych.
Żadna deportacja nie jest łatwa. Dla przykładu warto podać, że z prawnego punktu widzenia, aby wydalić cudzoziemca, musi on posiadać ważny dokument podróży – zazwyczaj paszport. W przypadku osób, które zniszczyły swój dokument, wymagane jest już konsularny dokument laissez-passer, wydawany przez placówkę dyplomatyczną kraju pochodzenia delikwenta. Jeśli nie ma międzynarodowej umowy, która reguluje wydanie takiego dokumentu, to prefektury zajmujące się deportacją są uzależnione od „dobrej woli władz kraju pochodzenia migranta”. Francja, w odróżnieniu od USA, nie ma też takiej siły przebicia dyplomatycznego, by wymóc na każdym kraju podpisanie odpowiedniej umowy.
Zbyt kosztowne deportacje
Biurokratyczne wymogi powodują też, że średni koszt deportacji wynosi około 14 tysięcy euro. Brakuje też ośrodków detencyjnych, w których można by umieścić owe setki tysięcy „nielegalników”. Co prawda, pod koniec swojej prezydentury Nicolas Sarkozy wdrożył plan budowy dodatkowych miejsc detencyjnych, ale został on odrzucony w czasach prezydentury socjalisty Francoisa Hollande’a. Trzeba tu dodać, że okres pobytu takim ośrodku ściśle ograniczony czasowo i jeśli deportacja szybko się nie powiedzie, to trzeba migranta wypuścić. Dlatego dziś nielegalni imigranci mogą sobie przebywać we Francji w miarę swobodnie, a kontrola policyjna w niczym im specjalnie nie zagraża.
Nie sprawdza się też pomysł tzw. wspomaganych powrotów, czyli płacenia swoistego „haraczu” za wyrażenie woli powrotu. Wspomagane powroty są podobno tańsze i kosztują Francję od 2 500 do 3 000 euro, ale bywa, że taki delikwent inkasuje kieszonkowe lub wraca do siebie, gdzie otrzymuje na miejscu „pomoc francuską”, po czym znowu wybiera się w podróż nad Sekwanę. Tak było często pod koniec prezydentury Nicolasa Sarkozy’ego ze „wspomaganymi” powrotami do Rumunii i Bułgarii przedstawicieli populacji Romów. Wyjeżdżali i powracali, więc rząd Manuela Vallsa ograniczył tego typu zachęty.
Ilu jest imigrantów?
Francja nawet nie zna dokładnej liczby nielegalnych imigrantów przebywających na jej terytorium. Stąd olbrzymi przedział podawanych liczb, od 200 do 700 tysięcy, a nawet ponad miliona. Dane oblicza się np. na podstawie tego, ile osób korzysta we Francji z tzw. AME (Państwowej Pomocy Medycznej) przeznaczonej dla osób bez ubezpieczenia społecznego. Jest to obecnie około 430 000 – 440 000 osób, z czego około trzy czwarte to osoby dorosłe, a pozostała część – nieletni. Liczbę nielegalnych imigrantów szacuje się mnożąc liczbę beneficjentów AME przez dwa lub trzy i wychodzi nam tu liczba ponad miliona osób. Mnożnik bierze się stąd, że niektórzy imigranci nie kwalifikują się do AME (np. trzeba przebywać we Francji bez dokumentów przez ponad trzy miesiące). Niektórzy „nielegalni” takiej pomocy medycznej nie potrzebują, jeszcze inni nie znają procedur jej pozyskania lub obawiają się, że rozpoczęcie takiej procedury administracyjnej doprowadzi do ich „wykrycia” przez organy ścigania, co ułatwiłoby ewentualne aresztowanie i deportację. Dlatego szacuje się, że liczba imigrantów bez prawa pobytu we Francji jest dwa do trzech razy większa niż liczba beneficjentów AME.
To tylko część problemów dotyczących ograniczenia zjawiska niekontrolowanej migracji. Wejście do tej rzeki oznacza coraz większe „migracyjne zatopienie”, a dochodzi do tego duża ilość „użytecznych idiotów”, w tym „postępowych” organizacji i polityków lewicy, którzy takie zjawisko wspierają. Niestety UE stanowi coraz bardziej system naczyń połączonych i z czasem takie zjawiska staną się w coraz większym stopniu i naszą rzeczywistością… Na razie podobno wyłączyli nas z „mechanizmu relokacji migrantów”, z tym, że na rok.
Bogdan Dobosz