11 marca 2025

Jacek Laskowski: PCh24.pl zagrożona pseudo-realizmem geopolitycznym wyznawców Tukidydesa

(Oprac. PCh24.pl)

Część I: O zwodniczości wiary w mowy Tukidydesa

Na portalu pch24.pl ukazał się artykuł Pawła Chmielewskiego o obcesowych negocjacjach D.Trumpa kosztem Ukrainy. Przyświecała mu myśl, że w stosunkach międzynarodowych jedyną racją nie jest moralność, ani sprawiedliwość, tylko brutalna siła. Pouczać nas o tym ma nie tylko guru współczesnych „realistów” J.Mearsheimer, ale przede wszystkim Tukidydes, traktowany niczym geopolityczny prorok prawodawca. Może poucza o tym „dialog melijski” Tukidydesa, ale nie spisana przez niego historia wojny peloponeskiej. Ta uczy, że krótkowzroczni ludzie ulegają wierze w rządy siły bez sprawiedliwości, ale finalnie zostają za to przez Boga ukarani.

Artykuł do którego się odnoszę, „Trump, Putin i brutalna prawda o polityce międzynarodowej” ukazał się 15 lutego 2025 r. Jego tezy nie są nowe. Uparcie lansują je od lat niektórzy publicyści, szczególnie z tygodnika „Do Rzeczy”. Nieraz wygłaszał je z pozycji besserwissera oświecającego romantycznych Polaczków czołowy publicysta „Do Rzeczy” Łukasz Warzecha, czy też redaktor naczelny tygodnika Paweł Lisicki. Powoływali się na autorytet tych samych rzekomych mędrców współczesnej dyplomacji Mearsheimera, czy Kissingera, pouczając o zasadach politycznego „realizmu” sięgającego starożytnego historyka Tukidydesa.

Wesprzyj nas już teraz!

Studenciaków poczucie wtajemniczenia

Najwybitniejszy żyjący polski historyk prof. Andrzej Nowak w niedawno opublikowanym wywiadzie rzece „W potrzasku historii i geografii” (str. 414) wspomniał o niepokojącej modzie wśród najmłodszych studentów historii UJ na poznawanie „Manifestu komunistycznego” Marksa i „Księcia” Machiavellego. Komentując pociąg do tej drugiej lektury, napisał: „Książę Machiavellego, który już mi bokiem wychodzi (…). To jest ta nauka realizmu politycznego, w której liczą się tylko złe intencje i zdolność ich skutecznego przeprowadzenia. (…) tak myślę, że Machiavelli zbudował swój sukces na łechtanym jego lekturą poczuciu wyższości tych, którzy wiedzą, rozumieją ukryte sprężyny historii. W odróżnieniu, rzecz jasna, od tych naiwnych, którzy nie rozumieją, nie wiedzą, myślą, że jakieś wartości się liczą, a tak naprawdę jest tylko wiedza o realizmie życia politycznego, alchemia zła, w którą możemy zostać wtajemniczeni (…) postawimy się wyżej, ponad tych naiwniaków, którzy gdzieś tam walczą, giną, ale właściwie są rozgrywani przez takich właśnie sprytniejszych, mądrzejszych. Jak się tego nauczymy, to już będziemy panami historii. Otóż to właśnie założenie, że wchodzimy do klubu wtajemniczonych, mądrzejszych od reszty, jest moim zdaniem tajemnicą sukcesu tego typu książek”. Tu prof. Nowak nadmienił karierę fałszujących historię wyrobów innego „realisty” z tygodnika „Do Rzeczy” Piotra Zychowicza.

Ten cytat można w stu procentach odnieść do analogicznej pasji rodzimych pseudo-realistów do zgłębiania wywodów niby mędrców dyplomacji Mearsheimera, Kissingera, a szczególnie świętych ustępów „Wojny Peloponeskiej” Tukidydesa i zachłystywania się alchemią historii i geopolityki objawioną w jego „dialogu melijskim”.

Naiwny Herodot, „naukowy” Tukidydes

Nie zajmując się pomniejszymi wtórnymi autorytecikami „realistów”, pozwolę sobie poruszyć kwestię ich kultu Tukidydesa. Uchodzi on za pierwszego pełnoprawnego historyka. Wprawdzie ojcem historii nazywa się jego bezpośredniego poprzednika Herodota, z racji tego, że jego monumentalne dzieło jest pierwszym zachowanym obszernym traktatem, dokumentującym historię europejskiej cywilizacji. Dla współczesnych Herodot nie jest jednak dość „naukowy”. Wcale nie dlatego, żeby w opisie zdarzeń historycznych był mniej staranny od Tukidydesa albo płytko widział motywy ludzkiego postępowania. Jego dzieło obejmujące geografię znanego Grekom świata ma nawet większą ambicję, rozmach i perspektywę niż „Wojna Peloponeska”. Tyle, że Herodot ocenia zdarzenia historyczne oraz czyny narodów i ludzi z perspektywy moralnej, z czasowego dystansu wydając opinie o konsekwencjach dochowania lub naruszenia prawa naturalnego i boskiej sprawiedliwości.

Ponieważ rozkwit systematycznych nauk historycznych nastąpił dopiero w XVIII-XIX w., w czasach zajadłego antyklerykalizmu i naukowego ateizmu, to dla wychowanych w oświeceniowym scjentyzmie historyków Herodot nie jest w pełni „naukowy”. Jest pośrednikiem między wcześniejszymi bajarzami, a pełnowartościowym Tukidydesem, który nie wierzy w żadną boską interwencję w historię. Jedyną zasadą, którą w „dialogu melijskim” przypisuje bogom i ludziom, jest zasada rządów silnych nad słabymi. Zdarzenia historyczne są dla niego tylko wypadkową ludzkich materialistycznych interesów, bez żadnych nadprzyrodzonych konsekwencji czynionego przez narody i ludzi dobra i zła. Jakże to zgodne z percepcją współczesnego świata.

Między obserwatorem lasu a obserwatorem drzew

Między Herodotem a Tukidydesem jest bardzo istotna różnica czasowych perspektyw. Herodot spisywał wydarzenia z perspektywy 50-150 lat, znając nie tylko zmienny przebieg dziejów, zwroty zdarzeń, ale też ich finał oraz ostateczne konsekwencje (Kilka razy powtarzał tę prawdę, że w świecie ludzi nie ma nic trwałego. Ich szczęście można ocenić dopiero w perspektywie śmierci). Jego historia kończy się dramatyczną epicką inwazją perską Kserksesa z lat 480-479 p.n.e., lecz on sam pisał 50 lat później, u progu wojny peloponeskiej.

Inaczej Tukidydes, już na wstępie swojego dzieła deklaruje, że zaczął je spisywać zaraz z początkiem wojny peloponeskiej (trwającej w latach 431-404 p.n.e.), przewidując jej wielkość i wagę. Do tego sam był jej uczestnikiem i pomniejszym wodzem. Znał więc znacznie lepiej kulisy zdarzeń i motywy działań stron. Bardzo starannie je spisywał, możliwe że częściowo na bieżąco, datując fakty, dzięki czemu znamy tę wojnę w niebywałej szczegółowości i złożoności. „Wojna Peloponeska” częściowo jest na bieżąco pisaną kroniką.

Ma to istotne skutki. Jest w niej mnóstwo opisów zdarzeń i motywów ludzkich działań (bardzo materialistycznych i najczęściej zupełnie doraźnych), ale ponieważ są one generalnie spisywane na bieżąco, nie ma ostatecznej analizy ich dalekosiężnych konsekwencji. Nie ma tu fundamentalnego dystansu czasowego, z którego można by dokonać całościowego osądu wojny i jej wyników, a zatem i osądu czynów ludzi i narodów. Zastrzec trzeba, że z dzieła wynika, że Tukidydes dożył końca wojny, ale z niewiadomych przyczyn przerwał jego pisanie w 411 r. p.n.e. Nie da się stwierdzić, czy i ewentualnie jak bardzo korygował je z upływem czasu.

Między historią wojny u Herodota i Tukidydesa jest taka różnica, jak między widzeniem z zewnątrz i lasu i drzew, a widzeniem z wewnątrz samych tylko drzew.

Koniunkturalne sofizmaty esencją mów Tukidydesa

Samozwańczy „realiści” tak bardzo pysznią się zgłębianiem „Wojny Peloponeskiej”, a szczególnie najsławniejszego jej fragmentu – tzw. „dialogu melijskiego”. Ciekawe dlaczego akurat tego. „Wojna Peloponeska” zawiera dziesiątki różnych mów i polemik, napisanych przez Tukidydesa. (Zajmują około 1/5 dzieła). Trzeba zwrócić uwagę, jaką pełnią funkcję. Tukidydes chciał w nich oddać argumenty i rzeczywiste polemiki, do jakich dochodziło na bieżąco w doraźnych zabiegach dyplomatycznych oraz przemowach wiecowych na zgromadzeniach ludowych greckich państw-miast. Jak sam zaznacza, ustalenie co dokładnie mówiono, było zazwyczaj trudne albo niemożliwe. Napisał więc mowy, polemiki i dialogi, wkładając w usta rzeczywistych postaci argumenty i słowa, które według niego najlepiej byłoby użyć w danej chwili, by osiągnąć zamierzony doraźny cel polityczny albo dyplomatyczny (przy czym starał się, by napisane przez niego słowa oddawały, to co rzeczywiście mówiono, nawet jeśli znał tylko ogólniki argumentów).

Mowy te rzeczywiście zawierają wiele cennych spostrzeżeń o naturze ludzi, władzy, wojny i historii (Uczyło ich dawnych ludzi samo życie, bo stale toczący wojny i zagrożeni w przetrwaniu swoim i swoich państw rozumieli je w przeciwieństwie do współczesnego wychowanego w miękkich poduszkach, zbytku i pokoju człowieka Zachodu).

Mowy te są niewątpliwie niezwykle urzekające, bardzo sugestywnie argumentowane. Tyle że są one zarazem często wzajemnie sprzeczne. Po jednych niezwykle przekonujących mowach, wygłaszane są równie świetne mowy przeciwne wkładane przez Tukidydesa w usta politycznego rywala lub dyplomaty wrogiego państwa. Jedne i drugie są mieszaniną życiowych mądrości, prawd, półprawd, fałszów i manipulacji. Mowy te nie są bowiem ostatecznie pisane jako nauka dla potomnych o władzy, wojnie i historii, tylko jako błyskotliwe zwodnicze sofizmaty, sprawne narzędzie do osiągnięcia zupełnie koniunkturalnych celów politycznych w zapomnianych grach dyplomatycznych setek greckich państw-miast na wojnie sprzed 2,5 tys. lat. Jedynym ich rzeczywistym motywem jest załatwienie doraźnego interesu przez zapomnianego nawet przez historyków mówcę w perspektywie kilku tygodni albo miesięcy, bez liczenia się z jakąkolwiek prawdą. Jedyne czego bezdyskusyjnie dowiadujemy się z mów Tukidydesa, to jak genialnym był retorem-sofistą, potrafiącym w jednej chwili uargumentować wszystko w zależności od bieżących potrzeb.

Doraźna mowa a nie odwieczne prawo

Skoro tak się ma rzecz ze wszystkimi innymi mowami z „Wojny Peloponeskiej”, to na jakiej podstawie „realiści” sądzą, że inaczej jest z tym konkretnym „dialogiem melijskim”. Dlaczego on jeden ma mieć rangę ponadczasowej prawdy o naturze polityki międzynarodowej, a nie być tylko kolejnym sofizmatem ułożonym dla potrzeb wyrażenia koniunkturalnego stanowiska Ateńczyków w specyficznej chwili i miejscu w jednym z tysięcy zapomnianych incydentów zapomnianej wojny?

Zwróćmy uwagę, że czasy wojny peloponeskiej to apogeum popularności sofistów, płatnych nauczycieli sztuki oratorskiej uczących, że prawda jest zmienna dla każdego taka, jaką może być użyteczna. To m.in. w polemice Sokratesa (obrońcy istnienia obiektywnej prawdy) z sofistami, rodziła się grecka a potem zachodnia filozofia.

„Dialog melijski”, nie jest żadnym traktatem o „realizmie politycznym”, tylko jak wszystkie pozostałe mowy napisane przez Tukidydesa formą literacką służącą jego rekonstrukcji ludzkich zapatrywań w danej dziejowej chwili i miejscu, w tym konkretnym przypadku rekonstrukcją pychy Ateńczyków, mogących chwilowo bezkarnie używać swojej mocarstwowej siły wobec słabych polis, nie licząc się z tym, jak szybko przemija chwała tego świata.

Doszukiwać się przez współczesnych w mowach Tukidydesa traktatu o odwiecznych prawach historii, to tak jakby archiwista z roku 4448 odnalazł nagranie z debaty przedwyborczej Tusk-Kaczyński i ogłosił, że zgłębił starożytny tekst objawiający tajemne tryby rządzące geopolityką, który w swej uczoności nazwie „dialogiem warszawskim”.

„Dialog melijski” nie pełni literackiej funkcji, którą mu się współcześnie przypisuje. Nie można nawet stwierdzić, czy sam Tukidydes podzielał tezy włożone w nim w usta Ateńczyków. W jego innych mowach „Wojny Peloponeskiej” można znaleźć poglądy z nimi sprzeczne. Tukidydes prawie nie wyrażał swojego stanowiska. Niemniej wspomniał o umiejętności łączenia powodzenia z zachowaniem rozumnego umiaru w polityce, co stoi w opozycji do niby-prawd objawionych „dialogu melijskiego”.

O tym, że dialog ten nie jest żadną prorocką prawdą o brutalnych prawach geopolityki, tylko zapisem chwilowej ludzkiej pychy sprowadzającej zgubę na grzesznika, najlepiej świadczy historia samej wojny peloponeskiej, którą spisał Tukidydes, a której już „realiści” nie zgłębiają, zadowalając się rzekomym wtajemniczeniem w alchemię zła „dialogu melijskiego”. Historia ta wymaga jednak oddzielnego opowiedzenia.

Część II: „Dialog melijski”, wojna peloponeska a Boża sprawiedliwość

Geopolityczni „realiści” uczą nas, że polityka międzynarodowa to rządy brutalnej siły nad słabymi. Tę „mądrość” zdobyli, zgłębiając „dialog melijski” Tukidydesa. Może więc warto przypomnieć współczesnym zlaicyzowanym ludziom dzieje wojny peloponeskiej, opisanej przez Tukidydesa, z „nienaukowej” perspektywy Bożej sprawiedliwości, co jak wiadomo wzbudza u dostojnych „realistów” uśmiech politowania dla Bożych prostaczków.

Od wyzwolenia od Persów do wyzwolenia od Aten

Po załamaniu inwazji Kserksesa na Grecję w bitwie pod Salaminą w 480 r. p.n.e. podbite helleńskie państwa-miasta na morzu egejskim i na wybrzeżu Azji Mniejszej powstały przeciw Persom. Zbyt słabe zwróciły się o pomoc do Sparty i Aten. Jednakże Spartanie uznali, że dla nich zagrożenie minęło i nie będą walczyć za leżące pod panowaniem Persji państewka.

Powstańcom pozostały Ateny, które dzięki zwycięskiej flocie stały się potęgą morską. Sformowały pod swoim przywództwem w 478 r. p.n.e. sojusz setek państw-miast morza egejskiego zwany Ateńskim Związkiem Morskim. Jego członkowie mieli wystawiać kontyngenty floty do wspólnej walki lub płacić składki na jej utrzymanie.

Związek okazał się skuteczny w walce z Persami. Jednakże Ateńczycy przestali hamować swoją przewagę nad pozostałymi członkami. Przejęli skarb Związku. Prawie wszystkim odebrali prawo wystawiania własnej floty i narzucili przymusową składkę, spychając ich de facto do roli poddanych trybutariuszy. Siłą rozprawiali się z tymi, którzy chcieli wystąpić ze Związku i zaczęli podporządkowywać sobie greckie państwa neutralne. Coraz bardziej osaczani sojusznicy Sparty zażądali od niej obrony przed ekspansją Aten pod groźbą rozpadu sojuszu. Tak w 431 r. p.n.e. wybuchła wojna peloponeska. Toczyła się paradoksalnie pod hasłem wyzwolenia spod tyranii Aten, które wcześniej wyzwoliły Grecję. Spartanie cieszyli się dużą sympatią w Helladzie, a Ateny musiały zastraszać buntujących się członków Związku Ateńskiego.

Wojna bez litości

Wojna była długa, krwawa i o wiele bardziej niszcząca od inwazji perskiej. Żadna ze stron nie miała na względzie ani wspólnoty etnicznej Hellenów, ani świeżej pamięci braterstwa broni sprzed 50 lat. Bez litości mordowano jeńców i niszczono wrogie państwa-miasta. Liczne też były w państwach-miastach wewnętrzne walki frakcji pro-ateńskich i pro-spartańskich, sprowadzających zewnętrzną interwencję zbrojną byleby wytępić bardziej znienawidzonego od obcych wewnętrznego wroga, co każdorazowo kończyło się rzezią przegranego stronnictwa.

Wojna nie przynosiła szybkiego rozstrzygnięcia, bo Ateny panowały na morzu, a Spartanie mieli przewagę na lądzie. Jednakże silniejsze Ateny odniosły kilka ważnych zwycięstw, uzyskując korzystny pokój w 421 r. Mniej intensywne walki trwały mimo to, bo sfrustrowani pokojem zawartym ich kosztem sojusznicy Sparty nie chcieli mu się podporządkować.

Można by rzec „realiści” dowiedli swej racji. Jedyną zasadą polityki międzynarodowej i życia okazała się brutalna dominująca siła. Tak jednak widać sprawy tylko, jeśli się patrzy z oddali i z perspektywy chwili, nie wnikając dość głęboko i dalekowzrocznie w bieg zdarzeń.

Iluzja panowania mocarstw nad historią

Nawet w apogeum swojej siły i powodzenia Ateńczycy choćby przez moment nie panowali nad biegiem wojny. Przywódcy jak Perykles, którzy do niej parli i mieli jej przewodzić, niespodziewanie umierali ledwie się zaczęła (zabiła go i tysiące mieszkańców Aten zaraza). Co chwila zastępowali ich nowi, wybierani dzięki intrygom i demagogii przez demokratyczny lud. Coroczne kampanie spowite „mgłą wojny” prowadzone były pod wpływem doraźnych wydarzeń, sprzecznych pomysłów. O ich kierunku i wyniku często decydował przypadkowy ruch, wezwanie o pomoc z sojuszniczego polis, niesprawdzona plotka albo wróżba wyroczni. Klęski sprowadzało drobne zamieszanie w armii, a szczęśliwy wódz, zdobywszy sławę w bitwie, ginął już w następnym roku. Szybko przemijała chwała tego świata. Największe zwycięstwo Ateńczycy odnieśli w 425 r. p.n.e. w bitwie o Sfakterię, gdy ich flotę przypadkowo zapędziła na wyspę burza, a bezczynność w oczekiwaniu na zmianę wiatru skłoniła do jej ufortyfikowania, co pociągnęło serię nieplanowanych walk.

Jeśli się wniknie w szczegóły, to gdzie w tych zdarzeniach są te rządy imperialnej siły, którymi tak epatują „realiści”? Tylko w tym, że Ateńczycy użytkują swoją siłę do zastraszania i niewolenia greckich polis, a ostatecznie odnoszą sukces. Powstaje z dystansu złudzenie, że to mocarstwowa siła decydowała o wyniku wojny, podczas gdy ci mocarze byli w dużej mierze igraszką losu.

Człowiek nie jest panem dziejów. Silni są co najwyżej graczami w galimatiasie zdarzeń zależnych od niepoliczalnej dla ludzi liczby czynników. Silni mogą co najwyżej wpływać na bieg zdarzeń w znacznie większym stopniu niż słabi, ale nigdy tych zdarzeń nie kontrolują, a szczególnie wojen, które są nie tylko domeną siły, ale i przytłaczającego chaosu, zmienności i ulotności. Widać to bezdyskusyjnie także w historii wojny peloponeskiej. Trzeba tylko patrzeć nie jak literaci na uczone, urzekające mowy Tukidydesa, tylko na zdarzenia, które opisuje. (To chyba przypadłość literatów, że analizują słowa, a nie fakty).

Dziejowa chwila „dialogu melijskiego”

I tu następuje moment historii, gdy wygłaszany jest sławny „dialog melijski”. Jest 416 r. p.n.e. Od 5 lat panuje chwiejny pokój między Atenami a Spartą. Ateńczycy mogą swobodnie używać swej mocarstwowej siły do całkowitego podporządkowania ostatnich niezależnych mini-państewek na morzu egejskim.

Takim jest mała wyspa Melos, która chce tylko zachować neutralność ze względu na swoje plemienne pokrewieństwo ze Spartanami. Próbuje się początkowo odwoływać do sprawiedliwości i dobra wspólnego, czyli do prawa naturalnego, zwracając uwagę, że i Ateńczycy, gdyby go nie przestrzegali mogą się narazić w przyszłości na najwyższą karę. Ateńczycy to odrzucają. Neutralność ich nie zadowala, bo bezwzględnie podporządkowanie Melos da odstraszający przykład wszystkim członkom Ateńskiego Związku Morskiego, gdyby chcieli się buntować przeciw narzuconemu im poddaństwu. Sparta nie będzie ryzykować wojny z sentymentu do małej wysepki.

Tu zacytuję fragment tekstu oświecającego Polakom nauki Tukidydesa z artykułu, który jest niestety autorstwa Pawła Chmielewskiego „Trump, Putin i brutalna prawda o polityce międzynarodowej” z 15 lutego, choć brzmi jakby go napisał któryś z „realistów” z tygodnika „Do Rzeczy”.

Sprawa Melos miała tragiczny koniec. Ateńczycy wytłumaczyli Melijczykom, dlaczego będzie lepiej, jeżeli im się poddadzą. Plan był prosty. Ateny są potężne, Melos słabe. Ateny chcą kontroli. Jeżeli Melos się podda, przetrwa. Jeżeli Melos postawi opór, zostanie zniszczone. Tertium non datur.

Co zrobili Melijczycy? Po pierwsze, nadal próbowali odwoływać się do sprawiedliwości. Po drugie, powiedzieli, że liczą na pomoc Sparty.

Ateńczycy odparli ponownie, że sprawiedliwości w tej relacji nie ma, bo oni są silniejsi. Pomoc Sparty z kolei nie nadeszła. W efekcie Melos zostało zniszczone: miasto zburzono, mężczyzn wymordowano, kobiety i dzieci wzięto do niewoli. Tak skończyła się historia Melos.

Dialog melijski Tukidydesa – krótki, brutalny i bezwzględnie jasny – jest klasykiem literatury. Ci, którzy go czytali i analizowali, wiedzieli, jak działa polityka.”

…Tako rzekł boski TUKIDYDES… . Maluczkim objawiono brutalną prawdę. …Reszta jest milczeniem… .

Pycha kroczy przed upadkiem

Ja jednak nie podzielam nabożnego kultu „dialogu melijskiego” Tukidydesa. Dokonując więc aktu obrazy uczuć religijnych „realistów”, pozwolę sobie zauważyć, że historia Melos wcale się na tym nie kończy. Skąd możemy o tym przesądzać, czytając Tukidydesa, skoro nie skończył on nawet pisać historii wojny peloponeskiej, przerywając pracę na 411 r. p.n.e.

Wprawdzie światli „realiści” w takie bajki nie wierzą, ale jak wiadomo prostaczkom, Pan Bóg, gdy zamierza pokarać grzesznika, odbiera mu rozum i spełnia jego życzenia. Niewykluczone więc, że Ateńczycy szczególnie rozgniewali Pana Boga, bo wszystko się zmienia dokładnie tam, gdzie u Tukidydesa kończy się „dialog melijski”. Zaraz po zburzeniu Melos, zimą 416 r. p.n.e., kierowani imperialną ambicją Ateńczycy uchwalili podjąć przedsięwzięcie tak spektakularne, jak nikt nigdy w historii Grecji, a zarazem tak niedorzeczne, że jego bezsens do dziś wprawiałby w historyczno-egzystencjalną zadumę większą niż poprzedzający je „dialog melijski” (a w jego kontekście to nawet podwójnie), gdyby nie to, że nikt nie pamięta już losów tej wojny.

Uchwalili mianowicie, że dokonają podboju Sycylii. Największe ówczesne greckie państwa-miasta – Ateny i Sparta, miały rozmiar dzisiejszego polskiego powiatu, choć Ateny za pośrednictwem Związku Ateńskiego rozpościerały hegemonię także nad wyspami morza egejskiego. Tymczasem Ateńczycy zdecydowali się bez żadnego istotnego powodu zaatakować wyspę leżącą od Aten o 800 km, kilka razy większą od ich własnego państwa, na której nie mieli prawie żadnych interesów i której podbój nie przynosił im wyraźnych korzyści. I nie był to wynik intrygi pojedynczego politykiera, tylko powszechna uchwała demokratycznego ludu. Jak podaje Tukidydes, nie orientowali się nawet dobrze, w położeniu i wielkości wyspy.

Wyznaczony wbrew sobie na dowódcę wyprawy, dotąd szczęśliwy w bitwach wódz Nikias, ze wszystkich sił starał się odwieść od tej decyzji zgromadzenie ludowe, a nie mogąc przemówić mu do rozumu, próbował podstępem zmienić jego zdanie, strasząc olbrzymimi kosztami, ale wzmógł tylko entuzjazm. Ateny zebrały na ekspedycję 150 okrętów wojennych, największą flotę od czasu inwazji perskiej.

Niebiosa jednak zainterweniowały?

Wyprawa nie miała szans powodzenia, nawet w przypadku militarnego zwycięstwa, bo przy ówczesnych możliwościach transportowych, długotrwałe zaopatrywanie armii na taką odległość, nie było możliwe. Wcześniej, czy później armia musiała ulec wyczerpaniu i utracić zdobycze.

W latach 415-413 p.n.e. ateńska ekspedycja obległa największe państwo-miasto Sycylii – Syrakuzy, początkowo będąc bliską jego zdobycia. Szeregi wrogów ciągle jednak rosły a posiłki z odległych Aten nie mogły ich zrównoważyć. Związek Spartański stanął po stronie Syrakuz i wojna peloponeska została wznowiona.

Ateńscy wodzowie zrozumieli, że muszą wycofać armię lądową przy pomocy floty nim będzie za późno. Długo się jednak wahali, powołując się na brak zgody zgromadzenia ludowego. W końcu zarządzili ewakuację. I tu zwracam uwagę uczonych „realistów”, że o losie wyprawy i wojny peloponeskiej zdecydowały niebiosa. Tuż przed odwrotem w czasie pełni księżyca doszło do jego zaćmienia, co przeraziło armię. Pod wpływem lęku żołnierzy a za radcą wróżbitów Nikias opóźnił odwrót jeszcze raz. Na swoją zgubę.

Sojusz sycylisko-spartański zdążył wypłynąć z własną flotą i zablokować port pod Syrakuzami, w którym stała flota ateńska. Armia została osaczona. Ateńczycy podjęli desperacką próbę przełamania blokady. Ci sami, którzy trzy lata wcześniej wedle Tukidydesa w „dialogu melijskim” prawili o żelaznych rządach ziemskiej siły, co to ludzkiej i boskiej sprawiedliwości się nie kłania, teraz z lamentami i drżeniem wypatrywali wyniku starcia, a Nikias szykując ich do walki „widząc ogrom zbliżającego się niebezpieczeństwa (…) zaklinał, żeby nie zdradzili swego dobrego imienia (…) ponadto mówił wiele rzeczy, jakie w krytycznych chwilach ludzie zwykle mówią (…) w wypadkach ogólnego przerażenia i nie zwracając uwagi na to, czy się to komu wyda staromodne: mówił o kobietach, dzieciach i bogach ojczystych.[1] (To z tego samego Tukidydesa, którego „dialogiem melijskim” tak pysznią się geopolityczni „realiści”).

Bitwa morska, która nastąpiła, była wyjątkowo zajadła a obie strony poniosły olbrzymie straty. Ostatecznie jednak Ateńczycy zostali z powrotem zepchnięci do portu, tracąc nadzieję odwrotu. Nastąpiła katastrofa, do jakich rzadko dochodzi w dziejach wojen. Cała armia lądowa i flota ekspedycyjna uległy zagładzie. Gdy pojedynczy żołnierze zdołali wrócić do Aten, nie chciano im wierzyć, by klęska mogła być tak totalna.

Loteryjność rozstrzygnięć wojny

Gdy wieść o pogromie rozniosła się po Grecji, zniewoleni sojusznicy z Ateńskiego Związku Morskiego zaczęli masowe bunty, wzywając na pomoc Spartę. Ta sięgnęła nie tylko po wsparcie wrogów, których Ateny bez powodu narobiły sobie na Sycylii, ale i po arcy-wroga całej Grecji, Imperium Perskiego. Persowie chętnie przyjęli rolę pomocnika, o którego względy muszą zabiegać obie strony greckiej wojny wewnętrznej, i pomagali tak, aby obie się jak najdłużej wykrwawiały, płacąc Persom za przychylność coraz wyższą cenę. Całe te rządy bezwzględnej siły, podnoszone przez geopolitycznych pseudo-realistów do rangi najwyższego prawa, obróciły się przeciw Atenom i Helladzie.

Znów mocarstwa, rzekomo panujące nad historią, stały się igraszką losu w galimatiasie wojennych zawirowań, na które miały ograniczony wpływ, a fortuna wojenna zmieniała się co roku, wywołując huśtawkę nastrojów między nadzieją na bezwzględne pognębienie wrogów, a strachem, że oni rozprawią się z nami.

Rozstrzygnięcie nadeszło w 406 r. p.n.e. Opisał je już Ksenofont, nie Tukidydes. I znów w taki sposób, że nawet dostojni geopolityczni „realiści”, co to w bajki dla naiwnych nie wierzą, zaniepokoiliby się, czy nie było w tym karzącej ręki sprawiedliwości.

Sytuacja Aten na morzu egejskim stała się krytyczna. Po serii zwycięstw Spartanie zyskali wyraźną przewagę. W obliczu pustego skarbu i kurczących się zasobów ludzkich Ateńczycy zebrali się na ostatni wysiłek, by uzupełnić flotę. Wcielili do niej wszystkich dostępnych mężczyzn, wolnych i niewolników a nawet bogaczy. Zebrali 150 okrętów. Pod Arginuzami w pobliżu wyspy Lesbos natknęła się na nie spartańska flota w liczbie 120 okrętów i próbowała zaskoczyć nocnym atakiem. O biegu historii znów nie zdecydowali ludzie, tylko nocna burza, która uniemożliwiła zaskoczenie. Spartański wódz nie chciał się mimo to wycofać i poniósł klęskę. Ateńczycy zatopili 70 okrętów, tracąc 25. Odnieśli największe zwycięstwo w całej wojnie, przywracając swoją przewagę na morzu. Pogoda dała zwycięstwo, ale osłabiła jego skutki, bo nadeszła kolejna burza, która nie pozwoliła dobić przeciwnika, ani uratować załóg własnych 25 okrętów. Zmęczeni wojną Spartanie zaproponowali pokój i pojawiła się szansa na kompromis. Ateńczycy go jednak odrzucili.

Szaleństwo zwycięzców

Wówczas po raz drugi na tej wojnie postradali rozum. W Atenach nastąpiły intrygi, w wyniku których 8 zwycięskich wodzów spod Arginuz oskarżono, że nie uratowali załóg własnych zatopionych okrętów. Najpierw obciążono ich grzywną, potem aresztowano, a w końcu padł wniosek, by skazać ich na śmierć. Zmienne w nastrojach demokratyczne pospólstwo zupełnie zapomniano o ich zwycięstwie. Niektórzy urzędnicy sprzeciwili się łamaniu sądowych procedur. Gdy jednak krzykacze rzucili hasło, by postawić pod sąd oponujących urzędników, ci bojąc się humorów tłumu, wycofali swój sprzeciw, z wyjątkiem, jak podaje Ksenofont, sławnego ojca zachodniej filozofii Sokratesa. W łamiącym prawo głosowaniu demokratyczny lud skazał całe zwycięskie dowództwo na śmierć.

To sprowadziło na Ateny ostateczną katastrofę. W następnym roku cała flota pod nowym dowództwem przybiła do brzegów cieśniny Dardanele pod Ajgospotamoj i tam mimo ostrzeżeń nie pilnując okrętów, wpadła w całości bez walki w ręce floty spartańskiej pod wodzą Lizandra. Spartanie dokonali egzekucji ateńskich jeńców, a cała Hellada z wyjątkiem wyspy Samos w jednej chwili odstąpiła od Aten.

Może jednak uwierzyli w sprawiedliwą karę?

Jak podał Ksenofont: „W Atenach (…) jęk z Pireusu (…) docierał aż do miasta (…) tak, iż nocy tej nie spał tam nikt, lecz wszyscy opłakiwali nie tylko poległych, lecz o wiele bardziej samych siebie, sądzili bowiem, że doznają takich cierpień, jakie przedtem sami zadali zarówno wychodźcom z Lacedemonu, Melijczykom, zmógłszy ich oblężeniem (…) oraz wielu innym Grekom.[2]

Sprawa zburzenia maleńkiego Melos zapadła Grekom w pamięć i w chwili słabości wróciła do Aten. Tu dopiero, a nie po „dialogu melijskim” Tukidydesa ma swój epilog. Ksenofont zapisał, że Lizander, płynąc na ostateczny podbój Aten, zbierał po drodze wygnanych przez Ateńczyków mieszkańców wysp, a pośród nich ocalałych ze zniszczenia Melos i oddawał im pod swoją kuratelą ich państwa-miasta. „Ateńczycy, oblegani teraz od lądu i od morza, byli bezradni i nie wiedzieli, co czynić, nie mając już ani floty, ani sojuszników, ani nawet żywności. Sądzili, że nie ma już dla nich żadnego ratunku przed odpowiedzialnością za zło, które sami wyrządzili nie przez zemstę, lecz z pobudek nadmiernej pychy, krzywdząc obywateli drobnych miast…”.[3]

Teraz na radzie Związku Spartańskiego dyskutowano o losie Aten. Najwięksi sojusznicy Sparty Tebanie i Koryntczycy żądali, by Ateny unicestwić, a resztę ludności sprzedać w niewolę. Tak stale postępowano z pokonanymi w czasach pogańskich od legendarnej wojny trojańskiej aż po nadejście chrześcijaństwa. Tu jednak po raz pierwszy w całej wojnie Spartanie przypomnieli sobie nie tak dawną wspólną walkę o ocalenie Grecji przed Persami i sprzeciwili się zagładzie miasta, które w największym niebezpieczeństwie wyświadczyło Grecji wielkie dobrodziejstwo. Ateny miały zburzyć swoje mury, stając się bezbronnymi, lecz Spartanie, wbrew rządom siły, zgodzili się zawrzeć z nimi pokój. Niedawni „darwiniści społeczni” spod Melos, teraz cieszyli się, że z łaskawości pozwolono im żyć.

Geopolityczni pseudo-realiści tak oświecają „naiwnych” rzekomą brutalną prawdą „dialogu melijskiego” o rządach siły bez moralności jako jedynej zasadzie polityki międzynarodowej, a nie zauważają, że odrzucone już na początku dialogu złudzenia słabych o karze za naruszenie moralności i sprawiedliwości okazały się bardziej prawdziwe od brutalnego „realizmu” nawet w odniesieniu do wojny peloponeskiej, z której wziął się ten dialog.

Upadek skutkiem krótkowzrocznego „realizmu”

To raczej niezdolność wyjścia poza krótkowzroczny „realizm” chwili okazała się zgubą Grecji. Jak wiadomo kult doraźnego egoistycznego interesu uchodzi wśród pseudo-realistów za szczyt mądrości w polityce międzynarodowej.

Gdyby jednak po odparciu inwazji Kserksesa Spartanie nie rozumowali w ten sposób i nie wycofali się z obrony państw-miast na wybrzeżu Azji Mniejszej przed Persami, to Związek Helleński, nie rozpadłby się na dwa bloki ateński i spartański, a Spartanie byliby siłą równoważącą wpływy Aten, co nie pozwoliłoby Atenom na zdominowanie mniejszych polis. Mogłoby to otworzyć drogę do trwalszej pokojowej jedności politycznej całej Grecji. Gdyby sami Ateńczycy umieli pohamować swoje rządy siły i nie narzucali sojusznikom ze Związku Morskiego niewoli, ci nie zbuntowaliby się w chwili kryzysu i nie stali ich wrogami.

Grecja wolała jednak wrócić do polityki wojen o hegemonię. Ceną jaką Spartanie musieli zapłacić Persom za zwycięstwo w wojnie peloponeskiej było oddanie greckich państw-miast na wybrzeżu Azji Mniejszej z powrotem pod perską władzę. Sami jednak długo nie utrzymali hegemonii nad resztą Hellady. Po bitwie pod Leuktrami w 371 r. p.n.e. utracili ją na rzecz Tebańczyków, a po bitwie pod Mantineją w 362 r. p.n.e. Hellada w ogóle pozostała bez hegemona, utrwalając rozbicie polityczne. W ciągu następnych 30 lat została podporządkowana Macedonii. Ostatecznie zaś, nigdy nie zdoławszy zbudować jedności politycznej, została w II w p.n.e. wchłonięta przez Rzym.

***

O więcej czujności na katolickim portalu

Cenny portal pch24.pl, dobrze broniący katolickiej prawdy w chorym zateizowanym świecie, powinien zachować większą czujność, żeby samemu nie ulec laickim fałszom na gruncie polityki. Oby nadmierna sympatia portalu do publicystów tygodnika „Do Rzeczy” nie spowodowała, że trucizna pseudo-realizmu geopolitycznego przesiąknie do środowiska Polonia Christiana. Płytki przemądrzały „realizm” ekipy Pawła Lisickiego, wyrażany szczególnie kultem rzekomych praw geopolityki z „dialogu melijskiego” Tukidydesa (a realizujący się fałszowaniem przez nich rzeczywistości wojny na Ukrainie), jest nie tylko całkowicie sprzeczny z Wiarą chrześcijańską, ale i z faktami historycznymi, tylko że nikt się tymi faktami nie zajmuje, zadowalając się kontemplowaniem „dialogu melijskiego”.

O szkodach duchowych artykułu Pana Pawła Chmielewskiego „Trump, Putin i brutalna prawda o polityce międzynarodowej” można się przekonać, już czytając niektóre komentarze pod nim:

Pytanie do autora i redakcji: jak się mają tezy tego artykułu do przesłania Ewangelii?”

„Tak jak ma się świat do Ewangelii”

„Dialog Melijski Tukidydesa czyli Piąta Ewangelia*) Według wilka w owczej skórze”.

Wyjaśniam komentatorom, że fakty historyczne mają się dobrze do przesłania Ewangelii. Podobno trochę wiedzy naukowej prowadzi od Boga, dużo wiedzy naukowej prowadzi do Boga. Ze zdarzeniami historycznymi akurat tak jest. Ich znajomość może prowadzić od Boga, ale ich głębsza znajomość prowadzi do Boga, także i w sprawie niby-mądrości „dialogu melijskiego”.

W dawnych dobrych czasach do wychwytywania i zwalczania takich urzekających uczonych „mądrości”, będących faktycznie zwodniczą heretycką trucizną, istniała chwalebna instytucja inkwizycji. Niestety obecnie jej nie ma, więc pozwoliłem sobie oddolnie podjąć się zaszczytnej roli inkwizytora, żeby antychrześcijańskie herezje kultu „realistów politycznych” nie zalęgły się na portalu pch24.pl.

Jacek Laskowski

 

[1] Tukidydes „Wojna Peloponeska” w tłumaczeniu Kazimierza Kumanieckiego, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2023, ks. VII, wers 69

[2] Ksenofont „Historia Grecka” w tłumaczeniu Witolda Klingera, Zakład Narodowy Imienia Ossolińskich Wrocław 2004, księga II rozdział 2 werset 3

[3] Ibidem, księga II rozdział 2 werset 10

W odpowiedzi Jackowi Laskowskiemu. O brutalnej naturze polityki międzypaństwowej

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(1)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie