Na rogu ul. Pięknej i Alej Ujazdowskich w Warszawie stanęło niedawno kolejne kuriozalne „dzieło” przedstawiciela sztuki nowoczesnej. Tym razem jest to siedmiometrowy komin zbudowany z desek.
Początkujący rzeźbiarz, absolwent Akademii Sztuk Pięknych, Bartosz Sandecki, za namową Anny Grzeszczuk-Gałązki z Fundacji Sztuki Niegłupiej w okolicy warszawskich Łazienek wystawił swoją pracę dyplomową z 2011 r. zatytułowaną „Komin”. „Komin”, jak to komin: i rzuca się w oczy, i szpeci krajobraz, i ze sztuką nie ma nic wspólnego.
Wesprzyj nas już teraz!
– Po dwóch latach stawiam pracę tutaj, na ulicy. Zmienia się kontekst, bo komin jest elementem wyrwanym z innego pejzażu – mówił autor „Gazecie Wyborczej” – Całe życie mieszkałem w Zagłębiu Dąbrowskim, moim krajobrazem były dymy, kominy. Klimacik.
„Klimacik” autora ma jedyne 7 metrów wysokości, 4 średnicy, stoi w prestiżowym miejscu warszawskiego śródmieścia (odwiedzanego przez turystów w drodze do Łazienek, czy Sejmu) i w zasadzie nie wiadomo w jakim celu; ani autor, ani organizator nie zapewnili należytego alibi pomysłowi zeszpecenia okolicy parku Ujazdowskiego.
Małomiasteczkowość Warszawiaków i wieża Eiffla
Karkołomnej próby wytłumaczenia małomiasteczkowym chamom, co to sztuki nie rozumieją i ciemnocie, która na sztuce się nie zna, podjęła Anna Grzeszczuk-Gałązka z… Fundacji Sztuki Niegłupiej. W obszernej wypowiedzi udzielonej „Gazecie Wyborczej” czytamy: „Jestem związana z ASP i szkoda mi, że po wystawach dyplomów prace absolwentów, często naprawdę świetne, lądują gdzieś na zapleczu. A można dzięki nim stworzyć inny kształt miasta. Bardziej zwariowany! Nie bądźmy tacy poczciwi. Wiadomo, jakie mamy pomniki – najczęściej o publicystycznych treściach. Wszystkie elewacje w mieście malujemy na ten sam kremowy, jajeczny, zachowawczy kolor. W aspekcie wizualnym jesteśmy ciągle zaściankowi, małomiasteczkowi. Cieszę się, że zaczęły się pojawiać trochę inne obiekty – palma, tęcza, ale wciąż są to prace dość łatwe w odbiorze: kolorowe, wesołe, kwiatki, ładny bajer. A ja bym chciała, żeby w mieście była prawdziwa sztuka współczesna, niekoniecznie taka, która by się wszystkim spodobała. Stawiam na sztukę młodych, która przebije się przez ten nobliwy, zaśniedziały wygląd naszego miasta. Kocham Warszawę, cieszę się, że się rozwija, powstają nowe mosty, ulice, ale to są obiekty pożyteczne, a ja bym chciała trochę więcej: satysfakcji w sferze wizualnej. Wychodzą z nas często kompleksy w stosunku do innych europejskich stolic, a przecież mamy świetnych artystów. Dlaczego podczas Euro 2012 nie wyszliśmy z tą młodą sztuką w miasto? Przyjezdni zobaczyliby, że u nas nie tylko piwko i kopanie piłki”.
A gdyby jeszcze ktoś nie rozumiał i nie rozpoznawał oczywistych walorów sztuki współczesnej zamkniętej w drewnianej formie komina: „Wieży Eiffla też nikt na początku nie akceptował, bo była wbrew klasycznej architekturze Paryża. Przecież starość, klasyczność Alej Ujazdowskich może lepiej wyglądać na tle współczesnej bryły. Kominowi będzie pewnie trudniej znaleźć odbiorców niż palmie i tęczy. Na początku wahałam się, czy rzeczywiście powinien być taki przytłaczający, że może by go zmniejszyć. Potem jednak zrozumiałam, że właśnie ma przytłaczać, ma być porażający, jak z innej planety. Na pewno znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że lepiej by było w tym miejscu postawić kolejny pomnik, że może syrenka ładniej by tam wyglądała. Ale tak właśnie ma być, sztuka musi budzić wątpliwości. Niech coś nas czasem wkurzy!”.
Małomiasteczkowe chamy zrozumiały? Nie ma wątpliwości, nie ma nerwów, nie ma porażenia i uczucia przytłoczenia – nie ma sztuki. I nawet przykład pani Annie się udał. Wieża Eiffla, ukończona w 1889 r. na paryską Wystawę Światową, miała być symbolem potęgi gospodarczej i naukowo-technicznej Francji, demonstrując przy tym wysoki poziom wiedzy inżynierskiej i możliwości technicznych epoki. Ze sztuką nie miała absolutnie nic wspólnego, a jej projektanci i konstruktorzy (Eiffel, Koechlin i Nouguier) nie aspirowali do przyznania jej takiego miana.
Pegazy i różowe jelenie
Podobnie rzecz ma się z koszmarnymi pegazami zasłaniającymi piękną elewację Pałacu Krasińskich. Na placu przed pałacem Biblioteki Narodowej w maju 2008 roku postawiono sześć kolorowych „rzeźb” z lakierowanej blachy – każda (oczywiście podświetlona w nocy) o wysokości ponad 3,5 i długości 4,5 metra.
Pomysł na wystawienie rzeźb pegazów powstał przy okazji wystawy Norwid-Herbert. Inspiracje śródziemnomorskie. Twórcy projektu, Beata i Paweł Konarscy, zostali zaproszeni przez Bibliotekę do stworzenia aranżacji tej wystawy z prośbą o „niekonwencjonalne potraktowanie tematu”.
Para „artystów”, zanim zabrała się za skrzydlate pegazy, miała już na koncie inny projekt; między majem 2007 a majem 2008 roku przed Ambasadą Francuską ustawiła postacie barwnych kogutów.
– „Koguty” to zabawa formą, obrazem i słowem. Różnokolorowe, przerośnięte, prawie dwumetrowe profile kogutów lakierowane na wysoki połysk, zestawione z budynkiem Ambasady Francji, z zadbanym, wiecznie zielonym trawnikiem i filigranowymi brzózkami tworzyły zupełnie nową przestrzeń. Projekt dopełniony był również specjalnie napisaną przez P. Nowakowskiego „Bajką o Maksie”, który zgubił swojego koguta… – mówili wówczas „Życiu Warszawy”.
Uskrzydlone pegazowate twory stoją, rzecz jasna do dziś, choć podobnie jak wszystkie inne „instalacje tymczasowe”, miały uświetniać okolicę przez rok. Jednym z nielicznych projektów „artystów młodej Warszawy”, który faktycznie zniknął (choć termin odejścia w niebyt przedłużono dziesięciokrotnie) były Różowe Świecące Jelenie – zdobywcy nagrody „Gazety Wyborczej” Wdecha 2004 w kategorii… Wydarzenie roku.
Projekt „Hani” Kokczyńskiej i Luizy Marklowskiej cieszył oczy wielbiących tandetę na skwerze Cubryny przy Bibliotece Uniwersyteckiej aż do grudnia 2007 r.
„Jelenie zdobyły sympatię wielu mieszkańców Warszawy. Trafiły do rodzinnych albumów z pamiątkowymi fotografiami. Stały się jednym z symboli młodej Warszawy” – mogliśmy przeczytać, a jakże, w „GW” na pożegnanie.
Palma odbiła?
Z inspiracjami, jak już widzimy, bywa czasem kiepsko. Skutki inspiracji pobytem Joanny Rajkowskiej u boku Artura Żmijewskiego w Izraelu musimy oglądać na jednym z głównych warszawskich rond już jedenasty rok. Koszmarna palma – należąca do projektu Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich – jest, jak wszystkie zresztą tego typu przedsięwzięcia projektem lewicowym (co sama autorka bardzo mocno podkreślała).
Palma miała oczywiście stać na Rondzie de Gaulle’a przez rok, ale… „Gazeta Wyborcza”, która w dodatkach ogólnopolskich i stołecznym zamieściła łącznie kilkadziesiąt artykułów racji palmy broniących, zrobiła co do niej należało (lewicowy projekt w końcu popierać należy). Skutek był taki, że w sondażu przeprowadzonym w październiku 2003 r. przez Instytut Badań Rynku i Opinii SMG/KRC 75 procent mieszkańców stolicy miało opowiedzieć się za pozostawieniem tej plastikowej miernoty na dotychczasowym miejscu.
Sama zaś autorka zaczęła zachowywać się tak, że jej dzieło w oczach wielu obserwatorów nabrało dodatkowego znaczenia, nasuwając skojarzenia z kolokwialnym powiedzeniem dosadniej określającym zjawisko tak zwanej wody sodowej. Najpierw zatem w 2007 roku, w zamian za 40 tys. zł dotacji na remont instalacji, Rajkowska odstąpiła prawa autorskie do swego „dzieła” miastu, następnie, w 2010, zaproponowała kwotę miliona złotych, za jaką miasto może je od niej odkupić. Wreszcie zaś, w przeddzień rozpoczęcia EURO 2012, razem z Ruchem 10 Czerwca w proteście przeciwko polityce władz Warszawy i ustawieniu bez konsultacji z nią ogromnej piłki futbolowej obok palmy, powiesiła na niej transparent z napisem Chleba zamiast igrzysk i usunęła wszystkie liście („GW”).
Tęczowo…
…wcale mi nie jest, gdy przejeżdżając przez plac Zbawiciela, mijam sztuczną tęczę. Kolejny artyzm w pejzażu miejskim Warszawy, który bardziej się kojarzy z homoseksualną agitką niż jakimkolwiek dziełem.
„Wysoka na 9 i szeroka na 26 metrów kolorowa tęcza stworzona jest z 16 tysięcy sztucznych kwiatów nawleczonych na stalową konstrukcję. Instalacja przygotowana została przez Julitę Wójcik dla Instytutu Adama Mickiewicza i wpisuje się w program wydarzeń kulturalnych towarzyszących polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej” – czytamy na stronie promującej warszawską kulturę.
Tęcza pojawiła się w Warszawie w 2012 r. przed Świętem Bożego Ciała, zahaczając o Paradę Równości i Euro 2012. Choć autorka odżegnuje się od powiązań politycznych, społecznych, czy ideowych i zarzeka, że „dzieło” ma po prostu wywoływać uśmiech na twarzach Warszawiaków, ci mają z reguły ciut inne odczucia. I być może dlatego nie docenili sztuki – tęcza spłonęła już trzykrotnie. Instytut, nie mogąc dopuścić do niszczenia tak wybitnego dzieła tworzonego dłońmi ludu pracującego (elementy potrzebne do pierwszej instalacji powstały w ramach warsztatów w Zachęcie), rzecz uparcie odbudowuje.
„Tęcza” – jak na prawdziwe dzieło sztuki przystało – doczekała się nawet posądzenia o kradzież pomysłu. Znani już nam małżonkowie – artyści od pegazów, Beata i Paweł Konarscy, wyrazili oburzenie, ponieważ w 2009 r. to oni w tym miejscu chcieli ustawić własną tęczę. Wydali nawet oświadczenie, w którym czytamy: „Nie rościmy sobie praw do tęczy jako takiej, bo jest to symbol eksplorowany przez wielu twórców. Wersja Julity Wójcik z kwiatami i ludźmi zaangażowanymi w tworzenie tęczy ma też zupełnie inny wymiar niż nasz neon. Ale koincydencja miejsca, nazwy i formy jest BARDZO duża. Dla nas każdy projekt w przestrzeni publicznej jest mocno związany z miejscem, i nigdy nie jest ono przypadkowe. Pomysł na neon Tęcza powstał na placu Zbawiciela i jest z tym miejscem nierozerwalnie związany. To miał być nasz sprzeciw wobec wszechogarniającej sześciomiesięcznej szarzyzny w Warszawie i wynikających z niej nastrojów mieszkańców”.
Pasaże, parki, „rzeźby dla Warszawy”
O „sztuce” ulic Warszawy można by pisać, niestety, bez końca. Co i rusz jak grzyby po deszczu rosną kolejne koszmarki, które nazywający się artystami dziwni ludzie z dziwnych środowisk, niby reprezentujących sztukę, nazywają jej imieniem.
Wystarczy przejść się pasażem Wiecha – odrestaurowanym za grube pieniądze podatników – gdzie straszą kolejne niezwykłe „rzeźby”, tym razem z kamienia. Ustawione w 2009 dzieła: „Imploracja”, „Ołtarz Pokoju”, „Kontrasty”, „Samoakceptacja”, „Sawa” miały postać trzy miesiące. Niektóre straszą do dziś. Artyzm zrealizowany został w ramach Warszawskiego Festiwalu Rzeźby „Rzeźba dla Warszawy”.
Jedna z nich – „Sawa” („specyficzny wizerunek kobiecości”, jak określiła dzieło Tomasza Wiatera „Polska The Times”) – uzyskała nawet nagrodę w konkursie na najsympatyczniejszą rzeźbę pasażu…
Możemy też pospacerować po miejskich parkach, gdzie takich dzieł istne zatrzęsienie. Do najnowszych należy projekt „Rzeźba w parku”, pomysł Michała Frydrycha z Ursynowa i jeden z trzech, który wygrał dzielnicowy konkurs na parkową instalację.
Park Przy Bażantarni może się poszczycić dziełami, które po trzech dniach od ustawienia zaczęły rdzewieć. Jak zapewnia naczelnik wydziału promocji dzielnicy, Bartosz Dominiak: – Trwa proces twórczy realizowany przez siły natury. Rzeźba ma mieć rdzawy kolor. Rdza pokryje rzeźbę za niedługi czas. To się nazywa patent na arcydzieło!
Wracając do naszego „Komina”: obok szpetnej „Palmy” na Rondzie Charles’a de Gaulle’a, autorstwa Joanny Rajkowskiej, infantylnej „Tęczy” Julity Wójcik na Placu Zbawiciela (co jakiś czas podpalanej i uparcie stawianej na nowo), „Komin” Bartosza Sendeckiego wypada jednak najlepiej.
Niestety, na domiar złego wszystkie te nędzne instalacje stawiane są w najbardziej reprezentatywnych miejscach Warszawy przez co – chcąc nie chcąc – stają się jej wizytówką. Wizytówką kiczu i tandety, szpecącej krajobraz. Bynajmniej nie sztuki.
Tekst i zdjęcia Magdalena Żuraw
{galeria}