Przy okazji niedawnych wydarzeń związanych z Marszem Niepodległości, a następnie zatrzymaniem przez ABW „nacjonalisty, ksenofoba, szowinisty i antysemity” – Brunona K., zamachowca z „Naszej Klasy”, powrócił do Polski faszyzm. A właściwie „faszyzm”, bo przecież dla wszystkich, którzy biją na alarm przed postępującą „faszyzacją” Polski nie chodzi o to, że nagłą popularnością cieszy się w Polsce publicystyka Mussoliniego (gdy przestał być socjalistą) czy też Juliusa Evoli (gdy popierał reżim Mussoliniego). Tutaj raczej chodzi o „dialektyczne” (czyt. kłamliwe) podejście do definicji tego pojęcia, wedle którego faszystą jest każdorazowy przeciwnik władzy, rozumianej szeroko – nie tylko jako koalicji parlamentarnej, ale wspierające je media tzw. głównego nurtu.
Nie należy mieć złudzeń, że tak pojmowany „faszyzm” łatwo Polskę opuści. Zbliża się grudzień, a wraz z nim dziewięćdziesiąta rocznica zamordowania przez sympatyka endecji prezydenta Gabriela Narutowicza. Już teraz można przewidzieć, że organizatorzy obchodów rocznicy tego tragicznego wydarzenia (SLD, palikociarnia i „Gazeta Wyborcza” z „Krytyką Polityczną”) udowodnią czarno na białym, że moralnymi sprawcami tragedii w „Zachęcie” byli Robert Winnicki i Jarosław Kaczyński (do rozstrzygnięcia pozostaje kwestia, czy działali w zmowie), a wszyscy ci, którzy w dniu 13 grudnia pójdą po raz kolejny pod dom generała Jaruzelskiego, by upamiętnić ofiary stanu wojennego są w rzeczywistości „kontynuatorami haniebnej nagonki”, która w 1922 roku doprowadziła do tragedii.
Wesprzyj nas już teraz!
Snuję przypuszczenia, ale jednak oparte na pewnym doświadczeniu. Przecież już w 1992 roku, przy okazji młodszej, okrągłej rocznicy śmierci Narutowicza, „Gazeta Wyborcza” ujrzała w tym dobrą okazję do zaatakowania Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, które w tamtych czasach – jak kazała mądrość etapu – zostało obsadzone w roli „podpalaczy Polski”. Generalnie więc, jak twierdził dziennik redagowany przez Adama Michnika, „siedemdziesiąt lat temu narodowe chrześcijaństwo doprowadziło do zamordowania pierwszego prezydenta RP”. W 1992 roku natomiast, „w niepełnym co prawda zakresie”, „motywy tamtej nagonki podejmuje ZCh-N”, bo posłowie tej partii głosowali przeciw wnioskowi o nadanie jednej z sal sejmowych imienia zamordowanego prezydenta. Aż nie wypada przypominać, że jednym z ówczesnych prominentnych działaczy tej partii był Stefan Niesiołowski.
Historia dialektyki (zakłamywania) pojęcia „faszyzm” jest rzecz jasna dłuższa, aniżeli przytoczone przed chwilą przykłady. Przed II wojną światową dla komunistów faszystą był każdy, kto nie podzielał „linii” Kominternu i Lenina (a potem Stalina). Tak więc byli nawet „socjalfaszyści”, a wśród nich Polska Partia Socjalistyczna, która miast stroić w 1920 roku bramy triumfalne przed wkraczającą do Polski Robotniczo-Chłopską Armią Czerwoną, przeszła na stronę „faszyzmu”, tj. współtworzyła Rząd Obrony Narodowej (na czele z „chłopo-faszystą” Witosem) i namawiała robotników do wstępowania w szeregi „faszystowskiej” armii (Wojska Polskiego).
Do 23 sierpnia 1939 roku (zawarcie paktu Ribbentrop-Mołotow) na czele „światowego faszyzmu” stała narodowo-socjalistyczna III Rzesza. Krótko po tym, jak Stalin i Hitler dogadali się w sprawie IV rozbioru Polski i „podziału stref wpływów” w całej Europie Środkowej, sowiecka propaganda jęła przekonywać, że należy wystrzegać się „uproszczonego spojrzenia” na „problemy faszyzmu”. Oto bowiem „państwami miłującymi pokój” były Związek Sowiecki i III Rzesza Niemiecka, natomiast „wojennymi podżegaczami” – Francja i Wielka Brytania. Tak było do 22 czerwca 1941, bowiem w tym dniu Niemcy ponownie stali się „faszystami”.
Co rusz z „faszyzmem” miała do czynienia w oczach sowieckiej propagandy również Polska. Jak pisał 8 września 1939 roku Stalin do Georgija Dymitrowa (przewodniczącego Międzynarodówki Komunistycznej), Polska zmagająca się od tygodnia z III Rzeszą jest „państwem faszystowskim”, które uciska Ukraińców i Białorusinów” i dlatego „zniszczenie tego państwa oznaczałoby w obecnej sytuacji, że jest o jedno burżuazyjne państwo faszystowskie mniej”. Zgodnie z tymi wytycznymi, tego samego dnia Komintern wydał oświadczenie, że „międzynarodowy proletariat” nie może udzielić poparcia Polsce – „państwu faszystowskiemu”.
Gdy w lipcu 1941 roku, na mocy układu Sikorski – Majski zostały ponownie nawiązane stosunki dyplomatyczne między rządem RP a rządem sowieckim, Polska stanęła w szeregu „koalicji antyfaszystowskiej”. Nie trwało to długo, bo do kwietnia 1943 roku, gdy rząd RP zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie mogił katyńskich, co postawiło gabinet Sikorskiego w rzędzie „faszystów”.
Szczególnie intensywnie dialektykę pojęć stosuje się wobec podziału lewica – prawica. Produktem tych zabiegów jest dzisiaj mocno utrwalone przeświadczenie, że faszyzm Mussoliniego i hitlerowski narodowo socjalizm to „skrajna prawica”. Nad zamąceniem tych pojęć pracowano nie tylko w salonach politycznej poprawności po 1989 roku. Okres PRL-u był pod tym względem chyba jeszcze bardziej skuteczny. Na przykład dla partyjnych rewizjonistów po 1956 roku (ideowych protoplastów środowiska tworzącego w 1989 roku „Gazetę Wyborczą”) podział prawica – lewica zamykał się w obrębie PZPR. Gdzie słowo „lewica” oznaczało środowisko rewizjonistyczne, stojące wówczas na stanowisku czystego, rewolucyjnego marksizmu (por. list do partii Modzelewskiego i Kuronia z 1964 roku), a „prawica” – betonowych „stalinowców”. Ci ostatni zresztą dość szybko przeszli na pozycje „nacjonalizmu” – jako moczarowcy.
Jak wiadomo, w łonie partii komunistycznej historia przypisywania przeciwnikom w walce frakcyjnej „odchyleń prawicowo-nacjonalistycznych” nie ograniczała się bynajmniej do rewizjonistów. Z powodu odnalezienia u Gomułki takich „odchyleń” musiał on pożegnać się w 1948 roku z przywództwem PPR.
Podczas zorganizowanych w 1963 roku przez władze PRL obchodów stulecia powstania styczniowego w warszawskiej Cytadeli przewodniczący Rady Państwa (nominalnie głowa państwa) Aleksander Zawadzki przypominał, że „dopiero Polska Ludowa jest w stanie dać wierny obraz zmagań narodu o wolność, oczyścić historię z naleciałości nacjonalizmu”. W tym ujęciu „nacjonalizm” oznaczał negowanie kluczowej dla peerelowskich propagandystów do spraw historii tezy o istnieniu „tradycji internacjonalistycznej współpracy sił postępu i rewolucji”. Bo tak, jak wiadomo, że pod Cedynią wojowie Mieszka I przywiązywali do swoich tarcz dzieci, by uniknąć wrogich ciosów, tak pod Grunwaldem wielkie zwycięstwo odniosły siły Polski Ludowej i „narodów Związku Radzieckiego”. Czy jakoś tak.
Grzegorz Kucharczyk