Poznaliśmy dzisiaj wyniki wyborów w Hiszpanii, które, jak się okazało, odbiegały znacząco od niedzielnych badań sondażowych exit polls. O ile te zapewniały, że mieniący się centro-prawicą ludowcy zwyciężyli bezapelacyjnie, o tyle realny wynik okazał się, delikatnie mówiąc, nieco inny: owszem, faworyci wygrali, ale… tylko ból głowy.
Zabrakło paru procent: Hiszpanie ostatecznie nie dali Partii Ludowej pełnego sukcesu. Zdobywając 136 miejsc w parlamencie, ludowcy oczywiście stali się dominującą partią, i to do nich teraz zwróci się król z prośbą o sformowanie nowego rządu. Jednak 136 miejsc to nie jest 176 potrzebne do większości, na którą liczyli zwycięzcy w najbardziej optymistycznych scenariuszach. Gorzej – w bardziej realistycznych scenariuszach zakładano, że pokonanie konkurentów nie da pełnej większości, ale że wraz z prawicową partią Vox taka większość powstanie. Niestety: Vox, zgodnie zresztą z ostatnimi sondażami przedwyborczymi, stracił kilkunastu posłów, a tych 33, którzy się utrzymali, nie wystarczy. Obydwa ugrupowania razem wzięte mają 169 posłów – zabrakło zatem siedmiu. Co się więc wydarzyło?
Wesprzyj nas już teraz!
O rewolcie, która nie chce nadejść
Ciężko komentuje się współczesne wybory: nastroje w Europie są rozhuśtane na tyle, że sondaże czasem przypominają wróżenie z fusów. By wytłumaczyć, dlaczego się widzi sprawy tak, albo inaczej, często trzeba przeprowadzić czytelników nie tyle przez skomplikowane fakty, co przez dziwną sferę „tak mi się wydaje” i „mam takie przeczucie”. Próbując w piątek przybliżyć czytelnikom hiszpańską sytuację, jako punkt wyjściowy przyjąłem jako bazowy scenariusz zwycięstwo ludowców, które faktycznie pozwoli im razem z Voxem utworzyć nowy rząd. Mimo to, niemal w ostatniej chwili wzbogaciłem tekst o kilka fraz wyrażających niepewność co do tego wyniku – że może wcale nie być tak różowo dla hiszpańskiej prawicy. Nie był to ot, po prostu, tchórzliwy manewr pismaka chcącego się ubezpieczyć na każdą ewentualność. Jakkolwiek szczerze sądziłem, że jednak ten bazowy scenariusz się ziści, to gryzły mnie wątpliwości wynikające z sytuacji w 2019 – roku, kiedy w Hiszpanii wybory odbyły się dwukrotnie, z racji na niemożność wyłonienia stabilnej większości po pierwszym głosowaniu. Ponieważ zaś tekst właściwie dotyczył raczej długofalowych trendów w szerszym kontekście Europy aniżeli szczegółowej analizy tych konkretnych wyborów w Hiszpanii, nie było sensu już rozwijać tej kwestii. Chociaż przyznam, że w świetle dzisiejszych wyników, tym bardziej słuszne wydaje się moje stwierdzenie, że na razie pozostanę Kasandrą, ciągle zapowiadającą wielkie przemeblowanie na scenie europejskiej, które jednak ze wszech miar powinno nadejść – a które nie nadchodzi.
No, ale dlaczego, skoro wszystkie sondaże wskazywały na zwycięstwo ludowców, miałem wątpliwości? I jak można wytłumaczyć, że ostatecznie nie ziścił się scenariusz, który wszyscy – włącznie ze mną – uznawali za najbardziej oczywisty? Dlaczego zamiast tego, mamy do czynienia z opcją, która jeszcze wczoraj istniała tylko jako wątpliwość, jak ledwo dostrzegalny kontem oka cień?
Trudna hiszpańska matematyka
Zacznijmy od matematyki. Sondaże mogą być niemiarodajne, często stronnicze, ale jednak – jeśli spojrzymy na wystarczająco dużą ilość różnorodnych sondaży na wystarczająco długiej osi czasowej – trendy, które tam zobaczymy, coś jednak nam powiedzą. W tym przypadku, na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy, od majowych wyborów samorządowych było widać, że jakkolwiek Partia Ludowa wciąż rośnie w sondażach, to jednocześnie bardzo mocno odbiła się w sondażach Partia Socjalistyczna, pożerając swoich dotychczasowych koalicjantów i sojuszników. W hiszpańskim systemie wyborczym, który, jak u nas, bazuje na dziwacznych formułach D’Hondta, oznaczało to że tym trudniej będzie przełożyć dobry wynik ludowców na pełne zwycięstwo. Procentowo, nie miał on szans przekroczyć pułapu gwarantującego pełnię władzy. Ponieważ zaś D’Hondt premiuje silne partie kosztem słabszych, to sukces dwóch głównych ugrupowań gwarantował że Vox – jedyny potencjalny sojusznik ludowców – tylko przy bardzo mocnym rezultacie zdoła utrzymać wystarczająco posłów aby stworzyć koalicję. Niby wszystko wskazywało na to, że taki osiągnie, ale… podobnie jak po lewej stronie, wzrost poparcia ludowców odbywał się kosztem potencjalnego sojusznika. Vox zniżkował bardzo nieznacznie, niemal w granicach błędu statystycznego, ale nie miał jak odwrócić tego procesu: dopóki ludowcy rośli w siłę, było naturalne że jakiś odsetek tych, którzy wybierali Vox z desperacji, teraz powróci do bardziej umiarkowanej opcji.
Ostatecznie, 33 miejsca, jakie uzyskała partia Vox, są dla niej dobre w tych konkretnych okolicznościach – nie została „zatopiona”. Nie okazała się kolejną efemerydą, która jeden raz osiąga dobry pułap, po czym w kolejnych wyborach praktycznie znika. Ale to nie wystarczyło. Gdyby były dwa takie Voxy, jak po stronie lewicy, gdzie socjaliści po poprzednich wyborach sklecili koalicję zapraszając do władzy co bardziej umiarkowane regionalne partie niepodległościowe – rzecz jasna, wszystkie zdecydowanie lewoskrętne. Niestety dla prawicy, ponieważ Vox pozostaje najbardziej wyraziście centralistyczną partią w Hiszpanii, domagającą się redukcji regionalnych autonomii – to nawet gdyby znalazła się prawicowa siła regionalna gotowa wesprzeć ludowców, nie mogłaby ona działać w jednym rządzie razem z Voxem.
A było gorzej. Nie dość, że właściwie nie widać innego partnera dla ludowców, to jeszcze na dodatek, na lewicowych wyborców Vox zadziałał jak płachta na byka. Tu dochodzimy do mniej oczywistej kwestii, w której muszę wyznać ewidentny błąd we własnej analizie. Zapatrzony w szersze europejskie ruchy dążące do odrzucenia lewicowych absurdów zielonej polityki, a także do powstrzymania niestrawnych nawet dla umiarkowanych postępowców elementów rewolucji – przecież nawet feministki protestują przeciw genderyzmowi – nie przyjąłem do wiadomości tego, co przecież było dostrzegalne gołym okiem: szczerego strachu przed Voxem po lewej stronie. Słuchałem lewicowych rozmówców, i z ich zupełnego niezrozumienia dla sukcesu prawicy wnioskowałem – myślę, że słusznie – iż lewica nie jest w stanie walczyć z partiami takimi jak Vox, ponieważ nie potrafi przebić się przez własną ideologię. Nie potrafi zrozumieć, że jej działania są tak niestrawne dla przeciętnego obywatela i nawet ludzie o bardzo umiarkowanych poglądach zaczynają głosować na Vox.
Tak, ale jednocześnie ten paniczny strach przed rosnącym w siłę Voxem – partią, którą media bardzo skutecznie powiązały z dziedzictwem generała Franco – jest przecież potężną motywacją, żeby pójść na głosowanie. Motywacją bardzo potrzebną, gdy wybory odbywają się w najgorętszym miesiącu roku, przy 40 stopniach upału, gdy większość mieszkańców kraju woli jechać na plażę niż szukać lokali wyborczych. W sytuacji, gdy dwie główne partie w sondażach oddzielało niecałe dziesięć procent, nie trzeba było wiele: wystarczyło, że parę procent pewnej zwycięstwa prawicy wybierze plażę, a parę procent lewicy, przerażonej Voxem, postawi na udział w wyborach. Paradoksalnie, majowe głosowanie samorządowe, które tak osłabiło pozycję rządu, że wymusiło skrócenie kadencji parlamentarnej, przyczyniło się do obecnej sytuacji. Prawica miała wszelkie powody, aby patrzeć na to ze spokojem, pewna, że rząd socjalistów i tak upadnie. No i faktycznie upadł: ale trudno dostrzec, w jaki sposób ludowcy mogliby powołać swój gabinet ze stabilną większością.
Prognozy znów niepewne
Socjalistom udało się więc osiągnąć „powtórkę z rozrywki”. Wprawdzie przegrali, ale z wynikiem, który – jak w 2019 roku i wcześniej, w 2015 – wymusza ponowne głosowanie. Naprawdę bowiem trudno wyobrazić sobie, żeby ludowcy sklecili większościową koalicję. Aby to zrobić, musieliby połączyć ogień i wodę – z jednej strony Vox, a z drugiej jedyną nie-lewicową, ale za to bardzo źle wspominającą rządy prawicy partię regionalną, czyli Nacjonalistyczną Partię Basków.
A więc raczej dogrywka przy urnach. Czysto teoretycznie, jeżeli obecne trendy sondażowe miałyby się utrzymać, to za parę miesięcy socjaliści mogą ponownie dysponować koalicyjną większością aby dalej dzierżyć władzę. Oczywiście, tak być nie musi: niewątpliwie, jest pewien odsetek wyborców na prawej stronie, którzy nie zagłosowali, bo byli pewni zwycięstwa, a ten niespodziewany wynik ich zmobilizuje. Z kolei zwolennicy lewicy, raz zablokowawszy drogę przeciwnikom, mogą być mniej zmobilizowani przy kolejnej próbie. Ale tu właśnie tkwi problem: pozostaje nam tylko takie „gdybanie”. Pomiędzy tymi a następnymi wyborami bowiem nie wydarzy się raczej nic wielkiego w polityce, co by diametralnie wpłynęło na narodowe sympatie. Poprzedni premier władzę utraci, a nowy, jeśli nie osiągnie cudu w negocjacjach, nie zdoła jej podjąć. W takiej sytuacji nadchodząca kampania będzie grała na dwóch czynnikach – wspomnianej wyżej mobilizacji wyborców oraz przepychanek między potencjalnymi koalicjantami. Socjaliści będą próbowali wyszarpać jeszcze kilka procent, wychodząc naprzeciw jeszcze bardziej lewicowym zwolennikom Podemos. Z kolei ludowcy będą próbowali wyszarpywać głosy Voxowi – a Vox ludowcom. Takie przelewanie głosów z partii na partię nie pomnoży jednak ich łącznej siły.
Dla prawicy obecna sytuacja powinna być mocnym sygnałem alarmowym. Dopóki bowiem hiszpańska prawica nie będzie potrafiła wypracować sensowego kompromisu ze zwolennikami regionalizacji, dopóki będzie deklarować tęsknotę za centralizacją państwa na wzór czasów generała Franco – dopóty lewica ciągle będzie dysponowała mocną rezerwą w formie partii regionalnych, które muszą być lewicowe, bo prawica ich nie chce. A przecież centralizacja nie jest wcale koniecznym warunkiem hiszpańskiego konserwatyzmu. Więcej – są mocne powody aby sądzić, iż bardziej odpowiednim dążeniem dla tamtejszej prawicy, bardziej zgodnym z historią i tradycją tego kraju, byłaby właśnie dalsza decentralizacja, wzmocnienie autonomii i tendencji regionalnych, włącznie z fiskalną odpowiedzialnością regionów. Ale to są kwestie zupełnie bez znaczenia w kontekście sytuacji bieżącej.
Za kilka miesięcy możemy więc zobaczyć wymęczone zwycięstwo socjalistów. Możemy też być świadkami wymęczonego zwycięstwa uchodzących za prawicę ludowców. Albo możemy stanąć w obliczu kolejnych nierozstrzygniętych wyborów bez stabilnej większości, i wobec zapowiedzi trzeciej rundy. Przepraszam, tym razem muszę rozłożyć ręce i skwitować – na razie po prostu nie wiem, co jest bardziej prawdopodobne.
Jakub Majewski