2 lipca 2023

Jakub Majewski: „Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia” – niewczesny koniec legendy

Idąc do kina na najnowszego Indianę Jonesa, wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Zbyt wiele doszło do moich uszu pogłosek o kulisach tej przewlekłej produkcji, żeby żywić jakąkolwiek nadzieję na godne zakończenie cyklu. Obejrzawszy, mam dobrą i złą wiadomość. Dobra jest taka, że film był zauważalnie lepszy niż oczekiwałem. A zła? Ano, oczekiwałem kompletnej katastrofy, więc przebicie moich oczekiwań bynajmniej nie oznacza, że jest to dobry film.

Z bohaterskim archeologiem-awanturnikiem znam się trzydzieści-parę lat. Byłem wprawdzie zbyt młody by oglądać pierwsze trzy filmy w kinach, jednak mając szczęśliwie sąsiada, którego pracujący we Francji ojciec sprowadził do Polski odtwarzacz wideo i garść filmów, doskonale pamiętam oglądanie z zapartym tchem Poszukiwaczy zaginionej arki (1981), czy też Świątynię Zagłady (1984). Mieliśmy jakieś siedem, osiem lat, i oglądaliśmy te filmy nawet po kilka razy w tygodniu. Nie znałem angielskiego, a zresztą, filmy miały francuski dubbing, którego również ni w ząb nie rozumiałem, więc niewiele rozumiałem fabuły. Ale po co komu fabuła? Wystarczyła wspaniała muzyka, egzotyka, akcja, dramatyczne pościgi, tajemnicze lokale, efekty specjalne – a nie było tam ani jednego komputerowego efektu – i wreszcie widowiskowe aktorstwo Harrisona Forda który nie odgrywa bohatera jedynie twarzą, a każdym ruchem ciała. Byłem urzeczony jako nie znające się na filmach dziecko, i pozostaję urzeczony do dzisiaj, siedząc od wielu lat w mediach zarówno tych interaktywnych jak i tradycyjnych filmach.

Rodowód filmowy

Wesprzyj nas już teraz!

Poszukiwacze to nie jakiś tam film akcji. Owszem: to miała być prosta popkultura, czysta rozrywka. A jednak: dzięki zbiegowi wielu okoliczności, powstał film wybitny, do dziś stanowiący punkt odniesienia dla filmów przygodowych, niedościgniony cel naśladowców. Kolejne dwa filmy w serii, również były ogólnie dobrze przyjęte. Gdyby tylko seria skończyła się na Ostatniej Krucjacie (1989)! Niestety, wiele lat później poproszono Harrisona Forda o powrót do roli archeologa-awanturnika w Królestwie Kryształowej Czaszki (2008). Nie wnikając w szczegóły – nie ten film tu recenzujemy – Królestwo poniosło zasłużoną porażkę, co też sprawiło, że próba kontynuowania serii z nowym bohaterem, specjalnie wprowadzonym do fabuły synem Jonesa, również słusznie zarzucono. Ale: przynajmniej ostatnie sceny filmu kończyły historię Indiany Jonesa happy endem – bohater nareszcie poślubia dawną ukochaną, matkę swego dorosłego już syna i tak poniewczasie stają się rodziną.

Gdyby tylko seria skończyła się na Królestwie! Niestety, współczesny Hollywood osiągnął absolutny nadir kreatywności. Mało kto dzisiaj potrafi tworzyć porywające nowe dzieła. Liczy się marka, franczyza – taśmowo powstają kolejne sequele, prequele, spin-offy i tym podobne. Indiana Jones nie mógł więc pozostać na emeryturze. Musiał powrócić na ekrany, ale nie po to, aby nową, ostatnią przygodą godniej zakończyć serię, ale po to, aby pozwolić się zastąpić dla kontynuacji franczyzy. A biorąc pod uwagę ówczesnych Hollywood, wiadomo było że starego białego samca musi zastąpić młoda kobieta, która jako istota metafizycznie wyższa, wszystko zrobi lepiej.

Kobieta jest lepsza, samcze!

Film zaczyna się ciekawie: cofamy się do ostatnich dni drugiej wojny światowej i widzimy na ekranie cyfrowo odmłodzonego Indianę Jonesa w całej krasie. Choć czujemy, że to nie jest to samo, że dubler z cyfrowo doklejoną twarzą po prostu nie porusza się tak jak Harrison Ford, to mimo wszystko „łykamy” to – bo to jest udany kawał akcji, idealnie pasujący do schematu wcześniejszych filmów. Mamy tu „prawdziwego” Indianę Jonesa.

Dalej niestety będzie gorzej. Przenosimy się do 1969 roku, gdzie odnajdujemy naszego bohatera na dnie: porzuciła go żona, a syn zginął w Wietnamie, skutecznie negując happy end poprzedniego filmu. Jones siedzi w domu w majtkach, gapiąc się w telewizor, popija kawę „wzmocnioną” alkoholem i zbiera się, żeby pójść na uczelnię, gdzie lada dzień ma przejść na emeryturę. Nic nie pozostało z dawnej sławy. To jest element współczesnej formuły Hollywoodu, szczególnie uwielbianą w Lucasfilmie: dawny męski bohater musi zostać upokorzony. Bohater nie może pozostać bohaterem nawet we wspomnieniach: trzeba pokazać upadek i bynajmniej nie upadek, z którego bohater podniesie się większy niż wcześniej, ale upadek ostateczny. Ale oczywiście: nie wystarczy poniżyć samca. Trzeba go zastąpić kobietą.

Tu na scenę wchodzi Helena Shaw, grana przez Phoebe Waller-Bridge. Jest ona kreowana na młodszą, kobiecą wersję Indiany Jonesa. Zarabia handlując artefaktami, a w wiedzy archeologicznej potrafi niemal w każdym aspekcie „zagiąć” Jonesa. Jak sama o sobie mówi – jest piękna, zaradna i niezależna, a jeśli jej czegoś brakuje, to przecież to wina Jonesa, jej nieobecnego ojca chrzestnego. Helena zawsze przynajmniej dorównuje Jonesowi. To ona popycha go do przygody (jednocześnie go bezwzględnie zdradzając), a potem częściej ona ratuje jego niż on ją. Jeśli zaś Jones nawet wskazuje drogę i kieruje wyprawą, ona dyskretnie daje nam do zrozumienia, że tak naprawdę ona o wszystkim decyduje.
Jeśli chodzi o całokształt filmu, można wiele elementów pochwalić. Udały się efekty specjalne – tu o dziwo komputerowość nie rzuca się tak w oczy jak w poprzednim filmie. Świetnie gra Harrison Ford, z gracją łącząc fizyczną słabość 80-latka z dawną przebojowością swojej postaci. Aktorzy drugiego planu – w tym parę już znanych postaci – dobrze sobie radzą, nawet jeśli niekiedy są wciśnięci na siłę. Fabuła też jest ciekawsza niż poprzednio. Ba! Myślałem, że motyw podróży w czasie będzie tu pasował równie źle jak kosmici z Królestwa, ale bynajmniej.

Moment spotkania archeologa z historią jest równie podniosły jak spotkanie z żywym krzyżowcem w Ostatniej Krucjacie – przynajmniej dopóki nie zepsuje go Helena.

No i właśnie. Są różne elementy które można krytykować. Wyświechtane już pościgi ciągną się do przesady. Scenariusz popełnia zbyt wiele skrótów, gdzie przeciwnicy są zawsze o krok do przodu nie ze względu na swój spryt, a tylko dlatego że tak dyrygują scenarzyści. Ogólnie film jest nierówny. Nic jednak nie jest takim problemem jak Phoebe Waller-Bridge, oraz scenariusz, który dla niej przygotowano.
Jeśli film to ogólnie smaczna potrawa, postać Heleny Shaw jest jakimś gorzkim ziarenkiem, które psuje smak, ilekroć je napotkamy. Wiele jest chwil w filmie, gdzie wczuwamy się w akcję, zaczynamy się bawić – po czym pojawia się ona. Phoebe Waller-Bridge jako aktorka sama w sobie bywa antypatyczna z racji na specyficzne poczucie humoru – tu zaś ta wrodzona antypatyczność jest potęgowana przez zaprawioną tępym feminizmem antypatyczność jej stereotypowej, płaskiej, niemal pozbawionej rozwoju osobistego postaci. Jej obecność na scenie nazbyt często burzy cały nastrój. Zarówno bowiem jej manieryzmy, jak też i dialogi, są czymś obcym w kontekście fabuły. Czujemy wyraźnie, że nawet najbardziej zapiekła i arogancka feministka A.D. 1969 tak by się nie zachowywała: mamy tu do czynienia z Silną i Wyzwoloną Kobieta Dwudziestego Pierwszego Wieku, tak, jak gdyby aktorce nakazano zachować na planie swoją poza-filmową personę, a to co wszystkich irytuje podkręcić na jedenaście. Helena Shaw nie niszczy filmu doszczętnie – nadal jest co oglądać, i nawet ona sama miewa sympatyczniejsze momenty – ale ponosi ona odpowiedzialność za gros największych problemów filmu.

Zmarnowana szansa

Gdyby Helena zaczynała film jako ta antypatyczna, wredna osobistość, która nie przejmując się niczym poza pieniędzmi, która potrafi porzucić Jonesa na pastwę wroga, która czasem osiąga sukcesy, ale wcześniej czy później doświadcza bolesnej lekcji i doznaje odmiany, ucząc się przy tym szanować doświadczenie starszego Bohatera – wówczas my też byśmy ją polubili. To właśnie popełnianie błędów, przemiana wewnętrzna, uczłowiecza bohaterów. Jednak ten sam tępy feminizm, który nakazuje zastąpić Jonesa Heleną, jednocześnie nakazuje, aby Helena od początku była idealna, i pod każdym możliwym względem antypatyczna jako bohaterka filmowa. Jest stereotypem Silnej Niezależnej Kobiety – a nikt nie lubi stereotypów. Nie wolno jej upaść ani przyznać się do błędu, więc nie potrafi ona wzbudzić naszej sympatii. Im bliżej końca filmu, tym bardziej jej nie lubimy. Nie zdradzając zaś zakończenia, w punkcie kulminacyjnym wręcz jej nienawidzimy za końcowe poniżenie bohatera – które scenarzyści niewątpliwie rozumieli jako „ratowanie” go.

A trzeba dodać: było gorzej. Jeśli wieści zza kulis są prawdziwe, to w pewnym momencie, szefostwo Disneya obejrzawszy wczesną wersję filmu nakazało Lucasfilmowi wprowadzenie daleko idących zmian, w tym również dogranie zakończenia. Ta drastyczna ingerencja, która jeszcze bardziej wywindowała napęczniały budżet filmu, prawdopodobnie uratowała go przed katastrofą. Jednak takie ingerencje nie mogą usunąć całego jadu, natomiast sprawiają, że film jest jak rozgotowana zupa: zbyt długo nad nim pracowano, zbyt wiele razy mieszano, dając nam ostatecznie nijaką papkę.

Koniec końców, czy da się obejrzeć ten film? Tak, da się – momentami nawet będzie przyjemniej niż przy jego poprzedniku, choć niewielki to komplement. Ale czy warto? Chyba tylko po to, aby zobaczyć jak ideologiczna ślepota doprowadziła Hollywood do samego dna, zdolnego w najlepszym przypadku do tworzenia bladych imitacji. Gdy bowiem porównamy obok siebie Poszukiwaczy Zaginionej Arki oraz Artefakt Przeznaczenia, staje się jasne: to nie Harrison Ford się zestarzał i zniedołężniał, tylko cały Hollywood wokół niego. Z całej ekipy tworzącej tę serię, on jako jedyny jeszcze potrafi dźwigać ciężar swej roli, choć jest starszy tak od scenarzystów jak od producentów i reżysera. I właśnie jego najbardziej szkoda. Indiana Jones zasługiwał na godne pożegnanie. Tę szansę zaprzepaszczono tutaj raz na zawsze.

„Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia.” USA 2023.

Reżyseria: James Mangold. Scenariusz: Jez Butterworth, John-Henry Butterworth, David Koepp, James Mangold. W rolach głównych: Harrison Ford, Mads Mikkelsen, Phoebe Waller-Bridge.

Czas trwania: 154 min.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(17)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 138 279 zł cel: 300 000 zł
46%
wybierz kwotę:
Wspieram