Jako komentator spraw międzynarodowych, oglądam dużo amerykańskich mediów, w tym różnych przesłuchań komisji senackich i tym podobnych. Wiele można tam się dowiedzieć, wiele usłyszeć, ale zważywszy na zepsucie obecnych czasów – prawdę jako taką słychać raczej między słowami. Jakże więc się zdziwiłem, gdy podczas ostrego grillowania kandydata na nowego amerykańskiego sekretarza obrony, nagle ktoś ośmielił się stwierdzić coś normalnego, prawdziwego, i oczywistego: cudzołożnik nie może wiarygodnie złożyć ślubowania do urzędu państwowego. No, tak! Dokładnie tak!
Czyż nie jest to wszak zaskakujące i odświeżające usłyszeć takie słowa prawdy niegdyś oczywistej? Że człowiek ma tylko jedno słowo i złamanie jednej przysięgi, nieważne w jakiej sferze życia, będzie rzutować na wiarygodność innych przysięg, choćby i dotyczyły zupełnie innej sfery? Inaczej mówiąc – że tak samo jak polityczny wiarołomca może nie okazać się wiernym mężem, tak samo niewierny mąż z samej swej natury nie zasługuje na zaufanie składając polityczne ślubowanie?
Kotły garnkom przygadują
Oczywiście, chwila normalności była dosłownie chwilą i sama w sobie była przecież na swój sposób absurdalna. Owszem, przesłuchiwany Pete Hegseth, zasługiwał na wszelkie grillowanie w sferze moralności. Nie odnosząc się do jego profesjonalnych kwalifikacji – tu akurat brak „tradycyjnej ścieżki kariery” jest raczej atutem niż wadą, biorąc pod uwagę głębię problemów jakie istnieją w amerykańskim departamencie obrony, o czym sam Hegseth niemało zresztą napisał, i to z sensem – trzeba jednak zaznaczyć że jest on jednym z najbardziej podejrzanych moralnie kandydatów na wysokiej rangi urzędnika w nowym amerykańskim rozdaniu, bijąc nawet samego Trumpa.
Wesprzyj nas już teraz!
Podwójny rozwodnik, który pięciokrotnie zdradzał pierwszą żonę, następnie zdradził drugą żonę z kandydatką na trzecią… a zdradzając drugą z nową wybranką, jednocześnie zdradził obydwie z przypadkową kobietą poznaną na partyjnej imprezie. Mniejsza o to – bo z braku dowodów policja zamknęła sprawę – że ta przypadkowa kobieta zarzucała mu że ją znarkotyzował, i że ich „spotkanie” można by uznać za gwałt. Dowody czy nie, Hegseth ostatecznie spłacił ją, wymagając w zamian podpisania umowy o nieujawnianiu czegokolwiek. Oczywiście, według Hegsetha, zapłacił dlatego że czuł się szantażowany i bał się o swoją karierę – i gwoli ścisłości, nie sposób tego wykluczyć. Nie zmienia to faktu, że bazując na jego poczynaniach do 2018 roku, trudno byłoby uznać Hegsetha za porządnego człowieka, i że przynajmniej wtedy, był absolutnie niezdolny do złożenia jakiejkolwiek wiarygodnej przysięgi…
…Ale kogo to obchodzi w dzisiejszych czasach? W tym właśnie absurdalność: zarzut padał z ust demokratycznego senatora, gdzie łatwo wyobrazić sobie jak nerwowo kręcili się jego partyjni koledzy i koleżanki, biorąc pod uwagę, że nawet ci z nich, którzy mają porządek w osobistym życiu (jak zresztą tenże senator Kaine, od trzech dekad wierny mąż jednej żony), jednak bronią poniekąd z urzędu totalne wyuzdanie i deprawację. Przecież zresztą, republikańscy politycy nie są lepsi. Nie bez powodu, lata temu satyryczny portal The Onion udostępnił nagranie udające reportaż telewizyjny, gdzie fikcyjny polityk, z bardzo zatroskaną miną, zapowiada że ma zamiar dopuścić się zdrady małżeńskiej i już zawczasu przeprasza za swój „lapsus” – żart o tyle trafny, że reportaży gdzie prawdziwi politycy z równie udawanym smutkiem przepraszali po czasie za wykrytą zdradę było aż nadto…
Zresztą: przecież do stanowiska sekretarza departamentu obrony nominował Hegsetha prezydent-elekt Donald Trump, którego wiarogodność w kwestii przysięg małżeńskich jest… nie powiem delikatnie, że dyskusyjna, bo właśnie rzecz w tym, że jest bezdyskusyjnie zerowa.
Czy za dużo wymagam?
No, ale! Powie mi jakiś mniej wymagający, sympatyzujący z Republikanami czytelnik – przecież Hegseth to protestant. Przecież dla nich małżeństwo nie jest sakramentem, ich żony nie są żonami w sensie sakramentalnym, więc nie sposób tego tak samo oceniać. No, tak, ich małżeństwo nie jest sakramentalne. Ale przysięgę jednak składają, prawda? I ta przysięga stanowi zobowiązanie, prawda? A lapsus w tej przysiędze mówi nam coś o wiarygodności składania innych przysięg, prawda?
No, ale, ale! Przecież sprawy polityczne to zupełnie co innego niż sprawy osobiste, powiada nasz mniej wymagający czytelnik – wielu by powiedziało, po prostu normalny, w przeciwieństwie do kato-talibskiego autora, który się czepia. Przecież to, że ktoś jest niewierny w małżeństwie, nie znaczy, że zdradzi Ojczyznę, że przyjmie łapówkę od dużej korporacji, czy cokolwiek takiego. Ba, przecież nawet zdrada jednej żony nie oznacza, że po rozwodzie i kolejnym ślubie nie będzie już grzeczny i wierny. Przecież może po prostu nie ta była mu przeznaczona, i w ogóle to – przepraszam, że ocieram się o bluźnierstwo – wina samego Boga, że postawił nie tą co trzeba na jego drodze.
Niewątpliwie, gdyby porozmawiać z naszymi politykami, również z partii uchodzących za konserwatywne czy chociaż prawicowe, usłyszelibyśmy nieraz podobne tłumaczenia. Wszak wśród nich niejeden jest rozwodnikiem w ponownym „związku” – tym gorszym w przypadku katolików, bo gdy pierwszy ślub był sakramentalny, to druga wybranka już żadną żoną być nie może, choćby i jakiś przychylny kapłan „załatwił” niesłuszne stwierdzenie nieważności (Pan Bóg wie swoje). Tyle tylko że wielu z nich wierzy absolutnie, że życie prywatne i publiczne nie mają związku. Że, na przykład polityk po rozwodzie, który właśnie porzucił drugą „żonę” – tak, myślę tu o konkretnym przypadku, ale nie będziemy się babrać w personaliach, tu chodzi wszak tylko o jeden z wielu przykładów – mimo wszystko uważa, że może godnie reprezentować katolickich wyborców i wierzy iż jest zupełnie wiarygodny, że oni mogą mu zaufać.
Ale w tym właśnie tkwi tym najgorszy problem: jakże ja mam wierzyć człowiekowi, tak zdeprawowanemu, że zdołał on okłamać sam siebie, wyprzeć własny upadek i wmówić sobie, że jest czysty jak łza? Skąd mogę wiedzieć, że człowiek ten nie zdradzi teraz swych przekonań, swych wyborców, swych ślubów publicznych, znajdując znów jakiś sposób aby to sobie „racjonalnie” wytłumaczyć i dowieść, że to nie jego wina, że tak trzeba było, że to w ogóle nic takiego?
Czy naprawdę za dużo więc wymagam mówiąc, że człowiek, któremu własna żona nie mogła zaufać, nie zasługuje na moje zaufanie ani w polityce, ani w biznesie?
Ale przecież – ludzie się zmieniają, czyż nie?
W tym miejscu pojawia się wreszcie trzeci argument, jedyny autentycznie rzeczowy – że przecież ludzie się zmieniają. Że przecież ten Hegseth, od którego zaczęliśmy, ponoć od 2018 roku wiedzie przykładne życie, nawrócił się i w ogóle. No, pięknie! Dobrze! Tak się zdarza i przecież nawet nawrócenie w ramach protestantyzmu przybliża człowieka do Boga. Jest prawdą, że odkąd zawarł ten trzeci ślub, nie był już więcej bohaterem żadnego więcej skandalu. Skoro tak – skoro po wielu upadkach, teraz wydaje się nareszcie być kimś, komu ufa żona, to wyborcy chyba też mogą?
Jest to słuszne rozumowanie – każdy ma prawo zmienić swoje życie na lepsze i stać się przy tym lepszym, mniej grzesznym człowiekiem. Każdy, kto wykaże się takim wysiłkiem – choćby i był politykiem – zasługuje na pewien kredyt. Są jednak dwa zastrzeżenia. Po pierwsze – w takim przypadku, i nie mówię tu o Hegsethu, ale o każdym człowieku, który gdzieś na drodze życia złamał przysięgę wierności, jest zrozumiałe, że nie każdy od razu uwierzy w przemianę, i że niektórzy będą chcieli to zweryfikować – jak tego próbował dokonać w przypadku Hegsetha senator Kaine, choćby i nawet jako Demokrata starał się po prostu „uwalić” republikańskiego kandydata.
Tu zaś do gry wchodzi drugie zastrzeżenie – jeżeli zapytany o swoje upadki człowiek kluczy, wyraźnie unika odpowiedzi, powtarzając raz po raz te same frazy o braku dowodów i zamknięciu policyjnego śledztwa, zamiast po prostu przyznać, że zgrzeszył – to dlaczego ktoś miałby mu wierzyć? Dlaczego miałby być wiarygodnym sekretarzem obrony, albo i prezydentem, albo sędzią, posłem czy senatorem, składającym przysięgę, albo wreszcie biznesmenem, podpisującym kontrakt?
No, ale, ale, ale – drogi kato-talibski autorze, po cóż się w ogóle wygłupiasz? Bo przecież – i tu jest ostatni argument, z którym już nie da się dyskutować – dziś to nikogo nie obchodzi. Dziś wybieramy – również my, katolicy, wyznający wartości konserwatywne – „mniejsze zło”. Dziś wybieramy kłamców i wiarołomców czyli, innymi słowy – łajdaków i zdrajców, tłumacząc sobie, że może i są tacy i owacy w życiu prywatnym, ale w życiu publicznym nas nie zawiodą. A potem, gdy jednak nas zawodzą, my nie siebie, a ich za to obwiniamy. Skorpion znów okazał się skorpionem – kto by pomyślał?
Cóż. Właśnie dlatego tak bardzo się zdumiałem przez krótką chwilę napotykając w polityce – i to amerykańskiej! – coś normalnego, prawdziwego i oczywistego. Bo obawiam się, że nawet wśród katolików, niewielu tylko uznało by tę kwestię za normalną, za prawdziwą, a już zwłaszcza za oczywistą. I dlatego jest jak jest.
Jakub Majewski