To już niedługo, w poniedziałek: zaprzysiężenie, po raz drugi, Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale może raczej trzeba zapytać – jak to, dopiero w poniedziałek? Przecież on wydaje się już teraz być bardziej obecny w polityce światowej niż ustępujący Joe Biden. Już dziś słychać że to on przymusił rząd Izraela, aby w końcu zgodzić się na zawieszenie broni. Już dziś widać zmianę w tonie retoryki innych kluczowych graczy świata. Na pytanie więc, w jaki sposób zmieni Trump światową politykę, można więc odpowiedzieć: nie zmieni, ale zmienił. A potem przejść do szczegółów.
Tak, druga prezydentura Trumpa już na wstępie nas zaskakuje swoją dynamiką. Poniekąd było to do przewidzenia, ale trzeba wyłuszczyć dlaczego tak jest. Otóż, jako pierwszy od ponad stu lat – konkretnie, od 1893 roku – i zaledwie drugi w historii Stanów Zjednoczonych po Groverze Clevelandzie, Trump jest jednocześnie nowym, i starym prezydentem. Zastępuje na stanowisku politycznego przeciwnika, musi dopiero co objąć władzę – ale z racji na swą pierwszą kadencję, nie jest czynnikiem nieznanym. A to naprawdę zmienia bardzo wiele.
Stary-nowy prezydent
Można powiedzieć żartobliwie, Trump po opuszczeniu Białego Domu, aż do ponownie zwycięskich wyborów, był swoistym arturiańskim the once and future king. Ale, odkładając na bok żarty, przecież jest on osobistością tak polaryzującą, tak intensywnie ocenianą – w jedną lub drugą stronę, że niewielu patrzy na niego obojętnie, jako po prostu „przeciętnego” prezydenta. Nie, Trump faktycznie jest nazbyt często postrzegany w tych legendarnych kategoriach – przez swych zwolenników jako wspaniały lider który po zdradzieckim ciosie, po czterech latach rekonwalescencji, teraz powraca na swoje prawowite miejsce, a przez swych wrogów, jako autentycznie największy koszmar, tym gorszy, że gdy udało się go obalić cztery lata temu, teraz powrócił ze zdwojoną mocą, a cały świat był bezsilny aby go powstrzymać. Wszystko jest przesadzone w ocenach Trumpa. Ale właśnie w tym rzecz: nie mówimy tu tylko o historii, nie mówimy o sporach dziennikarzy i historyków o kimś, kto dziś już jest bez znaczenia – mówimy o obejmującym władzę prezydencie.
Wesprzyj nas już teraz!
Nic więc dziwnego, że, wyprzedzany przez wypracowaną na przestrzeni ponad dekady reputację politycznego cudotwórcy-i-zarazem-arcyszatana – Trump nie rozpoczął swej kadencji 20 stycznia, ale już w dniu wyborów. Już wtedy bowiem, ci z polityków świata którzy mieli do czynienia z Trumpem za jego pierwszej kadencji, zaczęli dostosowywać swe działania pod nową rzeczywistość – a ci, którzy objęli władzę po 2020 roku, szybko otoczyli się doradcami z dłuższym stażem. Nikt wszak nie zastanawiał się czego się spodziewać – to po prostu było wiadome. Nikt też nie liczył tym razem na to, że wroga Trumpowi machineria władzy w Waszyngtonie powstrzyma początkowy impet jego administracji, rzucając mu kłody na wejściu i w pierwszych latach jego drugiej kadencji. Okazało się bowiem – co również mnie zaskoczyło – że skala zwycięstwa Trumpa, i siły które zmarnotrawiono w ostatnich latach byle tylko go powstrzymać, sprawiły że jego polityczni przeciwnicy byli praktycznie bezsilni po przegranej.
Niemrawe protesty nijak nie dały się porównać do tych z 2016 roku. Brudne sztuczki ustępującej administracji Bidena pewnie dopiero się ujawnią, ale to też nijak się ma do 2016 roku, gdy jeszcze przed inauguracją nowego prezydenta urzędnicy poprzednika już zdołali rozbić wewnętrznie jego otoczenie, i „wyłączyć z gry” niektórych jego doradców, nie wspominając o podłożeniu gruntu pod długotrwałe śledztwo w sprawie rzekomych rosyjskich wpływów, co skutecznie ograniczyło władzę Trumpa w wielu aspektach przez większość jego kadencji. A gadanie o tym, że „już pracujemy” nad głębokimi strukturami oporu wśród urzędników?
Cóż, niewątpliwie takie struktury oporu tam będą – ale ich możliwości oddziaływania, i gotowość do walki będzie dużo słabsza. Jednak kariera to kariera, a tym razem, nie da się po prostu „przeczekać” Trumpa – po tak druzgocącym zwycięstwie, pewne jest nie tylko to, że Trump dziś rządzi, ale też, że namaszczony przez niego następca będzie miał bardzo, bardzo wysokie szansy na „odziedziczeniu” prezydentury po kolejnych wyborach. I przede wszystkim: pewne jest, bo wielokrotnie zapowiadane, że nominaci Trumpa do różnych departamentów, kiedy tylko obejmą władzę, ostro zabiorą się za sprzątanie, czyli wymiatanie starych złogów i wrogów.
To wszystko sprawia właśnie, że już dzisiaj, jeszcze zanim Trump ponownie wprowadził się do Białego Domu, widzimy efekty jego powrotu do władzy. Traf chciał, że piszę te słowa parę godzin po ogłoszeniu rozejmu między Izraelem a Hamasem w Strefie Gazy – rozejmu, o którym, dosypując soli do ran, Trump zdążył poinformować świat zanim jeszcze zrobiła to administracja Bidena, dobitnie pokazując że nie negocjatorzy Bidena, ale ludzie Trumpa zmusili obydwie strony, ale przede wszystkim Izrael, do akceptacji rozejmu (co potwierdza też wiele źródeł wśród tamtejszych dyplomatów). To sprawiło też, że nie ziściły się moje obawy co do sytuacji wokół Tajwanu.
Mając w perspektywie nie chaotyczną, ale uporządkowaną zmianę władzy w Stanach, Chiny nie mogły wykorzystać bałaganu by w najwygodniejszym na wojnę w cieśninie (pod względem pogody) miesiącu listopada zablokować Tajwan i postawić Amerykanów przed fait accompli, bo tego bałaganu po prostu nie było. Tak, skala zwycięstwa Trumpa, osłabiony opór jego wrogów, oraz fakt iż jest on dziś czynnikiem doskonale znanym, sprawiły iż ta druga kadencja rozpoczyna się zupełnie inaczej niż pierwsza. Ale – to nie oznacza, bynajmniej, że Trump może od pierwszego dnia realizować swoje plany. Nic podobnego!
Powrót do władzy łatwiejszy – ale nie łatwy!
Druga kadencja Trumpa nie jest żadną miarą „skazana na sukces”. Nie tylko dlatego, że wcale nie jest powiedziane iż głoszona przez niego polityka przyniesie sukces. Przede wszystkim dlatego, że zanim na dobre rozpocznie się „druga era Trumpa”, najpierw musi obsadzić on nową administrację swoimi nominatami, następnie ci muszą się rozsiąść w nowych gabinetach, obsadzić dziesiątki stanowisk podwładnych, którzy muszą obsadzić kolejne stanowiska, i tak dalej. Potem zaś dopiero okaże się ilu z nominatów Trumpa się skompromituje, ponosząc totalną porażkę na swoim odcinku, bądź też zostaną z jakiegoś tam powodu nagle zastąpieni przez swego szefa, o którego pierwszej kadencji można przecież powiedzieć: zwalniał nieraz tych, których winien był trzymać, a trzymał tych, których winien był zwolnić. Personalna polityka Trumpa – jak również jego osobiste wady, które utrudniały mu dobre zarządzanie ludźmi – drastycznie osłabiły skuteczność jego pierwszej kadencji, i na to z pewnością będą dziś liczyć jego przeciwnicy, zarówno w kraju jak i za granicą. Z drugiej zaś strony, na pierwszą kadencję Trumpa bardzo rzutował jego zupełny brak doświadczenia politycznego, i niezrozumienie aparatu władzy – można więc sądzić że zdobywszy to doświadczenia, teraz będzie działał inaczej.
Tymczasem zaś, na razie zaczęły się w senacie przesłuchania nominatów Trumpa, a ton zadawanych im pytań wyraźnie pokazuje, że Demokraci grają na „odstrzał,” szukając każdej szansy na wywołanie medialnego skandalu, tak aby zmusić zainteresowanego do wycofania się, lub też wymusić na chociaż paru członków republikańskiej większości senatorów odmowę poparcia w głosowaniu. Czy to się uda czy też nie, to inna kwestia – o ile retoryka tych przesłuchań będzie gorąca, Demokraci nic nie osiągną jeśli nie poprze ich paru Republikanów, a ci w tej chwili będą się panicznie bać sprzeciwić republikańskiemu prezydentowi z tak silnym mandatem społecznym.
Demokraci niewątpliwie liczą na to, że uda się chociaż na czas jakiś sparaliżować nową administrację na poziomie senatu, bo tak było poprzednio – ale to się może zupełnie nie udać. Natomiast sami nominaci mogą okazać się największym zagrożeniem dla sprawczości starego-nowego prezydenta, gdyż reprezentują sobą bardzo zróżnicowany poziom jakości, zarówno w sferze profesjonalnego doświadczenia, jak i poziomu moralnego. Nie sposób właściwie zrozumieć, jakie motywacje stały za ich wyborem – niektórzy ewidentnie są odpowiednimi osobami na odpowiednim miejscu, ale inni… albo to przekonali Trumpa zbieżnością poglądów pomimo ewidentnego braku kompetencji, albo też niczym nie przekonywali, a nominację dostali z względów prywatnych.
Tak czy inaczej, walka polityczna o obsadzenie wszystkich urzędów – bynajmniej nie tylko tych o których słyszymy, ale też tysięcy stanowisk niższych rangą, których nawet nie znamy – potrwa co najmniej kilka miesięcy, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Trump zaś będzie musiał poświęcić sporo atencji temu procesowi żeby poszedł on dobrze, i to odciągnie go od innych tematów poza tymi, które sam uważa za kluczowe. Nawiasem mówiąc: z tego względu, wydaje mi się (może jestem w błędzie) że próżno łudzą się ci, którzy liczą na to że obcymi rękami doprowadzą do zmiany rządu w Warszawie. Dopóki Tusk będzie wydawał odpowiednio usłużne odgłosy, Trump nie będzie odgrywał farsy pod tytułem „obrona demokracji w Warszawie,” bo rząd nad Wisłą po prostu nie będzie dla niego sprawą wysokiej rangi.
Świat za drugiej kadencji
Czego więc spodziewać się po nadchodzącej drugiej kadencji, z perspektywy reszty świata? Przede wszystkim, trzeba zauważyć, że polityka zagraniczna – wbrew wrażeniu jakie mogły stworzyć w ostatnich tygodniach komentarze Trumpa odnośnie do Grenlandii czy Kanady – nie jest kluczowym tematem dla nowego prezydenta, tak samo zresztą jak nie była dla jego poprzednika. Już pierwszą swoją kadencję Trump zawdzięczał temu, że wyborcy zgadzali się z jego krytyką nadmiernego zaangażowania Stanów na świecie, krytyką sprowadzającą się do twierdzenia „wysyłacie naszych ludzi i pieniądze na wojny za granicą, a tu upadają fabryki i drogi się psują.” Przesłanie to zostało zrozumiane przez obydwie strony sporu, i również Biden był znacznie mniej „międzynarodowym” prezydentem niż wcześniej Obama, Bush, czy Clinton. Toteż dziś również sprawy wewnętrzne Ameryki będą tematem numer jeden, dwa, i trzy na drugą kadencję Trumpa. Oczywiście, owszem, pewne tematy z polityki zagranicznej będą musiały zostać podjęte – albo właśnie dlatego że są częścią domowej agendy Trumpa, lub też ewentualnie są czymś, co go osobiście interesuje, lub wreszcie są tak ważne, że nie dałoby się ich zignorować.
Więc tak: od samego początku nowa administracja Trumpa będzie pracować nad wdrażaniem nowych ceł na import z Chin i z Europy, ale też będzie po części traktować te cła jako element przetargowy w negocjacjach, do których zresztą zwłaszcza Europa przystąpi z bardzo słabymi kartami. Podobnie, można się spodziewać że takie działania jak porzucenie traktatów klimatycznych, oraz być może niektórych agend ONZ – to działo się już za poprzedniej kadencji, następnie zaś zostało odwrócone przez Bidena – będą gdzieś na początku listy zadań nowych władz, bo są to działania blisko związane z polityką wewnętrzną.
Innym kluczowym tematem była, jest, i oczywiście dalej będzie rywalizacja z Chinami. Choć rywalizacja ta odbywa się na razie przede wszystkim na kanwie handlu – stąd polityka celna Trumpa – to jednak potencjalna konfrontacja wojskowa będzie ważkim tematem. Tu można spodziewać się agresywnych prób restrukturyzacji wojsk amerykańskich w celu maksymalizacji odstraszania. Wiadomo, że Chiny wyznaczyły sobie termin gotowości do konfrontacji na 2027 r., więc celem Ameryki będzie aby do tego czasu dysponować taką siłą, aby Chiny nie zdecydowały się na wojnę. To jednak będzie wymagało poświęceń w innych częściach świata, jak chociażby dalszą redukcję zaangażowania w Europie. Na razie nie wiadomo czy Trump się zdecyduje tutaj na radykalne kroki, choć przynajmniej część jego doradców za tym optują. Niewątpliwie jednak, jako minimum, będzie próbował każdym możliwym sposobem zmusić Europę do tego aby broniła się za własne pieniądze, i zarazem – aby stanowczo opowiedziała się po stronie Ameryki przeciw Chinom, czego zresztą europejscy przywódcy od lat próbują unikać jak tylko się da.
To wszystko nie oznacza jednak, że Trump porzuci Europę, tak jak odgrażali się Demokraci, próbując budować międzynarodowe poparcie dla swojej kandydatki. Przede wszystkim więc, sprawa pokoju na Ukrainie jest tematem dla Trumpa o tyle ważnym, że uczynił go dla siebie tematem prestiżowym – ogłaszając ciągle, że tej wojny nie byłoby gdyby nie rządy Bidena, i że on doprowadzi do pokoju już pierwszego dnia (teraz mówi się o pierwszym pół roku), Trump będzie chciał ten proces doprowadzić do końca, choćby tylko po to aby ogłosić że to zrobił. Jednak temat ten może być dla Trumpa bardzo kłopotliwy. O ile bowiem naturalne dla tego polityka jest wymuszanie pokoju groźbą siły, o tyle strategia ta była dla niego skuteczna głównie tam, gdzie trzeba było ten pokój zaledwie utrzymywać – natomiast sytuacja, gdzie Trump miałby wymusić zawarcie pokoju na państwie kalibru Rosji, jest zupełnie bezprecedensowa.
Nic nie wskazuje na to, aby Rosjanie chcieli zgodzić się na proponowany przez Trumpa rozejm, mimo że jego propozycje – rzekome, bo wiemy co mówią różne „źródła”, ale nie wiemy co naprawdę tam siedzi – są o tyle hojne dla Rosjan, iż zakładają zamrożenie obecnego stanu posiadania. Dostępne źródła jednak sugerują, że Rosja zupełnie odrzuciła nieformalne propozycje negocjacji wokół takich propozycji. W tej kwestii więc, dalej nic nie wiemy – jeśli Rosja zdecyduje się zignorować Trumpa, ten potencjalnie mógłby próbować wymusić zmianę zdania na Rosji poprzez podkręcenie dostaw broni na Ukrainę.
Nie jest jednak bynajmniej oczywiste, biorąc pod uwagę osłabienie ukraińskiej armii, że na tym etapie da się to osiągnąć bez interwencji obcych wojsk – tych zaś zwyczajnie nie widać, i z pewnością nie będą to Amerykanie. Rozwiązanie konfliktu na Ukrainie pozostaje więc wielką niewiadomą, i nie byłoby też zaskoczeniem gdyby, po kilku miesiącach prób bez powodzenia, nie dysponując żadną dobrą opcją rozwiązania, Trump w końcu zdecydował się umyć ręce od całej sprawy, zostawiając Ukrainę zostawiając na łaskę i niełaskę Europy aby skoncentrować się na ważniejszych tematach.
Oczywiście, poza wymienionymi powyżej, dalej będzie pojawiał się temat Bliskiego Wschodu. Osiągnąwszy już w przeddzień inauguracji zwycięstwo dyplomatyczne, Trump będzie troszczył się, aby podtrzymać względny pokój, a być może negocjować trwalsze rozwiązania – jeśli nie między Palestyńczykami a Izraelem, to przynajmniej między tym krajem a jego arabskimi sąsiadami, kontynuując działania z pierwszej kadencji. W jaki jednak sposób wpłynie na to upadek Syrii, oraz ciągłe działania Izraela mające na celu nagiąć Amerykę do przynajmniej wyrażenia zgody na wielkie uderzenie na Iran, lub wprost zaangażowania się w takowe? Cóż, za pierwszej kadencji, Trump zdołał powstrzymać takie zapędy, i przynajmniej w pierwszych miesiącach nie wydaje się prawdopodobne aby to się zmieniło.
I wreszcie, temat który wyskoczył w ostatnich tygodniach, choć w sumie gdzieś tam zaistniał już pod koniec pierwszej kadencji: Grenlandia. O ile perspektywa zbrojnego jej przejęcia, sugerowana przez rządne sensacji media, zakrawa o zupełny absurd, o tyle wszystko wskazuje na to, że temat Grenlandii nie jest bynajmniej jakąś fanaberią ze strony Trumpa, i będzie poważnie traktowany. Biorąc pod uwagę pół-niepodległy status Grenlandii, nie byłoby zaskoczeniem gdyby Trump wymusił na Danii „wyzwolenie” Grenlandii – a z tym nowym państwem, faktycznie niezdolnym do finansowo niezależnej egzystencji, wynegocjował jakąś formę głębszej relacji ze Stanami. Nie musi to bynajmniej oznaczać aneksji, czy włączenia jako 53 stanu – już dziś Stany są związane traktatami stowarzyszeniowymi na przykład z Mikronezją lub Marianami Północnymi, i już w przeszłości – Trump nie jest pierwszym amerykańskim prezydentem zainteresowanym Grenlandią – proponowano podobne rozwiązanie dla tegoż kraju. Projekt taki niewątpliwie nie ziści się w przeciągu kilku miesięcy, ale może to być projekt nad którym administracja Trumpa faktycznie będzie działać od początku kadencji.
Ciąg dalszy
Tyle mniej więcej można, na tym etapie, powiedzieć o polityce zagranicznej Trumpa. Ostatecznie, pierwsze kilka miesięcy będzie zdominowane przez proces formowania nowego rządu, a potem priorytetowe tematy krajowe. Tu wróćmy na moment do wspomnianego Grovera Clevelanda, który wszak stanowi jedyny dostępny wzorzec powrotu prezydenta do władzy w Stanach.
U Clevelanda dostrzegamy więc. że specyfika drugiej kadencji będącej powrotem, raczej niż kontynuacją, to nie tylko czynnik pozytywny pozwalający na większą dynamikę na starcie, ale również spowolnienie z perspektywy całokształtu dorobku prezydenta. Zamiast bowiem wdrażać swą politykę za pierwszej kadencji, a następnie ją utrwalać za drugiej, tak aby jej skutki były nieodwołalne dla swych następców, Cleveland musiał z rosnącą irytacją obserwować jak, po przegranej re-elekcji, jego następca „odkręcał” wszystko co on zrobił. Zdobywszy więc w końcu upragnioną drugą kadencję, wiele działań Cleveland musiał zaczynać od nowa – dokładnie jak teraz Trump.
Co gorsza dla niego, w wielu tematach, zwłaszcza w sprawach międzynarodowych, Cleveland zobaczył, że pewne sprawy zaszły już zbyt daleko, i opcje, które rozważał za pierwszej kadencji teraz były już niemożliwe. Wiele energii poświęcił Cleveland na, jak to mówią Anglosasi, wciskanie pasty z powrotem do tubki – a jest to czynność z natury swojej nie przynosząca efektów. Czy tak się stanie z Trumpem? Czy jego druga kadencja zostanie w jakiejś mierze pochłonięta przez takie właśnie czynności? Czas pokaże.
Trzeba jednak powiedzieć, że wchodząc w drugą kadencję, Trump ma jedną przewagę nad Clevelandem: w przeciwieństwie do tamtego, władzę osiąga w chwili, gdy jego przeciwnicy polityczni są tak głęboko skompromitowani i osłabieni, a on tak popularny, że jeśli tylko zdoła nie roztrwonić tejże popularności, będzie mógł „namaścić” następcę, jak chociażby wice-prezydenta Vance’a, tak aby ten w cuglach wygrał następne wybory. Ale to już daleka przyszłość, o której nie ma sensu na razie spekulować…
Jakub Majewski