Media huczą pogłoskami, pytaniami, obawami – będzie wojna? Czy Chiny uderzą na Tajwan? Odpowiadam więc: nie. Wojny o Tajwan na razie nie będzie. Różne rzeczy mogą się wydarzyć i ta wojna może kiedyś, za kilka lat, przyjść – ale teraz jej nie będzie. Tyle możemy być pewni. Reszta to tylko dywagacje. Kiedy jednak publicysta bierze się za prognozowanie, wypada te rokowania jakoś uzasadnić. Więc dlaczego nie będzie wojny?
Nie ulega wątpliwości, że Chiny Ludowe będą dążyć do zajęcia Tajwanu. Być może dało się tego uniknąć. Gdyby pół wieku temu, wraz z wejściem ChRL do Organizacji Narodów Zjednoczonych Tajwan zdecydował się na swoiste ogłoszenie niepodległości, i pozostać w ONZ jako niezależne, odrębne państwo – ponoć była taka propozycja – to być może Chiny pragmatycznie zaakceptowałyby ten niepodległy byt jako sąsiada. Być może. Skoro jednak Tajwan do dzisiaj mieni się Republiką Chińską – z czego logicznie wynika, iż rości sobie pretensje do reszty tego kraju – to oczywiście pokoju być nie może. Nota bene: jedna, jedyna rzecz, co do której te dwie chińskie administracje zgadzają się bezapelacyjnie, to właśnie fakt, że Chiny są jedne.
Wesprzyj nas już teraz!
Jednak, gdyby Pekin chciał podbić Tajwan za wszelką cenę, chociażby drogą krwawej, bolesnej i kosztownej dla siebie wojny, to trwałaby ona nie formalnie, a realnie już od wielu lat. Tak się nie stało, z dwóch względów.
Inwazja – ale czym?
Po pierwsze więc, brutalna rzeczywistość jest taka: Xi Jinping nie ma sił zdolnych do zajęcia Tajwanu. Owszem, dysponuje lotnictwem, bronią rakietową, bombami atomowymi i wszystkim co byłoby potrzebne, aby obrócić go w perzynę. Nie ma więc cienia wątpliwości, że Chiny są w stanie uczynić to nie tracąc choćby jednego własnego żołnierza – po prostu dokonano by totalnego zniszczenia, a potem na zgliszczach Tajpej żołnierze mocarstwa zatknęliby swój sztandar. Chiny mogłyby teraz podbić wyspy – ale tylko w ten właśnie sposób.
Tymczasem bowiem ich marynarka wojenna nie jest dostatecznie silna aby przeprowadzić inwazję, i tym bardziej aby potem ją zabezpieczyć, utrzymując stały strumień zaopatrzenia dla swoich żołnierzy podczas trudnych walk po drugiej stronie cieśniny. Ta zaś w kwestii szerokości ma więcej wspólnego z Morzem Bałtyckim niż z kanałem La Manche, do pokonania którego, alianci, dominujący zupełnie na morzu, mimo wszystko zgromadzili flotę siedmiuset okrętów wojennych i statków. Wysadzenie żołnierzy na brzegu wymagało bowiem nie tylko statków transportowych i łodzi desantowych, ale też bliskiej i dalekiej osłony, zdolnej do pokonania wszystkiego, czym dysponowali Niemcy. Wszystko po to, aby rzucić 300 tysięcy żołnierzy przeciw kilkudziesięciu tysiącom niemieckich obrońców – takiej bowiem przewagi było potrzeba, aby mieć pewność, że uda się w ogóle zejść z plaży.
Tajwan dysponuje dziś ponad stutysięczną armią, ale w razie wojny może zmobilizować dwa miliony rezerwistów. To wojsko oczywiście byłoby rozciągnięte wśród długiego brzegu wyspy. Rozumiemy jednak, że faktycznie, Chiny Ludowe miałyby praktycznie gwarantowaną porażkę usiłując wylądować siłami mniejszymi niż te, które lądowały w Normandii. Żeby zaś zapewnić sobie zwycięstwo bez użycia np. broni atomowej do oczyszczenia brzegu, potrzeba by sił znacznie, nieporównywalnie większych od tych z Normandii. A tak nawiasem, wymagałoby to również zupełnie innej pory roku – nikt o zdrowych zmysłach nie prowadzi wielkich, wielotygodniowych operacji morsko-lądowych w trwającym obecnie sezonie tajfunów…
Nie ulega wątpliwości, że Chiny Ludowe dysponują siłami lądowymi potrzebnymi, aby pokonać Tajwańczyków. Nie ulega jednak również wątpliwości, że brak im floty umożliwiającej lądowanie. Na morzu bowiem, przeciwnikiem nie byłyby tylko siły Tajwanu, ale również marynarka amerykańska. Tu zaś jest problem. Owszem, całe morskie siły Chin, intensywnie rozbudowywane na przestrzeni ostatnich dwóch dekad, już prześcignęły rozmiarem flotę amerykańską. Dysponują tym większą przewagą liczebną, gdy weźmiemy pod uwagę, iż Stany Zjednoczone dzielą swoje okręty na wszystkie oceany świata jednocześnie. Jednak chińska marynarka wojenna składa się wciąż głównie z mniejszych jednostek – fregat, niszczycieli, i tym podobnych, na dodatek często dramatycznie ustępujących jakością amerykańskim odpowiednikom. W kwestii zaś najpotężniejszych atutów, takich jak krążowniki i lotniskowce, Chiny pozostają daleko, daleko w tyle. Nie ulega wątpliwości, że ten dystans się zmniejsza, bo Państwo Środka właśnie na marynarce wojennej obecnie koncentruje swój wysiłek zbrojeniowy. Jednak minie jeszcze co najmniej pół dekady, a raczej ponad dekada, nim jego flota będzie rzeczywiście w stanie, z jakąkolwiek szansą na sukces, rzucić wyzwanie Amerykanom – i to tylko jeżeli ci będą dalej, tak jak w ostatnich latach, swoje zasoby zaniedbywać. Równie wielkim problemem w kwestii liczebności chińskiej floty są statki desantowe. Tych po prostu jest o wiele za mało, nawet gdyby – jak ćwiczono w ostatnich latach – do inwazji dokooptowano cywilne promy.
Jeszcze ważniejszy niż sprzęt jest brak doświadczenia. Chiny znają walki na morzu dosłownie tylko z teorii. Ostatni raz, gdy dysponowały marynarką wojenną, był rok 1895 i trwała pierwsza rozgrywka militarna przeciwko Japonii. Zakończyła się zniszczeniem floty i utratą Tajwanu na rzecz przeciwnika. Jakiekolwiek zaś zręby floty, które powstały za czasów Republiki – odpłynęły właśnie na Tajwan. Toteż Chińska Marynarka Ludowa powstawała zupełnie od zera, bez jakiegokolwiek doświadczenia i praktyki, w kraju który od wielu wieków właściwie koncentrował się na wojnie lądowej. Budując flotę, Chiny jednocześnie się uczą jej używać, wypracowują kompetencje i własną doktrynę. Owszem, robią to na skróty, korzystając z teoretycznego dorobku reszty świata, a także w ograniczonym stopniu z praktycznych doświadczeń Rosjan – ale jest to siła na diametralnie innym poziomie szkolenia i doświadczenia od US Navy, i to również jest kwestią lat nadrabiania zaległości.
Inwazja – to nie po chińsku!
Inwazji więc na razie nie będzie, bo jedyny sposób na udaną akcję obecnie polegałby na użyciu przeważającej siły ognia aby zdewastować wyspę do tego stopnia, że nie będzie w stanie się obronić. A przecież nie o to chodzi aby zniszczyć najważniejsze na świecie centrum produkcji krytycznych dla współczesnej gospodarki półprzewodników, tylko żeby je przejąć…
Tu dochodzimy do drugiego kluczowego zastrzeżenia: otóż, jedną z częściej przywoływanych tradycyjnych chińskich mądrości przypisywanych Sun Zi jest stwierdzenie, iż rozpoczęcie walki samo w sobie stanowi porażkę władcy. Wszak militarna konfrontacja oznacza straty w kosztownym narzędziu jakim jest armia, oznacza niszczenie podbijanych terytoriów. Nie ma żadnej korzyści z walki samej w sobie, więc zawsze należy dążyć do jej unikania – tym bardziej gdy odbywa się na własnym terytorium, a za takowe Chiny uznają Tajwan. To nie znaczy, oczywiście, że Pekin unika wojen. Wiemy, że niejeden raz w historii tej cywilizacji, po kolejnym rozpadzie przychodził nowy władca, który siłą jednoczył kraj. Ostatnim z nich, któremu zresztą nie było dane dokończenie tego dzieła, był Mao Zedong. To, czego nie zauważamy jednak, to jak często w tych wojnach dążono do unikania otwartego starcia, jak często zabiegano by najpierw zdobyć tak miażdżącą przewagę, że przeciwnik sam postanowi się poddać.
Gdybym miał zgadywać, jaki jest plan Xi Jinpinga wobec Tajwanu, powiedziałbym, że jest właśnie taki: dysponując już miażdżącą przewagą na lądzie, zbudować miażdżącą przewagę na morzu i w powietrzu, a jednocześnie stopniowo zacieśniać pętlę wokół Tajwanu, tak aby dla mieszkańców wyspy było jasne, iż sami nie mają nadziei, a Ameryka nie zdoła im pomóc. Jeżeli to zostanie osiągnięte, wówczas albo władze Tajwanu rozpoczną negocjacje, albo nadejdzie inwazja. Ale dopiero wtedy – a jest to kwestia jeszcze wielu lat.
Jeśli nie inwazja – to co?
Wszystko pięknie, ale przecież Chiny wyraźnie mówią, że wizyta Nancy Pelosi na Tajwanie nie może pozostać bez konsekwencji. Rozpoczęto ogromne ćwiczenia morskie, dosłownie otaczając całą wyspę i zbliżając się do niej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W najbliższych dniach chińskie rakiety ćwiczebne będą dosłownie latać nad Tajwanem. Ponieważ zaś wspomniana wizyta jest traktowana jako osobista obraza przywódcy Chin, nie można wykluczać, że Xi Jinping zdecyduje się na dalsze kroki. Możliwości jest wiele, od „płatania figli” Amerykanom na Ukrainie, na przykład podpisując z Rosją umowę na dostawę chińskiej broni, aż nawet po zajęcie małej, minimalnej części tajwańskiego terytorium.
Zapominamy bowiem, że Tajwan rządzi nie tylko główną wyspą, ale również wieloma innymi, pomniejszymi. Wśród nich jest pewien archipelag, Mazu Liedao, który jakimś cudem ostał się pod władzą Tajwanu, pomimo że znajduje się dwadzieścia kilometrów od wybrzeży Chin Ludowych, a aż dwieście kilometrów od wybrzeża Tajwanu. Te maleńkie wyspy, liczące sobie dziesięć tysięcy mieszkańców, mogłyby obecnie zostać zajęte.
Być może też obecne ćwiczenia morskie zostaną przedłużone, poddając Tajwańczyków kilkutygodniowej męczarni psychologicznej. Chiny mają różne możliwości reakcji, i możemy być pewni że obecny kryzys jeszcze trochę potrwa, a być może też przyniesie jakieś trwałe zmiany sytuacji. Ale wojny nie będzie – jeszcze.
Jakub Majewski
Dlaczego Chińska Republika Ludowa zaatakuje Tajwan? Odpowiada prof. Jakub Polit
Chiny jednak ZAATAKUJĄ TAJWAN? „Pekin musi zareagować”. Jesteśmy o krok od wojny!
Dlaczego Chińska Republika Ludowa zaatakuje Tajwan? Odpowiada prof. Jakub Polit