21 stycznia 2024

Jan Maciejewski: Niewiara Kołakowskiego. O „Jezusie ośmieszonym. Eseju apologetycznym i sceptycznym”

Głosy wszystkich proroków nieuniknionej śmierci chrześcijaństwa jako formacji kulturowej, jego rychłego zniknięcia z przestrzeni publicznej, układają się w zgodny chór. Brzmi on trochę jak spotkanie zarządu pogrążonej w głębokim kryzysie korporacji ze specami od marketingu. Tak właśnie wyobrażam sobie rozmowy w głównej siedzibie Nokii, kiedy zorientowano się tam, że dotykowe ekrany to nie przejściowa moda, ale nieodwracalny trend, na który niegdysiejszemu hegemonowi telefonów komórkowych nie udało się załapać. Albo chwilę, w której prezesi Kodaka zdają sobie sprawę, że całemu światu znudziło się już wywoływanie zdjęć, dosyć ma prześwietlonych klisz i szuka już tylko cyfrowych aparatów. A oni zostali z kontenerami swojego archaicznego sprzętu jak Himilsbach z angielskim. Na przecięciu światów wielkiego biznesu i nowych technologii określa się takie przypadki innowacją przerywającą. Ci, którzy przegapiają podobne skokowe momenty rozwoju, zwykli stawiać na innowację kontynuującą. Można też ująć sprawę prościej – to nie producenci świeczek wynaleźli żarówkę. Nokia, Kodak, Kościół. Wielkie marki, kultowe brandy, które upadły i skazały się na marginalizację, ponieważ nie dostrzegły, że świat się zmienił. Nie potrafiły odczytać nowych potrzeb, przegapiły nadciągające fale zmian i utonęły pod ich ciężarem.

PODCAST

Wesprzyj nas już teraz!

Większość głoszonych obecnie prognoz dotyczących przyszłości Kościoła Katolickiego jest próbą eleganckiego i erudycyjnego przemycenia tej właśnie, marketingowej reguły. Zmieniły się nastroje na rynku idei, nie ma już zapotrzebowania na oferowany przez chrześcijaństwo produkt. Można to nazywać agonią chrześcijaństwa, upadkiem katolickiego imaginarium, bezpowrotnym odejściem dawnych modeli kulturowych. Ale można też postawić sprawę jasno: zbankrutowaliśmy, a rebranding to jedyna szansa na uratowanie resztek kapitału zakładowego. Jeżeli chrześcijaństwo jeszcze wróci, to na wzór mody na winylowe płyty. Hobbystycznego kaprysu, nostalgicznej zajawki, bez wielkiego wpływu na trendy w skali makro.

W poprzednim odcinku Indeksu Ksiąg Zapomnianych wspominałem w kontekście drogi duchowej Sigrid Undset o stanie błogosławionej niewiary – sytuacji, w której Boska Opatrzność zachowuje czyjąś duszę wolną od ersatzów fałszywych religii, wykoślawionych wizji Boga, by zachować je dziewiczymi na spotkanie z Prawdą; niech dziewica zostanie nietknięta do chwili spotkania Oblubieńca. Ale istnieje również drugi rodzaj zbawiennego ateizmu. Taki, gdzie czyjaś niewiara – przedłużające się oczekiwanie na zesłanie łaski – może uratować kogoś innego. I taki właśnie wydaje mi się ateizm Leszka Kołakowskiego. Jego poszukiwanie prawdy – którego świadectwem był m.in. wydany kilka lat temu przez „Znak” potężny zbiór pism pt. „Chrześcijaństwo” – dokonywało się z zewnątrz Kościoła. Ale tak jak jego wnętrze zamieszkują od zawsze wilki w owczej skórze, tak też dookoła krążyć zwykły wilki samotne. Kołakowski jest tego gatunku przypadkiem szczególnym; jego apetyt na chrześcijaństwo rósł w miarę odstawiania krwistej diety marksizmu. A droga jego myśli pozostawiała za sobą głęboką bruzdę. Nie wystarczyło mu bowiem rozstanie z komunizmem – musiał się z nim rozliczyć. I zrobił to w sposób dla swej dawnej miary miażdżący. Po wydaniu jego trzytomowych „Głównych nurtów marksizmu” można oczywiście wciąż być komunistą, ale już tylko na tej zasadzie, na której niektórzy uważają jeszcze kołtun za jednostkę chorobową.

Rzeczywistość nie znosi próżni, ale dusza i intelekt potrzebują jej czasami jak powietrza. W miarę wyparowywania z Kołakowskiego miazmatów komunizmu, rodziło się w nim zainteresowanie, a z czasem pragnienie chrześcijaństwa. Już w 1965 roku, na łamach ateistycznego tygodnika „Argumenty”, pisał on: „Dlatego wszelka próba «unieważnienia Jezusa», usunięcia Go z naszej kultury pod takim oto pretekstem lub na takiej oto zasadzie, iż nie wierzymy w Boga, w którego On wierzył – wszelka tka próba jest śmieszna i jałowa”.

Książka, którą chciałbym dziś wciągnąć na układany tu Indeks jest zapomniana w najbardziej dosłowny sposób. Jej maszynopis został odkryty w biurku Kołakowskiego przez jego córkę już po śmierci filozofa. Zazwyczaj w przypadku tego rodzaju „apokryfów”, dzieł niedokończonych, niewydanych za życia, należy zachować daleko idącą ostrożność. Ale książka „Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny” nie wyznacza żadnego gwałtownego zwrotu w myśli Leszka Kołakowskiego. Przeciwnie, kontynuuje i co najwyżej dopowiada wątki z takich esejów jak „Jezus Chrystus – prorok i reformator” czy „Odwet sacrum w kulturze świeckiej”.

Zwłaszcza tego drugiego, wydanego po raz pierwszy we Francji w 1973 roku, w którym filozof ostrzegał (choć to trochę za słabe słowo – raczej z subtelną precyzją rozdzierał szaty) przed odrywaniem się chrześcijaństwa od jego apokaliptycznych źródeł. Powstawaniem „chrześcijaństwa, które śpieszy uświęcać z góry wszystkie formy życia świeckiego, jako że wszystkie mogą uchodzić za krystalizację boskiej energii: chrześcijaństwa bez zła; chrześcijaństwa Teilharda de Chardin; wiary, która upewnia nas, że cokolwiek byśmy czynili, uczestniczymy w dziele Stwórcy i przykładamy się do wspaniałej budowy przyszłej harmonii. Jest to Kościół – pisze dalej Kołakowski – owego dziwnego słowa aggiornamento, w którym pomieszane są dwie idee nie tylko różne, ale, przynajmniej w pewnych interpretacjach, wzajem sprzeczne: jedna powiada, że być chrześcijaninem to nie tylko być poza światem, ale także w świecie; druga głosi, że być chrześcijaninem to nie być nigdy przeciwko światu; jedna utrzymuje, że Kościół ma przyjąć sprawę biednych i uciskanych za własną sprawę; wedle drugiej Kościół nie może zwalczać dominujących form kultury, a wobec tego powinien udzielić wsparcia wszystkim wartościom i wszystkim modom, które cieszą się uznaniem w społeczeństwie świeckim, w ostateczności więc, że powinien być po stronie silnych i zwycięskich”.

Przytoczyłem ten cytat in extenso, nie tylko by nie być posądzonym o dorabianie Kołakowskiemu „gęby tradycjonalisty” wbrew niemu samemu, ale przede wszystkim dla zwrócenia uwagi na tętniący w jego słowach żal. Czytając ów esej po raz pierwszy nie mogłem się oprzeć skojarzeniu z hobittami powracającymi z wyprawy po zniszczenie pierścienia do Shire’u. Zło, które unicestwili w dalekim świecie okazało się zagnieździć w ich własnym domu w żałosnej, karykaturalnej ale nie mniej przez to groźnej postaci. Kołakowski, który właśnie strząsnął proch z nóg na fałszywe obietnice wewnątrzświatowego zbawienia składane przez marksizm widzi jak te same błędy zaczynają kiełkować wewnątrz Kościoła. Kościoła „owego dziwnego słowa aggiornamento”. W wielu tekstach krążył wokół tematu, który uczynił główną myślą „Jezusa ośmieszonego”. Tego jak już „tu i teraz” destrukcyjne jest dla nas zapominanie o tym, że czeka nas wszystkich jakieś „tam i wtedy”. „W przesłaniu Jezusa – pisze Kołakowski – jest przynajmniej jedna rzecz, która nie wzbudza wątpliwości: że całe Jego życie i całe nauczanie toczy się w cieniu dnia ostatniego, dnia nieuchronnego Sądu. Bez tego apokaliptycznego oczekiwania niczego w chrześcijaństwie nie da się zrozumieć”.

To jak odwrócona relacja cienia i postaci. Kształt pierwszego buduje drugi, inaczej niż w fizycznej rzeczywistości. Nasze życie tutaj jest tylko cieniem, ale od tego jak je ukształtujemy zależy postać, którą przybierzemy w prawdziwym świecie, tym, który nas czeka. Kołakowski nie przekracza progu wiary, nie twierdzi, że i jego czeka ten świat, ale tym wyraźniej – z perspektywy otchłani rozpaczy – widzi, że bez tego nasze życie jest nieodwołalną, pozbawioną sensu katastrofą. Zamknięciem w celi śmierci, z której wywoływani jesteśmy w różnych momentach i na wiele tysięcy rodzajów wykonania „kary głównej”. Wszystkie religie próbują się jakoś z nią uporać, ale tylko chrześcijaństwo podnosi śmierć do rangi triumfu. Ale dla tych, którzy zapomnieli o ryzyku katastrofy nie ma również nadziei; bo ten, kto nie wie o istnieniu przepaści nie weźmie ze sobą spadochronu.

„Chrześcijaństwo traci cały swój sens historyczny, moralny i religijny – pisze Kołakowski – w momencie, gdy zapomni się o tej najważniejszej idei: że wszystkie wartości doczesne są tylko względne i drugorzędne”. Furda z doczesnością – zdaje się mówić filozof – mamy jej i tak po dziurki w nosie. Sama w sobie i z siebie nie ma ona żadnego sensu; nie ma zbawienia w świecie, a tylko poza nim. A my – ponieważ (i dopóki) mamy duszę – żyjemy, mamy szansę żyć w świecie pomiędzy. Wypełnionym śladami, symbolami, wskazówkami wskazującymi drogę na zewnątrz. Z nogami na ziemi, ale oczami wpatrzonymi w Niebo. Jednak gdy sam Kościół przestaje zadzierać głowę do góry stajemy się „zrozpaczeni, wiecznie zatrwożeni, pozbawieni znaków”.

Cywilizacja to nie rynek zbytu, a chrześcijaństwo nie jest niemodnym towarem, który trzeba przepakować, obwiązać wstążkami aktualnych mód i fiksacji z nadzieją, że komuś uda się je opchnąć.

„Czyż nie jest tak – to znów Kołakowski – że, jak wszyscy widzą, nasza rozpaczliwa zachłanność, ciągle rosnąca spirala potrzeb, nasze oczekiwanie, iż wszyscy, łącznie z najbogatszymi, nie tylko mamy prawo, być mieć coraz więcej wszystkiego, ale rzeczywiście mamy coraz więcej – że to wszystko doprowadziło nas do punktu, w którym skumulowane napięcie spowoduje przerażającą katastrofę? Mówią to nieliczni księża, to prawda – ale są ośmieszani; to znaczy: Jezus jest ośmieszany. Tak, Jezus jest ośmieszany, ale wiemy, że ma rację”.

Jezus ośmieszony przez spektakl naiwnego optymizmu, racjonalizmu, „światła oświecenia gasną wszędzie, ale nie w Kościołach i u teologów”. Każda próba powtórnego sprowadzenia Jezusa na ten świat ludzkimi rękami, zaprzęgnięcia go do realizacji tutejszych potrzeb, jest ośmieszaniem go. Śmieszni są ci, którzy to robią i chyba nawet zdają sobie z tego sprawą, bo swój wstyd próbują zagłuszyć ośmieszaniem tych wszystkich, którzy powtarzają, że dla rozwiązania wielkich problemów ludzkości potrzebne jest to, co Jan Chrzciciel nazwał metanoją, przemianą duchową.

„Być chrześcijaninem to wstyd. Można odnieść wrażenie, że na wydziałach teologii ostatnią rzeczą, o której się słyszy, jest Bóg. Ale my wiemy, że On ma rację”.

Nie wtrącam się w porachunki Leszka Kołakowskiego z Panem Bogiem, nie wiem czy i na ile dostąpił on łaski wiary. Ale nie mam wątpliwości, że swoim intelektem i charakterem utorował jej drogę tak szeroką, jak to tylko było możliwe. A nam pozostawił wielką i ożywczą myśl: bądźcie śmiesznymi z Tym, który został ośmieszony. Myśl, o której nie można zapomnieć.

 

Leszek Kołakowski, „Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny”. Wydawnictwo Znak

 

Jan Maciejewski

PODCAST

 

Jan Maciejewski: Szukały starych ścieżek. Przypadek Sigrid Undset

Jan Maciejewski: Indeks ksiąg zapomnianych. O „Upadku i odbudowie kultury chrześcijańskiej” Johna Seniora

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(16)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie