12 lipca 2025

Jan Maciejewski: List piąty. Prawie jak sen

PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie.

Wszystkie opublikowane części powieści dostępne są TUTAJ

Czy sen zawsze jest ulgą, Zuzanno?

Wesprzyj nas już teraz!

Czy tak go wtedy przywitałaś? Nie musiał na Ciebie przyjść. Stanął obok, przyglądał się Wam obu, Tobie i Twojej siostrze, klęczących, wtulonych w ciało martwego Lwa. Raz na Ciebie, raz na nią. Potem znów na Ciebie. I tak już zostało. Nie był koniecznością, czekał na Twoje pozwolenie. Był postacią, jak wszystko w tamtym świecie. Wszystko, co tutaj jest tylko pojęciem. Echa i przeczucia mają tam przecież ciało i krew. Imiona, rysy, tembr głosu. A czym może być sen w świecie, który sam jest snem na jawie, jeśli nie zgęstniała, zakrzepłą w sobie ciemnością.

Nadchodził od drzew. Był z ich zapachu, wilgoci liści, chłodu pierwszej, wiosennej nocy. Tak, Zuzanno, przedstawił Ci się. Opowiadał o sobie idąc w Twoją stronę. Z każdym krokiem stawał się bardziej realny. Ciemność też może mieć rysy, nawet jeśli nie posiada twarzy. Może być obecnością, nawet jeśli jest brakiem. Po prostu – może być, niemniej niż Ty czy ja. Nie mniej niż Lew. Niż ciepło jego ciała. Niż Twoja siostra i ten wieczór, którego już nie było.

I ich już ubywało, i Ciebie też już było coraz mniej. Wtedy już wiedziałaś, że jest ulgą. To coś, co nadchodziło od lasu, czego kroki były jedynym dźwiękiem, jaki słyszałaś; wyłącznym potrąceniem jakiegokolwiek z Twoich zmysłów. Sen, niepamięć, wilgoć nocy kojąca spuchnięte od płaczu oczy. Ciemność, wsiąkająca pod powieki, w uszy, przez nos – jak niewidzialna dłoń wyłączająca Twoje zmysły, jeden po drugim. Otwarłaś przed nią ramiona, tak leniwie, błogo, z tak wielką ulgą i niecierpliwością jakbyś się właśnie zbudziła, a nie zasypiała. Nie światło, a ciemność była obietnicą, jaką ci złożono. I którą przyjęłaś.

Pierwszym, co poczułaś było odrętwienie w lewej dłoni. Spróbowałaś nią poruszyć i wtedy krew przypomniała sobie, po co znajduje się w Twoich żyłach. Wyruszyła z powrotem w drogę, ale coś ją powstrzymało. Jeszcze nie otwarłaś oczu, jeszcze wciąż jedną stopą byłaś w tamtym świecie. Jak zapaśnik powalony na ziemię, chwilę przed ostateczną porażką, siłowałaś się ze snem, który Cię stamtąd zabrał. Wciąż jeszcze mogłaś wrócić. Ale to tylko Twoje ciało walczyło; wola, serce i rozum były poza tą walką, zawieszone jeszcze między snem i jawą, nie tyle neutralne co obojętne. Jeszcze tylko ciało wciąż pamiętało narnijskie powietrze. Tylko ono chciało tam wrócić. Ciemność weszła przez nie, ale w nim nie została. Nie do końca. Ani wtedy, ani dzisiaj. Narnia mogła wywietrzeć z Twojej pamięci Zuzanno, ale nie byłaś w stanie zetrzeć jej do końca ze swoich stóp. Nie zmyłaś jej zapachu z włosów. Nigdy nie przegnałaś jej cienia ze swojej twarzy. Nawet w tym geście, którym teraz poprawiłaś kosmyk spadających na nią włosów zabłysło światło na czubkach wież Ker Paravelu.

(Daruj mi tę emfazę, droga Zuzanno. Staram się nie być Twoim minstrelem, nadwornym trubadurem. Bardzo się staram, ale nie zawsze mi to wychodzi).

A potem przypomniałaś sobie tamten strach i dziki (ludzki w treści, zwierzęcy w formie) krzyk Lwa na moment przed śmiercią. Przestraszyłaś się. Otwarłaś oczy. Był blady.

To była twoja pierwsza myśl, prawda? Leżał odwrócony do Ciebie plecami. Nie widziałaś jego twarzy, tylko szyję. Była biała jak kartka papieru, ciemne włosy tylko wzmacniały kontrast. Wyciągnęłaś dłoń spod jego ciała. Po tej stronie snu zaczęło wracać do niej czucie. Zdrętwiała pod jego, mężczyzny ciężarem. A w Tobie tymczasem dokonywała się wędrówka myśli, uczuć i wspomnień. Jak po jakiejś wielkiej wojnie i zmianie granic – jedni wyjeżdżali, drudzy przychodzili. A wszyscy tak samo bezdomni, podobnie wyrwani ze swojej ziemi, więdnący w oczach. Niektórzy mijali się w progu, inni – w drodze.

Ty byłaś tą ziemią, w tej samej chwili traconą i darowaną. Opuszczał Cię jeden świat, drugi brał w posiadanie. Osiedlał się w Tobie, rozgaszczał, wymieniał tabliczki z nazwami ulic i placów, przemalowywał ściany w domach i obalał pozostawione przez dawnych mieszkańców pomniki.

Mężczyzna obrócił się w Twoją stronę. Już wiedziałaś, jak ma na imię i skąd się tu oboje wzięliście. Narnia jeszcze szumiała Ci w głowie, ale powoli zaczynałaś słyszeć co on do Ciebie mówi. Twoje imię się nie zmieniło. Wciąż byłaś Zuzanną, w jednym i drugim świecie. To imię było najsilniejszą więzią pomiędzy nimi. I pierwszym słowem, które usłyszałaś po zaśnięciu dla jednego i przebudzeniu dla drugiego ze światów.

Tomasz powtarzał je w sposób sugerujący, że za każdym razem znaczy co innego. Albo jak aktor, próbujący nauczyć się roli na pamięć. Zrozumiałaś wtedy, że on również sobie przypomina. Obudził się, a więc także skądś wrócił. Zapomina teraz inne miejsca i ludzi, żeby osiedlić się, zarzucić kotwicę w tym właśnie miejscu, obok Ciebie.

– Śniło mi się, że byłam znowu dziewczynką.

– To był dobry sen?

– Dziwny. Czuję się nieswojo… Myślę, że robiłam w nim coś nieprzyzwoitego, ale zupełnie nie potrafię sobie przypomnieć, co to było. A może to było tylko nierozsądne? Proszę, nie mówmy o tym.

– Czy ja też tam byłem?

– Przecież nie znałam cię w dzieciństwie, skąd miałbyś się tam niby znaleźć?

To ostatnie zdanie wzięło się z rozdrażnienia. Poczułaś, że chcę Ci coś odebrać. Że wtrąca się nim w jakąś dużo głębszą niż cielesna intymność.

– A Ty? Jaki był Twój sen? – zapytałaś próbując ukryć przed samą sobą to poirytowanie.

– Nie było go. Nie ma ich. Od bardzo dawna.

– Od kiedy to się między nami zaczęło?

– Wcześniej. Ale dobrze mi z tym. Ty jesteś moim snem na jawie.

Teraz nie potrafiłaś już ukryć irytacji. To było jakby chciał Ci zarzucić na głowę lepką sieć. Odwróciłaś od niego twarz. Próbowałaś się uspokoić patrząc obok i ponad nim. Wiedziałaś już wcześniej, ale teraz ta świadomość dotarła do Ciebie z pełną siłą, siłą uderzenia w twarz albo zimnego podmuchu po wyjściu z domu w zimową noc, że jesteście w hotelowym pokoju. Pierwsze promienie słońca padały na wyblakłe, miejscami odchodzące od ścian tapety.

Za plecami Tomasza stała nocna szafka. Na niej portfel, zegarek, jakieś lekarstwa, notatnik, okulary, jeszcze kilka rzeczy, dla których nie potrafiłaś znaleźć nazwy – cały ten niezbędnik codzienności, który w normalnych warunkach jest porozrzucany w różnych miejscach domu. Tu, w tym pokoju, który nie był domem, ani jego częścią czy choćby namiastką, zgromadziły się te rzeczy jak rozbitkowie na skale wyrastającej ponad wodę pośrodku oceanu.

Ale słowo „rozbitek” powinno być jednak zarezerwowany wyłącznie dla Was. Łóżko wyrastało ponad całą mętną szarość pokoju hotelowego, trzymaliście się go jak współocaleni z tej samej katastrofy. Ze wszystkich nici, jakie Was wiązały – fizycznej, duchowej czy normalnej, ludzkiej sympatii – żadna nie mogła się równać tej jednej. Byliście sobie bliscy, Zuzanno, pokrewieństwem jakiegoś głębokiego skaleczenia, które przyłożone jedno do drugiego było jak opatrunek, okład z suchego lodu. Rozpoznaliście się po ranie. W tamtej chwili wszystko zostało przesądzone. To było więcej niż gdybyście padli sobie w ramiona od pierwszego wejrzenia.

Wstyd jest większy od namiętności. Nad tą drugą można jeszcze przy odrobinie silnej woli zapanować. Namiętność to ogień, wstyd – oparzenie. U Ciebie znajdowało się gdzieś między szyją a lewym barkiem, wysuwało się spod błękitnego materiału sukienki. Na jego, Tomasza ciele, umiejscowiło się na prawym przedramieniu. Tamtego dnia było bardzo ciepło, podwinął rękawy koszuli i to go przed Tobą zdradziło.

Myślał, że akurat tam, w kawiarni, do której poza nim prawie nikt nie zaglądał, nic mu nie grozi. W jej wnętrzu pociągała go najbardziej doskonała, perfekcyjna wręcz nijakość. Kolor ścian, stoliki i krzesła, nawet wyraz twarzy człowieka za ladą – wszystko było doskonale uśrednione. Potem powiedział Ci, że przychodzi tam pracować. I rzeczywiście, wtedy też leżała przed nim książka i zeszyt, ale przyniósł je ze sobą w charakterze rekwizytu, jeszcze jedno alibi, nic więcej. 

Ty nie pamiętasz jak się tam znalazłaś. Ja wiem, ale to akurat jest bez większego znaczenia. Nie miało go wtedy, nie ma i teraz. Z głośników płynęła papkowata, nieistotna melodia, z gatunku tych rozbrzmiewających w hotelowych i sklepowych windach. Taka, w trakcie której można wejść i wyjść, bez śladu poczucia winy, odrzuconej propozycji czy zerwanego porozumienia.

Na głowie miałaś słomkowy, owinięty białą wstążką kapelusz. Położyłaś go przed sobą na stole, złożyłaś zamówienie, stukałaś rytmicznie palcami o blat stołu. Z jakiegoś powodu byłaś w doskonałym nastroju. Miałaś 22 lata. O dwa mniej niż tego ranka w hotelowym pokoju. I tak jak w tamtej chwili, było lato, koniec czerwca. Powietrze nabrzmiało do takiej gęstości, jaką jest w stanie osiągnąć tylko w tym jednym, jedynym momencie roku.

Nie spojrzeliście sobie w oczy, Zuzanno. On patrzył w miejsce między szyją a barkiem, Ty – na przedramię prawej ręki. Byliście oboje zbyt nieśmiali, żeby spojrzeć sobie w oczy. Tak by o tym pomyślał, gdyby siedział tam z Wami, postronny obserwator. Że oto spotkało się dwoje introwertyków, z których żadne nie wie, jak rozpocząć rozmowę. Tak się zazwyczaj interpretuje odwracanie wzroku. Ale ja wiem, że było inaczej. Na nic nie czekaliście, bo wszystko zostało już przesądzone.

Tamta chwila, milczenia i pozornej obojętności, była jak te kilka dni po ogłoszeniu przystąpienia kraju do wojny. Żołnierze jeszcze nie wyruszyli na front, tym bardziej nie dotarły jeszcze z niego wiadomości o ich śmierci albo nieuleczalnym kalectwie. Miasta nie zostało wciąż zbombardowane, nie racjonowano zapasów żywności. Póki co wybuchła wojna, więc wszyscy są pełni nadziei i jakiegoś nieziemskiego, irracjonalnego spokoju. Rozpoczął się karnawał, wakacje od życia, jego obowiązków i zmartwień. Na krótki, chybotliwy moment wszystkie sprawy dnia codziennego ukazały się we właściwych sobie proporcjach, przywrócono im właściwą hierarchię. Tylko sprawy życia i śmierci mają jakiekolwiek znaczenie. A że chwilowo, przez kilka dni, śmierci nie ma jeszcze między nami, można żyć. Nareszcie, spokojnie, pełną piersią i bez poczucia winy. Żyć tak, jakby życie było pasmem niekończącej się ekstazy. Pomyśl Zuzanno, to nie przypadek, że wielkie wojny wybuchają zawsze latem. Wtedy, kiedy chce się żyć jakby jutra nigdy miało nie być. Kiedy wieczory nie chcą się skończyć, trwają i ciągną się, otwierając wciąż nowe możliwości i zachęcając do czynów, które noc okryje niepamięcią.

Ten jeden powód, te kilka dni tańca na gruzach spraw tego świata, sam z siebie wystarczyłby wojnom do wybuchania. Ludzie są w stanie zrobić naprawdę wiele, naprawdę dużo poświęcić, żeby tylko przypomnieć sobie o swojej prawdziwej sytuacji. Rozpięcia każdej chwili, każdej sekundy z osobna, między życiem i śmiercią. I śmiesznej małości zajęć i problemów, które ich od tej świadomości odwodzą. Rozpętywanie wojen jest jednym ze sposobów na odzyskiwanie tej wiedzy. Potem oczywiście trzeba je jeszcze toczyć, umierać i zabijać, przegrywać i zwyciężać, a po latach poszukiwać mniej lub bardziej trzymających się kupy analiz przyczyn i skutków konfliktów zbrojnych. Ale to już jest, Zuzanno, zawracanie głowy.

Między kobietą i mężczyzną te kilka chwil przed pierwszym wymienionym słowem, czy choćby spojrzeniem, jest dokładnie tym samym co wojenne interludium – dni pomiędzy wypowiedzeniem wojny a wymarszem wojsk czy pierwszym oddanym strzałem.

Nie byliście nieśmiali. Minuty płynęły jedna za drugą, a Wy w ich trakcie celebrowaliście w milczeniu fakt, że całe Wasze dotychczasowe życie legło w gruzach. I myśleliście o tym z ulgą i radością, w ekstazie czerwcowego wieczoru. Tego, który zawsze mami zakochanych obietnicą, że nie przyjdzie po nim żadna noc. „Jakże to ma przyjść na ciebie?!”.

Jeszcze nie doszło wymiany ciosów i słów. Jeszcze nie było zabitych i rannych po obu stronach. Walizki stały spokojnie na najwyższej półce szafy; ludzie chodzili ulicami uciekając co najwyżej przed słońcem. Ale tego, co się zaczęło nie można już było w żaden sposób zatrzymać. Jedyne, co dało się w tamtej chwili zrobić, to odsunąć chwilę rozpoczęcia, datę wybuchu. I to właśnie robiliście. Nie wiem tylko czy bardziej ze strachu, czy dla rozkoszowania się nieuchronnością czekających na Was wydarzeń.

Już o niczym nie decydować – to w końcu ulga, najwyższe ze wszystkich wybawień. Coś prawie jak sen.

List ten został napisany przez człowieka, którego podziwiałem. Przekazał mi on w spadku białą kopertę w formacie A4, zatytułowaną „Listy do Zuzanny”.

W środku znajdował się plik spiętych zszywaczami, zapisanych gęstym, kształtnym pismem stron. Z jednej strony trudno było mi wyobrazić sobie, że w ostatnich miesiącach swojego życia mógłby pisywać do jakiejkolwiek innej Zuzanny niż „tej, która nie jest już przyjaciółką Narnii”. Dziewczyny, kobiety o której tak często mówił. Nad losem której nieraz płakał na moich oczach. Ale z drugiej – z treści tych listów wynikało, że ich autor znał Zuzannę osobiście. Że spotykał ją niemal codziennie. Że żyła ona gdzieś niedaleko, tuż obok nas. Czy wziął on jakąś inną kobietę za tamtą Zuzannę? Czy tak bardzo pragnął powiedzieć jej o tym, co można było przeczytać w tych listach, że wreszcie uwierzył, że to ta jedyna, prawdziwa Zuzanna? Ale skoro tak, to dlaczego ich jej nie wysłał? Czemu czekały tutaj, w najgłębszym zakamarku rozpadającego się właśnie, przeznaczonego do likwidacji mieszkania?

Nie jestem w stanie odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Ale zostałem zobowiązany do zaopiekowania się zawartością tej koperty. Co niniejszym właśnie czynię, upubliczniam listy napisane do Zuzanny. To jedyny sposób, żeby dotarły do swej adresatki. Kimkolwiek jest, gdziekolwiek się znajduje.

PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie.

Wszystkie opublikowane części powieści dostępne są TUTAJ

 

PODCAST. CZYTA AUTOR

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(3)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie