PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie.
Wszystkie opublikowane części powieści dostępne są TUTAJ
Wesprzyj nas już teraz!
A potem się ukryłaś, Zuzanno. Uciekłaś. Przed człowiekiem, z którym dopuściłaś się rzeczy niebezpiecznych: wspólnego siedzenia pod wysokim drzewem w czasie burzy, opowiadania snów, snucia się bez celu i planu. A na domiar tego – przyglądania się innym ludziom, tak jakby ich twarze, sylwetki, gesty były zapowiedzią tego, co Was czeka. Czytaliście z nich z jak z wnętrzności ptaków, z fusów na dnie filiżanki, z ruchów gwiazd. A oni pozwalali się odczytywać. Przez moment, kilka godzin, jedno popołudnie, wszystko dookoła było znakiem i sygnałem. Ludzie, miejsca, deszcz, Twoje i jego gesty. Ta intensywność była wspaniała, a Ty piłaś ją pełnymi haustami. I z każdym łykiem coś z Ciebie opadało – pancerz oddzielający jednocześnie od świata i samej siebie.
Kiedy siedzieliście obok siebie, mówiliście obok siebie, patrzyliście przed siebie – nie na siebie, stało się tak, że Wasze ramiona – twoje lewe i jego prawe, zetknęły się ze sobą. I oboje pozwoliliście im tam pozostać. Najbardziej dziecinna, rozbrajająca w swojej niewinności pieszczota jaką jestem sobie w stanie wyobrazić. Bez intencji, zamiaru, bez gestu. Ani on tego nie chciał, ani Ty na to nie zezwoliłaś. I już żaden dotyk między Wami nie będzie miał nigdy tamtej intensywności. Bo to bezwolność mu ją nadała. Jak siła ciążenia spadającemu jabłku.
Tę bezwolność zaczęto w pewnym momencie nazywać prawem. Tak jakby za rytmem Wszechświata stał jakiś kosmiczny kodeks. Zbiór reguł, którym z lęku przed karą obawiają się przeciwstawić planety i wszystko, czemu zezwolono na nich żyć. Bo zauważ, Zuzanno, że jest tu miejsce na posłuszeństwo, ale nie ma go na miłość. Kiedyś, dawno temu, wszędzie tam, gdzie teraz mówimy o zasadach i regułach, wspominano raczej o sympatiach i namiętnościach. Jedną rzecz ciągnęło do innej (jabłko do ziemi, falę morza do brzegu) albo podążały swoim śladem (jak pory roku), dokładnie na tej samej zasadzie na jakiej chłopcy uganiają się za dziewczętami. Planety nie krążyły jak w kieracie, ale tańczyły ze sobą.
Świat dostosował się do tej zmiany. On z zasady jest posłuszny sposobowi, w jaki o nim myślimy. Rzeczy przestały się więc nawzajem kochać, urwała się nić sympatii między nimi. Za to stały się posłuszne. Teraz już słuchają się nawzajem, ale nie jak zakochani, tylko podwładni przełożonych. Od tamtej pory nad światem unosi się atmosfera rezygnacji. Jak nad społeczeństwem poddanym terrorowi, oplecionego siecią przymusu i inwigilacji wystarczająco długo by zapomniało, że można żyć inaczej.
Dlaczego Ci o tym mówię? Bo inaczej nie zrozumiesz, nie zrozumiemy oboje, Twojej ucieczki. Ponieważ od tamtej pory – chwili, w której naturze zabroniono kochać, w zamian zakuwając ją w żelazne łańcuchy praw – każde zakochanie jest dla przyrody tym samym, co narodziny jakiegoś wolnego ducha, przyjście na świat dysydenta w zniewolonym narodzie. Myślisz, że dlaczego zakochanych ciągnie zawsze do lasów, na łąki, między drzewa i kwiaty, na otwartą przestrzeń? To ona, natura ich do siebie przywołuje. Jak więźniowie swoich krewnych pod okna aresztu. Daje im znaki (dla Was była nim burza), próbuje mówić, choć odebrano jej prawo głosu. Wszystko, co żyje zgodnie z prawami natury chce mieć przy sobie, tuż obok siebie poddanych innego rodzaju przymusowi. Poddani prawu, posłuszni zasadom unoszą głowy, budzą się do życia w obecności tych, którzy się nawzajem pragną. Przyroda jest naprawdę sobą dopiero w obecności zakochanych. Bez nich łąki są puste, lasy i jeziora – nieme. Ale kiedy się pojawią, wszystko co żyje zajmuje się od nich wewnętrznym ogniem. Niby wszystko jest wciąż tak samo, po nocy przychodzi dzień, po jesieni lato, jabłka spadają na ziemię w tym samym tempie i z jednakowym odgłosem – ale już nie dlatego, że muszą. To nie złudzenie, Zuzanno, że zmierzchy i świty zakochanych są inne niż pozostałych ludzi. W tym następstwie pragnienie zastąpiło posłuszeństwo, namiętność – prawo. Wygnała je, jak prawowity władca uzurpatora. Romans jest najgłębszą warstwą rzeczywistości. Jej ukrytą naturą, uśpioną siłą. Jej pierwszym językiem. Każdy kolejny jest już tylko tłumaczeniem, coś najważniejszego zostaje w nim utracone. Gubi się po drodze.
Czy teraz już rozumiesz? Czy wiesz, dlaczego Wasze ramiona musiały się dotknąć? I czemu to aż tak ważne? Bo po tym mogliście poznać – powinno to być dla Was ostatecznym dowodem – że dawne reguły już nie obowiązują. Stare prawa ustąpiły nowym. Zapisy kodeksu – niciom sympatii. Bezwolność była znakiem, który musieliście odczytać. I zrobiliście to, tyle że wyciągając dwa różne wnioski. Ty, Zuzanno, uciekłaś. A on, Tomasz, zaczął Cię szukać.
Uciekłaś, bo się przestraszyłaś. A przestraszyłaś – bo poczułaś, że jesteś naga. Nieprzezroczysta, widzialna dla tego człowieka, który jeszcze w tamtej chwili na Ciebie nie patrzył, ale kiedy tylko zacznie to robić, zobaczy w Tobie coś, czego sama nie jesteś w stanie przewidzieć. Rzeczy, których nawet się nie domyślasz. Osobę, którą jeszcze nie jesteś. Ale zaczniesz się nią stawać pod wpływem jego spojrzeń. Każdym słowem, jakie do Ciebie powie będzie Cię opowiadał. Napiszę Cię od nowa. I Ty będziesz pisać jego – na tym to wszystko przecież polega.
Ale jak dotąd znałaś tę siłę tylko od jednej strony, co znaczy mniej więcej tyle, że nie znałaś jej wcale. Stałaś nad brzegiem morza i widziałaś, jak toną kolejni, próbujący dopłynąć do Ciebie straceńcy. Obserwowałaś ich bez złości ani współczucia. Jakbyś śledziła wysiłki przedstawicieli jakiegoś obcego gatunku, z którego przedstawicielami nic Cię nie łączy. Tracili oddech, ich płuca wypełniały się wodą, a Ty kiwałaś tylko głową. Nie przyszło Ci na myśl, że mogłabyś wyłowić któregokolwiek z tonących. To była ich sprawa – Ty nie miałaś z nią nic wspólnego.
Ale teraz, w deszczu, pod drzewem, podczas burzy, po raz pierwszy zanurzyłaś stopę w wodzie. I zaraz wyskoczyłaś na brzeg, jak oparzona. Nie sięgnęła jeszcze nawet łydek, ledwo zakryła kostki, ale Tobie to wystarczyło. Zrozumiałaś, że jest to taka woda, w której można pływać wyłącznie tonąc.
Pociemniało Ci w oczach. Znowu, przez moment i z daleka, zobaczyłaś Lwa. Byłaś znowu w tamtym lesie, usłyszałaś ciche popłakiwania Twojej siostry. Poczułaś na dłoni ciepło Jego grzywy – jej ciepło i zapach. I swój strach, kiedy zostawiał Was, żeby umrzeć. Przez chwilę zbliżyłaś się do granicy snu, zobaczyłaś jego drugi brzeg. Wszystko to sprawił dotyk. I ta cisza, która po nim na moment zapadła między Wami. Tomasz wciąż na Ciebie nie patrzył, za to Ty, Zuzanno, jakbyś pierwszy raz właśnie go zobaczyła. Kątem oka i po kryjomu, podglądając i śledząc zza uchylonych drzwi prowadzących na korytarz, jak obcego, który zakradł się nocą do Twojego domu. Sprawdzałaś, czy wygląda na kogoś, kto może zrobić Ci krzywdę. Jakie mogą być jego intencje. Zauważyłaś, że ma trochę za duży i lekko przekrzywiony w lewą stronę nos. Ciemne, proste włosy, opadające na czoło, pozlepianymi przez deszcz kosmykami, sięgającymi aż po brwi. Te zaś były gęste, nadawały całej jego twarzy ponury wyraz. Nie wydał Ci się pierwszą osobą, do której podeszłabyś na ulicy zapytać o godzinę. Była w nim jakaś nieobecność; ten sposób zamyślenia, który trochę strach jest przerywać. Zwłaszcza, że patrzył teraz przed siebie. Jakby coś wypatrywał, czyjegoś nadejścia. Z przyzwyczajenia, bo przecież Ty już byłaś obok niego. Ale w tym wyrazie jego twarz była najbardziej naturalna, mięśnie rozluźniały się, nie musiał już niczego udawać – zainteresowania rzeczami, które były mu najzupełniej obojętne. Uwagi, której nie potrafił poświęcić mówiącej do niego osobie. Czułości, na jaką nie był się w stanie zdobyć czy współczucia jakiego nie potrafił w sobie wykrzesać. Czekanie, czujność, wypatrywanie – tylko to go naprawdę zajmowało, w tym jednym się odnajdywał.
I nawet teraz, siedząc obok Ciebie, już po tym jak wreszcie nadeszłaś i wkroczyłaś w jego życie, nie potrafił uśpić tej czujności. Była jak pies tak długo przywiązany do łańcucha i przyzwyczajony do oszczekiwania każdego zbliżającego się człowieka, że na spotkanie z głaszczącą go dłonią potrafi tylko nieufnie zawarczeć. Na spotkanie z Twoim ramieniem, na ciepło Twojej skóry nie był w stanie zareagować inaczej niż tylko nową czujnością. Nawet jej wzmożeniem.
A może jest inaczej – ja tylko widzę i słyszę, to zupełnie co innego niż rozumieć wydarzenia, w których brałaś udział, Zuzanno. Muszę się więc wciąż na nowo domyślać. I teraz też, widzę Was dwoje i jednocześnie Ciebie samą, czytającą ten list, kiedy jestem pomiędzy Tobą i nim, moim piórem i Twoją ręką trzymającą kartkę, po której piszę – jak zawsze „trzeci”, więzień i gospodarz każdego „Pomiędzy” związanego z Twoją, Zuzanno, osobą. Widzę, słyszę, czuję i staram się oddać sprawiedliwość każdemu z tych wrażeń. Ale to wymaga też ode mnie nieufności względem własnych zmysłów. Stąd moja niepewność, Zuzanno. Nie próbuję Cię zwodzić, przeciwnie. Te listy są Twoją własnością, tylko Ty możesz je odczytać tak jak na to zasługują, coś sobie dzięki nim przypomnieć.
Wdaję się w dygresję, wybacz mi. Pisałem o czujności siedzącego przy Twoim boku mężczyzny. I teraz z każdą chwilą przekonuje się do tej wersji, która mówi, że on już czuł, co się zaraz stanie. Domyślał się, że za chwilę mu się wymkniesz. Jeśli nie on Cię odnalazł, to niby czemu miałby Cię zatrzymać? Skoro to Ty do niego przyszłaś to i Ty mogłaś w każdej chwili odejść. Pojawiłaś mu się na zasadzie łaski, nie zasługi. To popołudnie było tylko przynętą. Teraz już widzę wyraźnie, że oboje szykowaliście się do skoku – Ty, żeby uciec i on, by za Tobą gonić.
Odłożyłaś właśnie mój list i wstałaś od biurka. Podeszłaś do okna i patrzysz przez nie z dokładnie tym samym, „tomaszowym”, wyrazem twarzy. Jest w Twoim spojrzeniu czujność i niepokój. Czułość i strach. Nie widzisz mnie, dlatego mogę stać tuż obok Ciebie, bokiem do okna – tak, że firanki łaskoczą mnie w policzek – i śledzić to, co masz wypisane na twarzy. Co on zdołał tam napisać. Wiemy to już oboje – Ty po tym, co Ci przypomniałem i ja, dzięki temu, co właśnie widzę – że Twoja ucieczka skończyła się przegraną. On Cię w końcu dogonił. Nie wiem jeszcze jak ani kiedy, nie byłem jeszcze nawet w żadnym z miejsc, w których Cię szukał, ale to nic. Masz na twarzy wypisane, odbity w niej jego wyraz. Wiele godzin, wydeptanych w Twoich rysach ścieżek jego spojrzeń. Trzeba naprawdę długo i intensywnie na siebie patrzeć; trzeba też przy tym dużo mówić i jeszcze więcej ze sobą milczeć.
W tej chwili, gdy czytasz mój list – siódmy z tych, które dotychczas do Ciebie wysłałem – masz czterdzieści trzy lata. Wciąż jesteś piękna, Zuzanno, a z mojej perspektywy, z punktu widzenia stojącego nad grobem starca, można Cię uznać nawet jeśli nie za dziecko to na pewno za młodą kobietę. Wbrew temu wszystkiemu, czujesz teraz pierwsze ukłucie nieznanego Ci wcześniej bólu. Pierwszy przebłysk starości. Jak posłaniec, którego odprawiłaś, ale wiesz już, że kiedyś wróci. Ile lat minęło od kiedy widziałaś tego mężczyznę ostatni raz? A jeszcze więcej czasu upłynęło przecież od Waszej ostatniej rozmowy.
Zaplotłaś ręce na piersiach – jak każdy, kto nie może opędzić się od natrętnego rozmówcy, z jakiegoś powodu nie może opuścić pokoju, a równocześnie całym sobą próbuje dać znać, że nie chce by jeszcze do niego mówiono. Gdybyś słyszała mój głos, zatkałabyś uszy. A Ty tylko wiesz, że jeszcze tu jestem, że obok Ciebie stoję, próbujesz więc mnie zignorować. Liczysz na to, że w końcu odejdę. Ale tak się nie stanie. Kiedyś na pewno, ale jeszcze nie teraz. Wciąż są rzeczy, który musimy sobie powiedzieć; ja zobaczyć, Ty – przypomnieć. Zbliżyłaś twarz do okna – tak, że zaczęła tonąć w firance. Jest śnieżnobiała i lekko przezroczysta. Zamykasz powieki. Wyobrażasz sobie, że jest całunem. A Ty nie stoisz, ale leżysz. Wyobrażasz sobie, że Cię już nie ma, Zuzanno. Ale jesteś. A ja obok Ciebie.
Wróciłaś do biurka. Mogę więc wreszcie skończyć opowiadać Ci tamto popołudnie. Teraz dopiero widzę, że wcześniej zdjęłaś buty, Twoje stopy są ubłocone aż po same kostki. Próbujesz je wyczyścić, ale tylko pobrudziłaś sobie dłonie. Sięgasz po buty i zakładasz je na stopy. On wciąż patrzy przed siebie, ale teraz to Ty stanęłaś w jego polu widzenia. Stoisz nad nim, on się nie rusza. Nie próbuje Cię zatrzymać. Patrzy na Ciebie, niezmiennie tym samym spojrzeniem, wzrokiem gotowego do skoku psa.
Mówi tylko jedno słowo: „Kiedy?”
– Przyjdź jutro – odpowiadasz. Nie mówisz gdzie, ale wszyscy troje wiemy, że to nie ma znaczenia. Czegokolwiek byś teraz nie powiedziała, będzie kłamstwem. Nie zamierzasz go jutro zobaczyć. Zamierzasz uciec – Tomasz jest tego pewien, nawet bardziej od Ciebie. Wie, że to nie będzie jutro. Dlatego po raz kolejny pyta: „Kiedy?”.
Już nie odpowiadasz. Odwracasz się na pięcie. Ruszasz przed siebie. Dopiero teraz czujesz, jak bardzo jesteś mokra. Jakbyś dopiero co wyszła z wody. Wychodziła z niej każdym krokiem, a trawa była morzem, z każdą chwilą płytszym. Brama ogrodu – jego brzegiem. To było dziesięć, może piętnaście metrów – w każdym razie, wystarczająco by dobiegł do Ciebie jego głos i żebyś pod jego wpływem przyspieszyła kroku.
„Przyjdę jutro. Choć nie znam godziny”.
Jan Maciejewski
https://www.youtube.com/watch?v=ef4ALdDmCH0