Dzisiaj

JAN MACIEJEWSKI, LISTY DO ZUZANNY (10). LIST DZIESIĄTY. CZŁOWIEK Z PODZIEMIA

PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie.

Wszystkie opublikowane części powieści dostępne są TUTAJ

 

Wesprzyj nas już teraz!

 

Najdroższa Zuzanno,

W tej chwili zaczyna się nowa część naszej droga. Inna od poprzedniej. Nie będę już mówił do Ciebie własnymi słowami. Od początku próbowałem tego nie robić, ale teraz, od kiedy weszliśmy razem w podziemne przejście, nareszcie pojawił się trzeci głos. Już nie tylko Ty i ja, ktoś jeszcze wtrącił się pomiędzy nas. Ten dziwny, siedzący u dołu schodów człowiek. Z wyglądu kloszard. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Jego zaniedbanie miało w sobie coś wystudiowanego. Było stylem, promieniowało od wewnątrz. Ubranie i twarz były wygniecione w podobny sposób. Patrzyliśmy na nie, na schematy, figury i motywy, którymi był pokryty, przez dobry moment zapominając, że siedzi przed nami żywy człowiek. Przyglądaliśmy się mu oboje jakby był dziełem sztuki, abstrakcją namalowaną na ścianie przez jakiegoś na wpół oszalałego artystę. W pierwszej chwili pomyśleliśmy o nim to samo – „bohomaz”. Czy to było przed tym jak pierwszy raz się poruszył? „A jednak przyszłaś, Zuzanno” – ruszały się tylko jego usta i ręce, którymi gładził siedzącego na jego kolanach kota. Usta ledwie zadrżały, jakby pod wpływem podmuchu wiatru albo wilgoci tynk posypał się ze ściany. Ale ręce – te ręce były żywe, ludzkie, ciepłe. Człowiek – bohomaz, postać – abstrakcja, wyciągnął je do Ciebie.

Zorientowałem się, że właśnie mi Ciebie odbiera. Przejmuje to zadanie, którym się dla mnie stałaś. Od teraz to on miał mówić, a ja tylko słuchać, zapamiętywać, spisywać cudze słowa. Teraz już to rozumiem, wiem, że tak się właśnie miało stać. Po to było to wszystko, moje za Tobą wędrówki i podglądanie. Ale wtedy coś się między nami kończyło – a Ty jeszcze nie byłaś świadoma (to było przecież przed napisaniem pierwszego listu) że kiedykolwiek się zaczęło. Odchodziłaś, nie wiedząc nawet, że mnie opuszczasz. Tylko dlatego się odważyłem.

Jeszcze zanim zrobiłaś w jego kierunku pierwszy krok, ale już po tym jak Twoje ciało naprężyło się jak do skoku w przepaść. Moja ręka na Twoim ramieniu. I Twoje zastygnięcie. Ten jeden raz stałem się dla Ciebie czymś więcej niż atmosferą i przeczuciem. Nasza więź – stała się czymś więcej niż listem. Byliśmy ze sobą bliżej niż przez warstwę atramentu. Zastygłaś, a więc poczułaś. A ja? Co czułem? Wszystko. Materiał Twojego płaszcza. Ciepło ciała. Nawet te tańczące na powierzchni moich palców kosmyki Twoich mokrych jeszcze po tamtej ulewie włosów.

To było, Zuzanno, jak ostatni papieros zapalony przez skazańca tuż przed założeniem pętli na szyję. Niezasłużona, wyjęta poza nawias sytuacji, przyjemność. Papieros w ustach skazańca. Ze względu na takie właśnie szczegóły byłbym zawsze – gdyby tylko, ktoś zapytał mnie o zdanie – zwolennikiem kary śmierci. W jej blasku najbardziej banalne czynności nabierają nieziemskiej wagi. Ostatni sen przed porankiem, w który zostanie wykonany wyrok. Ostatni posiłek. Ostatnie słowa. Ostatnie życzenie. Wszystko to jest jednocześnie pierwsze. Takie jakie od początku miało być.

Zuzanno, droga przyjaciółko, moją niespełnioną ambicją jest tak do Ciebie pisać, jakbym za chwilę miał umrzeć. Bo chyba rzeczywiście nie zostało mi już przesadnie dużo czasu, ale nie w tym rzecz. Nie chce zostawiać niczego na później, w żadnym zdaniu. Przede wszystkim – nie zostawiam na później tych listów, jak przez tyle minionych lat. Wydaje mi się, że od zawsze chciałem do Ciebie napisać. Ale wydawało mi się, że mam jeszcze czas. A raczej wiedziałem, że to, co mam zrobić, będzie najważniejszym zadaniem mojego życia. Po nim miało się skończyć. Nie pisałem przez tyle lat, bo bałem się śmierci. Bałem się tego ostatniego papierosa. Ostatniego wieczoru, ostatniej twarzy zobaczonej przed założeniem na oczy opaski.

Od kiedy do Ciebie pisze wszystko jest ostatnie, takie jak powinno być od początku. Pierwszy dotyk między nami musiał przyjść na pożegnanie.

Nie odtrąciłaś mojej dłoni, a nawet na chwilę się zatrzymałaś. I to wystarczyło, było najwłaściwszą odpowiedzią z Twojej strony. Tą najbardziej łaskawą. A potem ruszyłaś w jego stronę.

I wtedy on na mnie spojrzał. Uśmiechnął się, a ja wbrew całemu nastrojowi tamtej chwili nie zobaczyłem w jego twarzy drwiny. Dziękował mi za to, że Cię tu przyprowadziłem. A przecież tylko Ci towarzyszyłem, byłem zawsze z tyłu, czasami tylko obok. Śledziłem, nie kierowałem.

„Istnieje wewnętrzna suwerenność każdego dzieła – powiedział do mnie Człowiek z Podziemia – dąży ono do tego, by stać się sobą, a więc niczym innym. Wszystko dodane z zewnątrz staje się ciałem obcym, usycha, nie ma w sobie życia ani krwi. Nie można więc niczego w nim zmienić, nie psując go. Ty nie próbowałeś na nią wpłynąć. To pierwsze co ci się chwali, za co oboje jesteśmy ci winni wdzięczność.

Ale dzieło potrzebuje też świadków, widzów i słuchaczy. Nawet jeżeli nie zdaje sobie sprawy z ich obecności, żywi się nimi jak roślina światłem słońca. Byłeś jej widzem, Przyjacielu. A kiedyś zostaniesz kronikarzem. To wielka odpowiedzialność – dobrze patrzeć, uważnie słuchać, wiernie zapisać. Nie wchodziłeś jej nigdy w drogę. Dopiero teraz nie wytrzymałeś, chciałeś mieć z tej historii coś dla siebie. Wbiegłeś na scenę, dotknąłeś obrazu. Ale i to zostanie ci wybaczone. Bo zachowałeś się jak dziecko, które uwierzyło w spektakl i wtargnęło do niego jak do zaczarowanego świata. Bez tego Twoja rola byłaby kulawa, fałszywie odegrana. Są takie błędy, których nie popełnić byłoby największą winą”.

Mówił do mnie ponad Twoim ramieniem, Zuzanno. Nie słyszałaś go, bo nie do Ciebie były skierowane te słowa. Siedziałaś u jego stóp, na najniższym stopniu schodów, trzymałaś go za ręce i patrzyłaś na nie, jakby były listem napisanym w obcym języku. I rzeczywiście, były tak pomarszczone, że niemożliwym wydawało się, żeby w tych splotach skóry nie ukryto tajnej wiadomości. Tylko jego dłonie były takie stare, reszta ciała znajdowała się poza czasem. A trochę też poza tym miejscem – jego usta ożywały tylko wtedy, kiedy się otwierały. Wydało mi się, że znika, przestaje istnieć, gdy tylko przestawał się poruszać. Poza dłońmi – te były stale obecne, bo zamykały w sobie Twoje ręce.

Usiadłem pod przeciwległą ścianą. Widziałem Was stamtąd oboje wystarczająco wyraźnie, mogłem słyszeć, co mówicie, a równocześnie wycofałem się w ten sposób poza scenę. Usiadłem na widowni. Poczułem zimno i wilgoć posadzki.

Mamy przed sobą dużo pracy, Zuzanno – mówił do Ciebie Człowiek z Podziemia – zacznijmy najlepiej od razu, jeżeli chcemy zdążyć przed wschodem słońca.

Przyniosłaś tu ze sobą straszliwie dużo rzeczy. Nie wiem jakim cudem zdołałaś je sama unieść. Zanim pójdziemy dalej, musimy spróbować się ich pozbyć. Tam, gdzie idziemy nie będą ci już potrzebne. Nigdy zresztą nie były. Popatrz.

Podniosłem się z posadzki. Ruszyłem w stronę, którą pokazywał jego wyciągnięty palec. Ale niczego tam nie zobaczyłem.

„Obrazy nie są dla ciebie, przyjacielu – usłyszałem – zachowałem je tylko dla niej. Tobie muszą wystarczyć słowa. Skup się na nich. Gdybyś zobaczył zbyt wiele, zrezygnowałbyś z pisania. Ugiąłbyś się pod ciężarem nieprzekładalności tego, co widzą jej oczy. Zaufaj mi. Bądź spokojny”.

 Naprawdę tego nie pamiętasz – teraz znowu zwracał się do Ciebie, Zuzanno – to ciekawe, bo ona wręcz przeciwnie. Nosi w sobie tamten dzień, budzi się w nim codziennie rano. Nie wiedziałaś o tym. Spotykasz ją czasem, nawet o tym nie wiedząc. Ona wyczuwa twoją obecność z daleka, z wyprzedzeniem przechodzi na drugą stronę ulicy. To była jej pierwsza miłość. Pierwsza, jaką do siebie dopuściła, której dała w sobie rosnąć, karmiła ją, opiekowała się. Uczyła mówić, cieszyła się patrząc, jak stawia pierwsze kroki.

Pięć lat, Zuzanno. Tyle czasu zajęło jej, zanim pozwoliła tej miłości samej wybierać. Wcześniej po prostu cieszyła się tym, że jest. Była starsza od ciebie. Starsza nawet niż jesteś teraz. Nie robiła w życiu niczego szczególnego. Nie miała nic swojego, poza tym jednym uczuciem, któremu też pozwoliła przyjść na świat w zasadzie przez nieuwagę. A kiedy już się pojawiła, zachowywała się wobec niego jak najbardziej zaborcza z matek.

Patrz na nią, Zuzanno, nie odwracaj wzroku. Patrz i słuchaj. Patrz śladem moich słów. Popatrz na nią, jak trzyma ten kubek, jakby bała się, że zaraz wypadnie jej z ręki. Tak samo trzyma wszystko inne. Rzeczy i ludzie nie przechodziły przez jej ręce, trzęsły się w nich, albo ona ściskała je, próbowała ukryć jak skarby. Jakby miały zniknąć kiedy tylko spuści z nich wzrok – zbyt wiele do niej nie wróciło, z tego czemu raz pozwoliła odejść, żeby nie miała żyć w strachu.

Ależ powiedz to na głos Zuzanno. Nie jest ładna. Oczywiście, że nie. Dlaczego my mamy o tym nie mówić, skoro ona sama doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ty nie masz pojęcia czym jest uroda dla kobiety, bo zawsze ją miałaś. Więc jak każdy geniusz, nigdy nie dowiesz się czym jest talent. To są sprawy, które można poznać tylko od zewnątrz. A po to tu przecież przyszłaś, prawda? Chcesz wreszcie zrozumieć.

Musisz więc wiedzieć, czym jest dla niej szyba wystawy mijanej w drodze do pracy. Nie lustro, nie Zuzanno. Nic z tych rzeczy. Ono zawsze oznacza konfrontacje. Trzeba przed nim stanąć jak przed sądem. W milczeniu i z gotowością na przyjęcie wyroku. Ale szyba sklepowej wystawy, okno zasłonięte od wnętrza roletą – to poufni sojusznicy. Nie wydają wyroków – tylko szepczą. Zawsze można się przesłyszeć. Od ich słów istnieje odwołanie. Tuż za rogiem albo po drugiej stronie ulicy.

Nie patrz tak na mnie Zuzanno. W ogóle na mnie nie patrz. Spójrz na nią. Teraz to Ty jesteś okienną szybą. Nie musisz wydawać wyroku, ale nie możesz przestać patrzeć. Jesteś jej to winna. Ale to ona coś dla Ciebie dzisiaj zrobi. Właśnie ona, nikt inny. Pomoże Ci przestać być piękną. Nie, spokojnie, nie oszpeci Cię. Jesteś tu między innymi po to, żeby zostawić swoją urodę, jak płaszcz w szatni. Ale już po nią nie wrócisz. Zostanie – nie tutaj. Z nią. Oddasz ją tej kobiecie.

Zostawić za sobą – to byłoby za łatwe. Zostawić coś, czego nikt nie zabierze – to żadna sztuka. To jeszcze nie jest prawdziwa strata. Ta jest dopiero wtedy, kiedy zyskuje ktoś inny. Sztuka zaczyna się od twojej śmierci, która ożywia kogoś innego. Zapamiętaj tę definicję Zuzanno. Daję ci ją, tobie jest potrzebna bardziej niż mnie.

Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wyjdziesz stąd jako artystka. Nie, nie powiem ci jaki fach masz wybrać, to już jest absolutnie wtórne. Nauczę cię jak umierać. Od tego trzeba zacząć. Po to tu przyszłaś i dlatego ja na ciebie czekałem. Żeby zacząć od początku.

Byłaś do mnie zwrócona profilem, Zuzanno może to dlatego wydałaś mi się posągiem. Rzeźbą, dziełem sztuki ustawionym pośrodku głównego placu, na chwilę przed wtargnięciem barbarzyńców do któregoś z wiecznych miast. Ptaki zdawały się chodzić po Twoich ramionach, z szacunkiem i dystansem. Byłem daleko, byłem świadkiem i widzem. Może to dlatego? Czy aż tak zamarłaś słuchając go i patrząc na to, co Ci pokazywał?

Byłaś posągiem wzniesionym na cześć zapomnianej przez wszystkich tęsknoty. Tym bardziej podziwiał Cię tłum spacerujący u Twoich stóp. Nie byłaś dla nich żywym człowiekiem, w końcu wykonano Cię z kamienia. Teraz już nie tylko widziałem Ciebie, dzieło sztuki, serce miasta, ale też byłem na tym placu. Stałem w promieniach jesiennego słońca, patrzyłem na Twoją zastygłą w ruchu postać. Lewa noga nieznacznie wysunięta do przodu, prawa ręka wzniesiona wysoko w kierunku Zachodu. Dłoń zaciśnięta, tylko palec wskazujący celował w jakiś niewidzialny punkt. Usłyszałem bicie taranów, płacz dzieci, krzyki kobiet. Rozejrzałem się dookoła. Słońce zasłoniły chmury. Nadchodzili barbarzyńcy.

Ocknąłem się z powrotem siedząc na posadzce, w podziemnym przejściu. Ale Ty nadal byłaś nieruchoma jak posąg. Patrzyłaś w ciemność, w której przesuwały się przygotowane dla Ciebie obrazy. Jakaś historia, która przede mną została ukryta, a powierzona Człowiekowi z Podziemia. Docierały do mnie tylko jej echa, tylko słowa.

Wtedy zaczęła malować swoją twarz. Każdego dnia coraz grubszą warstwą, jakby sama przed sobą chciała się ukryć. Najbardziej przed tą miłością, która nie należała już do niej, wymknęła się jej spod kontroli. Próbowała się upodobnić do Ciebie. Byłaś dla niej wzorem – naturą, która przeniesiona na jej własną twarz stawała się martwa. Jak Cię poznała? Jak większość ludzi, których kojarzyła – byłaś po drugiej stronie sklepowej wystawy, w szybie której próbowała się przejrzeć. Tej, która była zazwyczaj najbardziej dla niej łaskawa. Aż do teraz. Tego przedpołudnia jej twarz odbiła się tuż obok twojej. I najgorsze było to, że w jakiś dziwny, okrutny sposób okazałyście się do siebie podobne. Wydała się samej sobie nieudanym szkicem – ty zaś, skończonym dziełem. Jakby została stworzona tylko na próbę, kilkanaście lat wcześniej od ciebie, ze względu na ciebie. I pozostawiono ją przy życiu przez nieuwagę. Zapomniano wrzucić ją do pieca razem z resztą szpargałów z pracowni artysty w ramach porządków następujących zawsze po zamknięciu jakiegoś etapu pracy.

Stała nieruchomo przed wystawą księgarni, po której chodziłaś, sennym krokiem, przesuwając wierzchem dłoni po grzbietach książek. Widziała ukradkowe spojrzenia sprzedawcy. Wiedziała, że czujesz je na swoich plecach, były zbyt intensywne. I zdawała też sobie sprawę, że ona sama nigdy nic podobnego nie poczuła.

Widzisz jak nieporadnie trzyma ten tusz, jak trzęsą się jej ręce? Twoje też właśnie zadrżały, to dobrze. Nareszcie zaczyna Was dwie coś łączyć.

Tamtego mężczyznę – ty nigdy nie poznałaś jego imienia, ona z kolei nigdy go nie wymawia, zostawmy je więc na boku – mijała codziennie rano. Wsiadał do tramwaju odjeżdżającego o siódmej czterdzieści dwa. O siódmej trzydzieści pięć patrzyła już na swoje odbicie w szybie piekarni. Spójrz jak nerwowo poprawia włosy, jak drżą jej usta. O, ruszyła. Idzie przed siebie, nie patrzy w jego stronę, chłonie tylko jego obecność. Karmi się nią – tak, że starcza jej sił na cały dzień.

Nie masz pojęcia o jej wysiłku – tak jak ptak nigdy nie zrozumie zawiłości konstrukcyjnych samolotu. Te kilkadziesiąt sekund wysilonej lekkości, udawanego wdzięku, przymus trzymanego w kącikach ust uśmiechu – nie wiesz czym to jest, Zuzanno. I właśnie dlatego, śledź ją uważnie, każdy ruch, każdy krok. Patrz na nią, czuj to, co ona.

Nagle krzyknęłaś i próbowałaś się wyrwać z jego objęć. Ale te stare, pomarszczone dłonie trzymały Cię z siłą imadła. Po pierwszym krzyku – bardziej zaskoczenia niż bólu – zacząłeś skomleć jak ranne zwierzę. Ruszyłem w Twoim kierunku, chciałem Cię wyrwać z jego objęć, uwolnić, uratować. Ale on spojrzał na mnie wściekle stanowczym wzrokiem.

„Nie wtrącaj się – powiedział do mnie – nie przerywaj mi. Poczekaj, jak ja czekałem. To już nie jest twój czas ani twoje miejsce. Tutaj ja ustalam reguły”.

 

Zacząłem go prosić, żeby Cię puścił – ale on tylko patrzył wzrokiem, od którego nogi przyrosły mi do posadzki. Chciałem się ruszyć, ale nie potrafiłem.

 

„Moja ręka… Co zrobiłeś z moją ręką?” – powtarzałaś.

 

„Złamałem ją” – odpowiedział spokojnie.

 

„Dlaczego?”

Od czegoś trzeba było zacząć. To po pierwsze. A po drugie – to nie jest pytanie do mnie. Popatrz na nią. Widzisz, jak klęczy na chodniku? Poślizgnęła się, a może raczej nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Przewróciła się tuż przed nim; jeśli ktoś nie widziałby jej upadku, pomyślałby, że przed nim uklękła. Chce wstać i uciec, ale ból – tak, ten sam ból, który teraz czujesz – rozlewa się od ręki w kierunku reszty ciała. Ty wiesz co ona czuje, tobie też kręci się w głowie, czujesz jej wstyd. Ból zawsze napełnia ciało wstydem, czyni je obcym względem posiadacza. Jest buntem. Nie szarp się Zuzanno, bądź razem z nią. Weź na siebie jej ból. Jesteś jej to winna.

Jan Maciejewski

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie