Do Santa Maria in Traspontina zazwyczaj nie chadzam – w okolicy jakoś wolę Santo Spirito in Sassia. Rzecz gustu. Tym razem jednak nie mogłem sobie odmówić wizyty w tym właśnie kościele, a to z powodu bezprecedensowej akcji kilku młodych ludzi, którzy poczuwszy, iż w obliczu cyrku rozgrywającego się samym sercu Kościoła nie mogą dłużej stać bezczynnie, i przystąpili do akcji bezpośredniej zabierając z tej karmelitańskiej świątyni umiejscowione w niej na początku synodu amazońskie marzanny, by je zgodnie z odwiecznym zwyczajem utopić w Tybrze. Chciałem dokonać swoistej wizji lokalnej – człowieka zazwyczaj ciągnie do takich miejsc w nadziei, że może znowu wydarzy się tam coś niecodziennego.
I owszem, coś się wydarzyło, skalą sensacyjności wprawdzie nie dorastając do antecedentu, niemniej jednak była to rzecz ciekawa. Otóż, gdy przyglądałem się kaplicy zamienionej w magazyn gratów o mniej lub bardziej „amazońskiej” proweniencji, w kościele zaczął się nieoczekiwany ruch. Jacyś ludzie nagle zaczęli przesuwać ławki, by uczynić z nich krąg, w centrum którego zaraz znalazł się jakiś kajak, czy też kanu; po chwili krąg ów wypełnił się członkami jakiejś grupy modlitewnej, której najbardziej spektakularną część stanowili Indianie w pióropuszach i barwach plemiennych.
Wesprzyj nas już teraz!
Zaczęli wspomnieniem biskupa Pedra Casaldáligi – wyjątkowo gorliwego orędownika teologii wyzwolenia, trybalizacji Kościoła i reżimów komunistycznych (który szczególnie wsławił się wyznaniem, iż odziany w mundur czerwonej partyzantki sandinistowskiej czuje się, jakby miał na sobie szatę kapłańską, by po chwili solennie zapewnić, iż będzie się starał uczcić ten „sakrament wyzwolenia dziełem, a jeśli przyjdzie potrzeba – krwią”). Później przyszła kolej na „męczenników za ekologię” – jak rzecz przedstawiała dystrybuowana podczas całego wydarzenia broszurka. Następnie popłynęły rozważania na temat lasów i ekosystemów, po czym fertyczna Pocahontas odczytała stricte polityczny manifest dotyczący regionu amazońskiego i jego rdzennych mieszkańców, zakończony skandowaniem hasła: „Demarcação já!”, czyli „Rozgraniczenie już!” (chodzi o wyznaczenie granic autonomicznych ziem należących do pierwotnych plemion). A wszystko przeplecione śpiewem, podrygiwaniem, bębnieniem i grzechotaniem. Nie było żadnego pogańskiego rytuału – w każdym razie nie bardziej pogańskiego od nierzadko obserwowanych w niejednej polskiej świątyni katolickiej – przeciwnie, na koniec uczestnicy tego dziwnego happeningu odmówili „Ojcze nasz” i zakończyli event znakiem krzyża.
Oglądając uważnie całe to widowisko trudno było się powstrzymać od gorzkiej refleksji. Przede wszystkim, co ta ekopolitpoprawna heca robi w katolickiej świątyni? Po drugie, żal tych Indian, którzy w swym – być może jak najbardziej słusznym zmaganiu z siłami nowoczesności, które nieubłaganie wdzierają się w ich odwieczne terytoria, bezpardonowo gwałcąc prawo własności – dali się zbałamucić komunistycznej teologii wyzwolenia. Nieszczęśni nie mają pojęcia, że w tej grze są pionkami mniej wartymi niż ich tandetne ozdoby z piór i koralików. Ta gra bowiem toczy się głównie o zniszczenie resztek cywilizacji łacińskiej, jakie zachowały się jeszcze tylko w Kościele katolickim. To walka o zamknięcie drogi zbawienia dla licznych jeszcze wiernych dusz. Kiedy to się stanie – kiedy ustanowiona zostanie „wspólnota Chrystusa z Beliarem i wierzącego z niewiernym” (2 Kor 6, 15), przed którą ostrzega święty Paweł – cała Amazonia w oczach wielkich tego świata nie będzie warta funta kłaków.
Bo po co komu biomy w piekle?
Jerzy Wolak, Rzym