Niepodległość jest rzeczą wielką i wspaniałą. Należy się nią cieszyć i celebrować ją. Ale mądrze. Niestety świętowanie przez Polaków rocznicy odzyskania niepodległości w dniu 11 listopada jest pozbawione głębszego sensu i wszelkiej historycznej podstawy.
Narodowe Święto Niepodległości Rzeczypospolitej wisi w próżni – nie wyznacza go data proklamacji żadnego oficjalnego dokumentu czy też orędzia. Nie wyznacza go data żadnego przełomowego wydarzenia. Bo też w istocie 11 listopada nic się nie wydarzyło – jak historia Polski długa i bogata. No chyba, że wspaniałe zwycięstwo odniesione przez wojska polskie pod wodzą hetmana wielkiego koronnego Jana Sobieskiego nad Turkami pod Chocimiem. Ale to było w roku 1673 – sto lat przed pierwszym rozbiorem Rzeczypospolitej, więc choć okazja zacna, za nic nie pasuje do kontekstu.
Podobnie nie pasuje doń Dzień Świętego Marcina, czyli przypadające w Kościele katolickim na 11 listopada wspomnienie niezwykle na ziemiach polskich popularnego Marcina z Tours.
Wesprzyj nas już teraz!
Wszakże znacznie bliżej Tours leży Las Compiègne, pośrodku którego w specjalnym wagonie kolejowym właśnie 11 listopada 1918 roku podpisano rozejm kończący czteroletnie zmagania Wielkiej Wojny. A to już znacznie bardziej pasuje do kontekstu. Ale nie polskiego. Dla Zachodu, owszem, jedenasty dzień listopada stanowi pamiątkę ze wszech miar ważną, w dziejach Polski jednak marginalną.
Cóż się bowiem wydarzyło 11 listopada 1918 roku w Polsce? Rada Regencyjna w Warszawie przekazała przybyłemu dzień wcześniej z Berlina Józefowi Piłsudskiemu zwierzchnictwo i naczelne dowództwo nad Wojskiem Polskim. Czy to jednak słuszny powód, aby dzień ów czcić jako pamiątkę odzyskania niepodległości? Żadną miarą! Machina naszej niepodległości pracowała już bowiem od ponad miesiąca. Józef Piłsudski przyszedł na gotowe. 10 listopada 1918 roku przyjechał niemieckim pociągiem do Polski już niepodległej.
Prawdziwa data i prawdziwy sprawca
Kiedy zatem powinniśmy świętować odzyskanie niepodległości po wieku rozbiorów? Siódmego dnia października. Tego dnia bowiem została publicznie ogłoszona deklaracja niepodległości Rzeczypospolitej. Proklamowała ją najwyższa legalna polska władza – Rada Regencyjna Królestwa Polskiego – 7 października 1918 roku.
W odezwie do narodu polskiego wydanej tegoż dnia przez Radę Regencyjną czytamy:
„Polacy! Obecnie już losy nasze w znacznej mierze w naszych spoczywają rękach. Okażmy się godnymi tych potężnych nadziei, które z górą przez wiek żywili wśród ucisku i niedoli ojcowie nasi. Niech zamilknie wszystko, co nas wzajemnie dzielić może, a niech zabrzmi jeden wielki głos: Polska zjednoczona niepodległa!”
Niestety, w świadomości współczesnych Polaków, karmionych maksymalnie uproszczoną legendą, Rada Regencyjna Królestwa Polskiego – czynnik kluczowy w procesie odzyskiwania niepodległości przez Polaków po stu dwudziestu trzech latach rozbiorów – praktycznie nie istnieje. Niesłuszne to i niesprawiedliwe. Była ona bowiem pierwszym organem władzy odrodzonej Rzeczypospolitej.
Niektórzy to jednak kwestionują, by – co niezmiernie ciekawe – niemal na tym samym oddechu pochwalać oddanie przez nią władzy w ręce Józefa Piłsudskiego. I w najmniejszym nawet stopniu nie poczuwają się do niekonsekwencji. Bo skoro Rada miałaby być nielegalna, to władza przekazana brygadierowi nie była warta funta kłaków…
Inni deprecjonują Radę Regencyjną jako instytucję powstałą z nadania zaborcy i okupanta. To równie niegodziwe. Czyż bowiem wszyscy patrioci polscy owego czasu nie wiązali nadziei z jedną bądź drugą stroną „wojny powszechnej za wolność ludów”? Czy Roman Dmowski i Komitet Narodowy Polski nie postawili w tej rozgrywce na Rosję, a Józef Piłsudski i Związek Walki Czynnej – na Austro-Węgry i Niemcy? A że w odpowiednim momencie uwolnili się od zaborczej kurateli, by prowadzić samodzielną politykę? To samo przecież uczyniła Rada Regencyjna. I to z rewolucyjną wręcz jak na konserwatystów szybkością.
Kiedy 5 października 1918 roku kanclerz Cesarstwa Niemieckiego Maksymilian Badeński zwrócił się do prezydenta Stanów Zjednoczonych Thomasa Woodrowa Wilsona z ofertą rokowań pokojowych na podstawie czternastopunktowego amerykańskiego orędzia ogłoszonego w styczniu tego samego roku, trzeźwi polscy dyplomaci natychmiast dostrzegli w tym nieomylny sygnał, iż Rzesza wojnę nieodwołalnie przegrała. A skoro jeszcze Niemcy się godzą, ba sami proponują, by negocjować zakończenie konfliktu na podstawie dokumentu, którego trzynasty paragraf wyraźnie oznajmia, iż „powinno zostać utworzone niepodległe państwo polskie”, to nie ma na co czekać, tylko ogłosić niepodległość państwa polskiego.
I to właśnie uczynili – całkowicie ignorując status quo, czyli fakt urzędowania w Warszawie niemieckiego generalnego gubernatora Hansa Hartwiga von Beselera oraz zajmowania większości terytorium Królestwa Polskiego przez żołnierzy w pikielhaubach oraz sprzymierzonych z nimi c.k. dezerterów. W oparciu o postulat amerykańskiego prezydenta, iż „powinno zostać utworzone niepodległe państwo polskie na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, a niepodległość polityczna i gospodarcza oraz integralność terytoriów tego państwa powinna być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową”, obwieścili Polsce i światu, że „wielka godzina, na którą cały naród polski czekał z upragnieniem, już wybija. Zbliża się pokój, a wraz z nim ziszczenie nigdy nieprzedawnionych dążeń narodu polskiego do zupełnej niepodległości. W tej godzinie wola narodu polskiego jest jasna, stanowcza i jednomyślna”.
Stało się to zaledwie dwa dni po nocie niemieckiego kanclerza – 7 października 1918 roku, i ten właśnie dzień powinien pozostać na wieczną rzeczy pamiątkę Narodowym Dniem Niepodległości.
Sprytne przejęcie narodowych dziejów
Ale nim nie jest. Dlaczego? Za sprawą wiernych akolitów Józefa Piłsudskiego uzurpujących sobie monopol na historię Polski. W ich narracji wszystko, do czego nie przyłożył ręki Brygadier-Marszałek-Wódz, nie miało dla naszych narodowych dziejów żadnego znaczenia – jakby zupełnie nie zaistniało. Więc po co o tym wspominać, po co to pamiętać?
Stąd data odzyskania niepodległości – 11 listopada – dzień, w którym Rada Regencyjna mianowała Komendanta głównodowodzącym Wojska Polskiego, od czego – w ich optyce – rozpoczęło się dzieło odbudowy polskiej państwowości. Józef Piłsudski przybył, zobaczył, zwyciężył – uniósł ręce nad Polską zupełnie jak Mojżesz podczas starcia Izraelitów z Amalekitami pod Refidim i dalsze wypadki dziejowe potoczyły się zgodnie z jego politycznym geniuszem.
A że akurat tego samego dnia podpisano rozejm na froncie zachodnim, co przyjęło się uznawać za datę zakończenia pierwszej wojny światowej, to tym lepiej, bo można było wątpliwej wagi wydarzenie lokalne podeprzeć faktem o niepodważalnym znaczeniu globalnym, i na takim pomyślnym splocie budować legendę.
A Polacy – naród na wskroś romantyczny – legendy nad wyraz lubią i przedkładają je ponad rzeczywistość. Niespecjalnie do nich przemawia konstatacja Józefa Mackiewicza, że „tylko prawda jest ciekawa”. Polacy preferują raczej dobrze wysmażoną propagandę, zwłaszcza obficie podlaną sosem poezji – menu w sam raz na wieczornice, apele, akademie. To w istotnej części efekt romantyczno-lewoskrętnej edukacji całych pokoleń Polaków – czy można się więc dziwić ich naturalnej, wręcz instynktownej skłonności ku lewicowym narracjom, schematom i stereotypom?
Stateczni, roztropni realiści
Tymczasem – co warto sobie uzmysłowić i zapamiętać – niepodległość Polski proklamowali konserwatyści.
To także bywa dziś cierniem w oku wielu historyków. A jednak właśnie fakt, iż Radę tworzyli polityczni realiści o światopoglądzie zachowawczo-monarchistycznym, przesądzał o jej powadze, stateczności, rzetelności i ostatecznie – skuteczności. Rada Regencyjna stanowiła prawdziwy przekrój elity społeczno-polityczno-duchowej ówczesnej Rzeczypospolitej.
Oto książę Zdzisław Lubomirski – filantrop i promotor edukacji, prezydent Warszawy i działacz samorządowy; oto Józef Ostrowski – ziemianin i prawnik, prezes konserwatywnego Stronnictwa Polityki Realnej; oto wreszcie Aleksander Kakowski – arcybiskup metropolita warszawski, czyli prymas Królestwa Polskiego. Zwłaszcza obecność tego ostatniego w Radzie Regencyjnej, powołanej wszak – jak sama nazwa wskazuje – w celu sprawowania władzy w imieniu monarchy pod jego nieobecność, wpisuje się w odwieczną tradycję ustrojową Rzeczypospolitej, zgodnie z którą w czasie bezkrólewia funkcje monarsze sprawował prymas Polski.
Jako ludzie poważni, stateczni i cnotliwi, regenci nie ograniczyli się do pustego frazesu, lecz od razu zaczęli przekuwać deklarację w czyn. Już zresztą wcześniej – przez niemal równy rok działalności – Rada Regencyjna krok po kroku poszerzała przestrzeń suwerenności, kładąc trwałe podwaliny porządku polityczno-społecznego odrodzonego państwa polskiego. Zorganizowała i rozbudowała administrację państwową, utworzyła zalążek polskiej dyplomacji, rozwijała polskie szkolnictwo i sądownictwo oraz – last but not least – zbudowała polskie siły zbrojne. Ówcześni Polacy ze wszystkich zaborów (z wyjątkiem, jak zwykle, lewaków) postrzegali Radę jako prawowitą władzę Polski, której powrót na mapy świata już od wiosny 1918 roku wręcz „czuło się w kościach”. Dowodzi tego choćby decyzja sztabu I Korpusu Polskiego w Rosji o uznaniu zwierzchnictwa Rady Regencyjnej.
Ówczesnym Polakom ani przez myśl nie przeszło kwestionować uprawnienia regentów do ogłoszenia niepodległości. Na manifest Rady zareagowali zachwytem przechodzącym w upojenie.
„Wczoraj od południa Warszawa zmieniła oblicze” – czytamy w „Kurierze Porannym” z 8 października – „zmieniła je nagle, jak za uderzeniem pioruna. Bo, zaiste, uderzył piorun! (…) Piorun błogosławiony! (…) Chwila uroczysta, godzina wielkiego cudu: zrasta się w jedno ciało rozcięty po trzykroć narodowy organizm. (…) Zwracają nam dzieje to, co nam odjęły”.
„Czy to prawda? Czy to być może?” – zanotowała w dzienniku tego samego dnia znana lwowska nauczycielka, uczestniczka powstania styczniowego, Zofia Romanowiczówna. – „Mówią mi, że powiedziano przed godziną, że Polska ogłoszona wolną i niepodległą, cała, od morza do morza! Ach! Nie mam słów na to, co się dzieje w mojej duszy”.
„Żyjemy w baśni, w najprzecudniejszej baśni” – entuzjazmowała się Maria Dąbrowska. – „Zdaje mi się, że nie jesteśmy dość wielcy, aby czuć się dostatecznie szczęśliwi. Nie jesteśmy dość dobrzy, aby być godni”.
A 14 października „Przegląd Poranny” doniósł, że „zgromadzeni w liczbie około dwóch tysięcy w Alei Jerozolimskiej oficerowie i żołnierze korpusu Dowbora-Muśnickiego przemaszerowali plutonami z orkiestrą na czele przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście do Zamku Królewskiego”.
Dwa dni wcześniej Rada Regencyjna przejęła od Niemców władzę zwierzchnią nad wojskiem i ustanowiła dlań polską rotę przysięgi; tydzień później przyjmie dymisję niemieckiego wodza naczelnego polskiej siły zbrojnej, by po kolejnym tygodniu mianować szefem sztabu generalnego Wojska Polskiego generała Tadeusza Rozwadowskiego.
Nie dość jednak na tym. Deklaracja niepodległości zainicjowała nie tylko ruchy administracyjno-gabinetowe, ale też popchnęła do działania zwolenników akcji bezpośredniej. 31 października w Krakowie rozpoczęło się rozbrajanie żołnierzy armii zaborczych. „Było około 11.30, gdy odwach objęli pierwsi żołnierze wolnej Polski. (…) Entuzjazm był nie do opisania” – wspominał kapitan Antoni Stawarz.
Sprawa polska nabrała ogromnego przyspieszenia.
Gwałtowny skręt w lewo
W takiej to sytuacji 10 listopada przybył do Warszawy specjalnym pociągiem z Berlina, czyli w iście niemieckim stylu wypróbowanym na Leninie, Józef Piłsudski.
I dalsze wypadki potoczyły się w zupełnie niewytłumaczalny sposób. Rada Regencyjna bowiem z miejsca postanowiła się rozwiązać, by – jak zapisano w dekrecie z 11 listopada – „wobec grożącego niebezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego dla ujednostajnienia wszystkich zarządzeń wojskowych i utrzymania porządku w kraju” przekazać władzę wojskową i naczelne dowództwo wojsk polskich brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu. Dlaczego to uczynili?
Czyżby faktycznie – jak głoszą podręczniki do historii – przestraszyli się ulicy? Listopad 1918 roku przyniósł bowiem ogromną aktywizację lewicy. Polonia Restituta od samego urodzenia (można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że w ostatnim stadium prenatalnym) wybrała kurs na lewo. Czy zresztą można się temu dziwić? Przez cały miniony wiek „duch demokratyzmu równającym pługiem orał społeczną glebę” – jak to z poetyckim polotem określiła Eliza Orzeszkowa. Wobec załamania dotychczasowego porządku jak grzyby po deszczu wyrastały na prowincji półbolszewickie gremia roszczące sobie prawo do sprawowania władzy na polskiej ziemi: Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej Daszyńskiego, Republika Tarnobrzeska, Polska Komisja Likwidacyjna Witosa. Rzut oka na ich programy do dziś jeży włosy na głowie…
A jednak to nie do końca z obawy wyniknęło przekazanie władzy przez Radę Regencyjną Józefowi Piłsudskiemu. Ani też z bezradności – wbrew temu, co wywnioskował z rozmowy z księciem Zdzisławem Lubomirskim w roku 1919 Hipolit Korwin-Milewski, mianowicie, iż „jeśli ten niepozbawiony energii mąż stanu w chwili runięcia potęgi niemieckiej znalazł się zupełnie bezbronnym wobec agitacji ulicznej, zakusów PPS, machinacji Daszyńskiego w Krakowie i Lublinie, to dlatego, że nie skorzystał w ostatnich miesiącach z osłabienia łapy niemieckiej, żeby sobie zorganizować zawczasu, czy to przez porozumienie z Dowbór-Muśnickim, czy przez urządzenie w Warszawie i w głównych miastach z elementów umiarkowanych rodzaju milicji, swoją własną siłę zbrojną”.
W pułapce przesądów
Szkopuł wydaje się tkwić gdzie indziej. Oto bowiem z jednej strony regenci za wszelką cenę pragnęli zapobiec wewnętrznemu konfliktowi w łonie młodego państwa, z drugiej jednak, polskie ziemiaństwo i arystokracja przez cały XIX wiek spędzony na walce i konspiracji, w rewolucyjnym ferworze i duchu „postępu”, mocno poczerwieniały. U początku XX stulecia naturalne elity społeczne Rzeczypospolitej podświadomie wierzyły w słuszność demokratyzacji świata – stąd chociażby zawarty w samej deklaracji niepodległości z 7 października dezyderat wypracowania porządku polityczno-prawnego opartego „na szerokich zasadach demokratycznych”.
Kłopotu mógł za to nastręczać transfer kompetencji – i tu, jak się wydaje, starzy konserwatyści wpadli w pułapkę przesądów światopoglądowych własnej sfery. Demokratyzacja, owszem, jak najbardziej, ale przecież nie w wykonaniu postpańszczyźnianych chłopów czy łyczków z endecji. Z ulgą więc, ba, z przyjemnością powitali przedstawiciela starej, dobrej, szlacheckiej rodziny o irredentystycznych tradycjach, aby zgodnie z zaleceniem markiza Juana Donoso Cortésa (znanego w Polsce, bo tłumaczonego na łamach rodzimej prasy konserwatywnej) w obliczu dyktatury sztyletu zgodzić się na dyktaturę szabli.
No bo czym innym wytłumaczyć skwapliwość, z jaką złożyli losy zmartwychwstałej ojczyzny w rękach socjalisty-eksterrorysty? De facto, acz chyba nieświadomie, traktując go jak króla. Problem w tym, że Józef Piłsudski wcale nie chciał być królem. Ani nawet zachowywać się jak król. On wolał być carem…
Obchodzenie świąt bez treści, celebrowanie „pustych” rocznic, fetowanie okazji bez pokrycia wskazuje, że zainteresowanym nimi nie chodzi o upamiętnienie konkretnego wydarzenia – co ma naród wiązać z jego przeszłością i dawać mu naukę na przyszłość – tylko o samo świętowanie, czyli zwykłą, pospolitą fiestę. To zaś wzbudza przerażające podejrzenie, że treść niepodległości i prawda na jej temat jest Polakom w zasadzie obojętna, byle tylko istniała okazja do świętowania. Zaprawdę, koszmarna to hipoteza, choć sensownie wyjaśnia, dlaczego ta nasza niepodległość jest taka marna i powierzchowna…
Jerzy Wolak