25 stycznia 2021

Jerzy Wolak: Kiedy dzień katolicyzmu w islamie?

Pierwszą wojnę światową – bo jakże inaczej nazwać konflikt chrześcijańsko-islamski zainicjowany już u początków średniowiecza, który wkrótce rozleje się na cały glob, by pochłonąć miliony ofiar – rozpętali ludzie Mahometa.

 

PODCAST. CZYTA AUTOR

Wesprzyj nas już teraz!

 

Od co najmniej kilku dekad Zachód tkwi w błędnym przekonaniu, że u podłoża wielowiekowych zmagań krzyża z półksiężycem leży godny najwyższego potępienia chrześcijański ekspansjonizm. Zachodni historycy pieją bałamutne jeremiady o dziewięciu wiekach nienawiści zapoczątkowanych rzekomo przez europejskich krzyżowców i nie stroniąc od jawnego anachronizmu całą winą za to obarczają „biały supremacjonizm”. Tymczasem prawda jest diametralnie odwrotna. Relacje nieskrywanej wrogości między muzułmanami a chrześcijanami liczą sobie, po pierwsze, lat bez mała tysiąc czterysta, a po drugie – nie stało się to z naszej winy.

 

W roku 632 z Półwyspu Arabskiego wyruszyła islamska ofensywa, aby wnieść w granice świata chrześcijańskiego ogień i miecz. I tak oto w ciągu kolejnych dwóch wieków pod władzą islamu znalazł się tętniący wiarą Chrystusową praktycznie od samych jej początków obszar bizantyjskiego Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. A muzułmańska fala przez nikogo nie zatrzymywana z impetem wtargnęła na Półwysep Iberyjski, zalewając większość dzisiejszej Hiszpanii i Portugalii. I wcale nie miała zamiaru tam się zatrzymać, lecz parła dalej, ku sercu Europy, usiłując sięgnąć po ziemie Pierwszej Córy Kościoła – Francji.

 

Udało się ją powstrzymać ogromnym wysiłkiem katolickich Franków pod wodzą Karola Młota dopiero pod Poitiers, czyli bez mała pięćset kilometrów w głąb terytorium francuskiego (licząc od Pirenejów), niewiele ponad dwieście kilometrów od Paryża. Czas był najwyższy – uskrzydleni pasmem zwycięstw muzułmanie atakowaliby dalej bez wytchnienia, a powtórzenie dystansu, który przebyli od Gibraltaru do brzegów Loary – jak dowodzi Edward Gibbon – doprowadziłoby ich aż do granic Polski i wyżyn szkockich. Co więcej – zauważa przytomnie angielski historyk – Ren wcale nie jest bardziej nieprzekraczalny niż Eufrat czy Nil. Tak więc, arabska flota mogłaby bez morskiej bitwy wpłynąć do ujścia Tamizy, po czym sprawy potoczyłyby się analogicznie jak na Bliskim Wschodzie i być może do dzisiaj z katedr Oksfordu nauczano by obrzezany lud interpretowania według Koranu świętości i prawdy objawienia Mahometa.

 

W defensywie pomimo kontrataku

Zachodni chrześcijanie jednak dość szybko otrząsnęli się z pierwszego szoku – tym łatwiej, że Kościołem w tej części dawnego cesarstwa rzymskiego nie targały herezje i wewnętrzne spory, które poważnie ułatwiły muzułmanom podbój ziem wschodnich, a do tego – jako potomkowie pogromców tegoż imperium sprzed dwóch i pół wieku – Europejczycy wykazali się znacznie żywszym duchem bojowym niż ich współwyznawcy z Azji i Afryki.

 

W tym samym mniej więcej czasie bowiem zepchniętym do narożnika Asturii Wizygotom udało się skutecznie przegrupować i zadać pierwszy zaczepny cios pod Covadonga, który zapoczątkował wielowiekowy proces rekonkwisty, czyli powolnego odbierania muzułmanom zagarniętych przez nich ziem chrześcijańskich. Prowadzone z nieznużoną konsekwencją i wytrwałością siedmiowiekowe zmagania przyniosły całkowite wyparcie islamu z Półwyspu Iberyjskiego, zakończone opuszczeniem Grenady przez ostatniego jej emira Muhammada XII Abu Abdallacha.

 

Zauważmy, że to jedyny na taką skalę w czasie długotrwałego konfliktu chrześcijańsko-muzułmańskiego przypadek skutecznej kontrofensywy chrześcijan do XVIII wieku. Na pozostałych frontach tej wojny przez kolejne stulecia to islam będzie w nieustannym natarciu, a chrześcijaństwo w ciągłej, niekiedy rozpaczliwej defensywie – do roku 1683 krok po kroku spychane z zajmowanych pozycji. Owszem, z Zachodu wyruszy jeszcze jeden poważny kontratak, który dotknie islam w samym niemal jego sercu, jednak siedem krucjat (oficjalnych oraz kilka pomniejszych) ostatecznie zakończy się klęską krzyżowców.

 

Kiedy Seldżucy, przejąwszy na początku XI wieku wygasły już w Arabach rozmach ofensywny, definitywnie zamknęli okres względnie pokojowej koegzystencji sąsiadujących ze sobą religii i kultur, z jednej strony zajmując Anatolię, z drugiej zamykając chrześcijańskim pielgrzymom drogę do Jeruzalem, desperackie wołanie o pomoc z Bizancjum padło na Zachodzie na podatny grunt oburzenia z powodu niegodnego postępowania nowych gospodarzy Ziemi Świętej. Zorganizowana w rekordowym czasie międzynarodowa akcja solidarności z Kościołem w potrzebie przyniosła nadspodziewany efekt. Na pomoc prześladowanym współbraciom wyruszyło, nie szczędząc życia ni mienia, pół Europy. Niestety, pielgrzymi duch zbyt szybko zgasł. A materialnie średniowieczna Christianitas nie dojrzała jeszcze do zamorskich ekspedycji.

 

Zmaganie o duszę Turanu

Za to przeciwnik cały czas rósł w siłę. W tym samym czasie bowiem islam przyjęło potężne imperium mongolskie. Po części wina za taki obrót sprawy spada na katolików z Królestwa Jerozolimskiego, którzy nie potrafili docenić pomocy, jaką niespodziewanie zesłała im Opatrzność w postaci tak zwanej „żółtej krucjaty”, czyli potężnej, stupięćdziesięciotysięcznej ekspedycji zbrojnej skierowanej na Bliski Wschód przez chana Mongke, wnuka Czyngis-chana, w sukurs Hetumowi, królowi Małej Armenii uginającej się pod naporem egipskich mameluków.

 

„Polecamy bratu naszemu Hulagu, aby uwolnił Ziemię Świętą z rąk saracenów i oddał ją chrześcijanom” – odpowiedział wielki chan ormiańskiemu władcy, który osobiście przybył na jego dwór z prośbą o pomoc. Mongke ani Hulagu nie byli chrześcijanami (chociaż ten ostatni urodził się z chrześcijańskiej matki i miał żonę chrześcijankę), jednak darzyli religię Chrystusową sympatią i szacunkiem. Wyznawcą chrześcijaństwa (choć w wersji nestoriańskiej, potępionej przez sobór w Efezie) był natomiast głównodowodzący wojskami mongolskimi generał Kitbuka, podobnie jak spora część jego armii. „Kitbuka dążył do odzyskania Ziemi Świętej” – zanotował pewien ormiański mnich.

 

Mongołowie weszli w ziemie kalifatu jak nóż w masło, po czym jak walec przetoczyli się po nich, zdobywając złowrogie gniazdo Starca z Gór, unicestwiając budzącą powszechną grozę sektę asasynów oraz zajmując Damaszek i Bagdad. Chrześcijanie odzyskali utracone przed wiekami świątynie i zagrabione mienie, a nade wszystko wolność i należną pozycję społeczną. Mało tego, bliski wydawał się koniec islamu jako zorganizowanej siły mogącej czymkolwiek grozić chrześcijaństwu.

 

Niestety łacińscy baronowie z Outremer, wychodząc z założenia, że po co sobie nowego wroga szukać, skoro starego mamy za płotem, przyjęli postawę obojętną, nacechowaną wręcz podobną dozą życzliwości dla muzułmanów, co niechęci wobec przybyszów z dalekiego stepu. Fakt, że synów Turanu charakteryzowała surowość, od której dawno odwykli cywilizowani mieszkańcy Śródziemnomorza, ale z drugiej strony, krzyżowcy w większości byli nimi już tylko z nazwy.

 

Ciekawie o tym pisze Jan Dobraczyński: „Nie rozumieli sympatii dla chrześcijaństwa, jaką przynosili ze sobą Mongołowie; nie zastanawiali się nad fermentem religijnym, jaki wstrząsał światem mongolskim. Czuli się dotknięci w swej rycerskiej dumie, że przybysze z Azji mogliby zażądać od nich lennego hołdu. Chrześcijaństwo przestało być dla nich już od dawna wielką sprawą – to był tylko szyld, pod którym strzegło się własnej baronii”.

 

Baronowie łacińscy grubo już obrośli przepychem i dawno rozmienili misję cywilizacyjną na złote dinary. Dlatego nie rozpoznali znaków czasu. Nie wsparli Mongołów w walce, przeciwnie: zgodzili się na przemarsz mameluków przez chrześcijańskie terytoria i udzielili im zaopatrzenia, przyczyniając się tym walnie do zwycięstwa półksiężyca pod Ajn Dżalut i Himsem, i zatrzymania wyraźnie sprzyjającej krzyżowi mongolskiej ekspansji w regionie. Ciekawe, czy pluli sobie w brody trzydzieści lat później, ginąc od mameluckich strzał i mieczy na kruszących się murach Akki?

 

A praktyczni synowie Wielkiego Stepu, już od dość dawna poszukujący religii godnej zdobywców połowy świata, bezbłędnie odczytali komunikat: w ostatecznym rozrachunku chrześcijaństwo jest słabe, a islam zwycięski. I zignorowali Chrystusa, by wybrać Mahometa.

 

Islamska Złota Orda będzie się mocno dawać we znaki chrześcijanom na całej Rusi. A w Azji islam zdobędzie pozycję dominującą, skutecznie blokując możliwość rozkrzewiania się chrześcijaństwa. Pozbawiony jakiejkolwiek przeciwwagi wkrótce zaleje on Archipelag Malajski i wmaszeruje do Indii.

 

Janczarski bułat nad Europą

Kończąc swój pierwszy zamorski epizod Europa również bynajmniej nie mogła się czuć bezpieczna. Ewakuacja z Bliskiego Wschodu nie gwarantowała oddalenia od niebezpieczeństwa, zwłaszcza po upadku Konstantynopola. Tym bardziej, że na scenę konfliktu wkroczył na przełomie XIII i XIV wieku nowy gracz – Turcy Osmańscy – rozpoczynając kolejną odsłonę zaborczej polityki islamu, który wypchnąwszy krzyżowców z Lewantu z miejsca poszedł za ciosem. Po przekroczeniu Bosforu Osmanowie zaczęli sukcesywnie zagarniać terytorium Bałkanów i Peloponezu oraz wschodnią część Morza Śródziemnego, by wkrótce stanąć na granicy Węgier i bezpośrednio zagrozić władztwu Habsburgów, a nawet Italii.

 

Przez cztery kolejne stulecia zachodnie chrześcijaństwo będzie stroną odpierającą wściekłe ataki na własnym terytorium – rola antemurale christianitatis przypadnie Hiszpanii, Węgrom, Wenecji, Kawalerom Maltańskim, no i oczywiście – przede wszystkim – Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

 

Zajadłych pogromców rzekomego chrześcijańskiego ekspansjonizmu warto zapytać, co robili tureccy janczarzy w roku 1621 pod Chocimiem, w roku 1672 pod Kamieńcem Podolskim, w roku 1683 pod Wiedniem. Ginęli w obronie islamu na ziemiach od setek lat schrystianizowanych? A w jakim celu przybywali Tatarzy nad Dniepr i Dniestr, Boh i Prut, Bug i San? Psucia stambulskiego rynku niewolników masami taniego jasyru porywanego przez czambuły zapędzające się niekiedy aż pod Lublin?

 

O włos od katastrofy

Rzeczpospolita zadała osmańskiej ekspansji cios decydujący, kończąc tym samym erę strachu przed półksiężycem, wiszącą nad Europą nieprzerwanie przez ponad trzysta lat. Nigdy też wcześniej nie był islam tak blisko triumfu nad Zachodem jak w roku 1683. Albowiem imperium Osmanów zmagające się z poważnym kryzysem wewnętrznym, w naturalnym odruchu wszystkich państw opierających swe istnienie i rozwój wyłącznie na podboju, postawiło na „ucieczkę do przodu”. Zmobilizowane pod rządami wielkich wezyrów Köprülü zdobyło się na ogromny wysiłek mający się opłacić w dwójnasób: nieocenionymi łupami oraz nie mniej nieoszacowanym sukcesem prestiżowym. Kara Mustafa bowiem – wzorem sułtana Mehmeda II, zdobywcy Konstantynopola, czyli wschodniego Rzymu – nade wszystko pragnął zdobyć Rzym właściwy. A oprócz tego zmienić mapę świata, zasilić skarbiec Porty i zapewnić Turcji pozycję światowego hegemona. Miał nawet pomysł na „rewitalizację” Bazyliki Świętego Piotra – poprzez uczynienie ją stajnią dla swych koni.

 

W przypadku klęski koalicji niemiecko-włoskiej (albo niemiecko-włosko-polskiej) osmańska ofensywa natychmiast rozlałaby się po całych Niemczech. I kto by ją powstrzymał przed wkroczeniem do ziemi włoskiej? Turcy staliby się wkrótce panami Europy, a niedługo później zapewne ruszyliby przez ocean do Nowego Świata. Wzbogaceni łupami zdobytymi na Zachodzie, wzmocnieni dostępem do owoców zachodniej nauki i najnowszych technologii rozpoczęliby okres złotego wieku, o jakim nie śniło się Sulejmanowi Wspaniałemu. Być może triumf ten nie trwałby dłużej niż stulecie, może nawet mniej, ale islamizacja sporej części kontynentu europejskiego w XVIII wieku stałaby się niezaprzeczalnym faktem. Czy dałoby się go odwrócić? Czy rozdartą religijnie Europę stać by było na nową rekonkwistę? A może przyszłoby się pogodzić z istnieniem sułtanatu Rzeszy Niemieckiej, emiratu Italii, wilajetu Niderlandów…?

 

Albo Nowej Mekki gdzieś nad Missisipi?

 

A gdyby okoliczny lud usłyszał, że Wielki Manitu to w istocie Allach, a Mahomet jest jego prorokiem, to, kto wie, być może rosyjscy odkrywcy Alaski w roku 1748 jeszcze z pokładu okrętów dostrzegliby po drugiej stronie Cieśniny Beringa wyniosłe wieże lodowych minaretów…

 

Husaria Sobieskiego nie dopuściła, by Christianitas stanęła wobec podobnych dylematów. „Przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył.”

 

Wiedeńska batalia przetrąciła kręgosłup osmańskiemu ekspansjonizmowi, i w ogóle ekspansji islamu na świecie. Już w roku 1699 na mocy traktatu karłowickiego Turcja zrzekła się części europejskich terytoriów, a kolejny wiek przyniósł powolną zrazu, acz nieustanną kontrofensywę chrześcijan. I oto w roku 1775 Brytyjczycy biją Wielkich Mogołów pod Palasi, zapoczątkowując swoje panowanie w Indiach; w roku 1783 Rosjanie likwidują Chanat Krymski; w roku 1830 Grecy wybijają się na niepodległość…

 

Półksiężyc zaczyna się kurczyć – siłą rzeczy powinien więc rosnąć krzyż. W XIX stuleciu większość ziem zamieszkiwanych przez wyznawców Mahometa znajduje się bądź to pod bezpośrednią władzą, bądź też pod kontrolą chrześcijan. Niestety jednak dziewiętnastowieczni chrześcijanie są w dużej mierze chrześcijanami już tylko z nazwy, zainteresowanymi nie tyle możliwością zaniesienia dalekim braciom Chrystusa, o którym ci nigdy nie słyszeli, ale raczej nieograniczoną eksploatacją ich samych, ich ziem, ich bogactw. W islamie zaś dostrzegają już nie zagrożenie, lecz potencjalnego sojusznika w politycznych rozgrywkach między sobą. Jak choćby niemiecki kajzer Wilhelm II, który podczas wizyty w Stambule w roku 1898 zadeklarował otwarcie, że trzysta milionów muzułmanów może liczyć na jego przyjaźń…

 

Nie koniec, lecz początek

Tymczasem „chory człowiek Europy” – jak nazywano w XIX wieku Turcję – u początku następnego stulecia udowodnił, że jest jeszcze w stanie boleśnie ugryźć. Gasnące Imperium Osmańskie w ostatnim akcie swego istnienia zdobyło się na ludobójstwo chrześcijan. Półtora miliona ofiar, Ormian, Asyryjczyków i Greków, w ciągu dwóch lat – czy to mocny akord końcowy, czy raczej przedsmak nowego początku?

 

Współczesny islam nawet nie ukrywa, że pragnie zetrzeć chrześcijaństwo z powierzchni Ziemi. Dowodzi tego agresywna retoryka licznych imamów, potwierdzają to zapisy w konstytucjach państw islamskich, dają temu wyraz prości muzułmanie, wrzucając swych chrześcijańskich sąsiadów żywcem do rozpalonego pieca czy podkładając bomby w ich kościołach. Trudno o lepszą miarę tej sytuacji niż historia katoliczki, która spędziła w więzieniu dziesięć lat, czekając na orzeczoną karę śmierci za zadanie swym muzułmańskim koleżankom pytania, co dla ludzi zrobił Mahomet (bo Jezus Chrystus umarł za jej grzechy i grzechy świata). W cywilizowanym podobno kraju.

 

Tak się dziś dzieje w tych regionach świata, w których islam stanowi bezwzględną większość. Bezwzględną – jakież to trafne słowo w omawianym kontekście. Nie inaczej bowiem jak właśnie wskutek muzułmańskiej bezwzględności liczebność chrześcijan w tych krajach lawinowo się kurczy. A Mahomet z nie mniej bezwzględną konsekwencją przenika do serca Christianitas. To znaczy do tego miejsca, w którym kiedyś znajdowało się serce – bijące, gorejące, żywe. Kiedyś – w sumie nie tak dawno, bo cóż znaczy niecały wiek w skali całej wojny światowej, którą rozpętali czternaście wieków temu śniadolicy ludzie proroka?

 

Miejsce po sercu, co nie wiedzieć kiedy nagle obumarło i w proch się rozsypało, zieje dziś chłodną i mroczną pustką – zaludniające Zachód w XXI stuleciu narody nie są chrześcijańskie już nawet z nazwy. Wyschły ich łona, przegniły ich mózgi, zwiędły ich prawice. Islam zaś wciąż tryska witalną siłą. I wciąż pozostaje taki sam jak za Umajjadów, Abbasydów, Fatymidów, mameluków, Osmanów, Wielkich Mogołów i krymskich chanów. Taki sam jak za Alp Arslana,  Kulawego Timura, Saladyna, Talaata Paszy, Chomeiniego i bin Ladena. Nigdy nie doświadczył „reformacji” ani „oświecenia” czy też „aggiornamento” – i właśnie dlatego nieustannie zdobywa coraz to nowych wyznawców. Ostatnio pośród białych Europejczyków, z których niejeden to apostata krzyża.

 

Święta wojna rozpoczęta czternaście wieków temu nadal trwa – i właśnie teraz zdaje się wchodzić w swą decydującą fazę.

 

Zaprawdę trudno o lepszy moment na urządzanie dnia islamu w Kościele katolickim.

 

Jerzy Wolak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij