We Francji już 30 czerwca odbędą się przyspieszone wybory do Zgromadzenia Narodowego, czyli tamtejszego Sejmu. Sondaże wskazują, że wygra je ugrupowanie Marine Le Pen, choć nie jest przesądzone, czy uzyska samodzielną większość. Ewentualne utworzenie rządu i kohabitacja lepenistów z Macronem byłyby ciekawym eksperymentem – dużą szansą, ale też poważnym ryzykiem dla francuskiej prawicy.
Co kierowało Macronem?
Wesprzyj nas już teraz!
Wynik wyborów do PE był bardzo jednoznaczny. Lista Le Pen otrzymała ponad dwa razy więcej głosów od listy Macrona. Od dwudziestu siedmiu lat żaden francuski prezydent nie rozwiązał jednak parlamentu. Macron także nie musiał tego robić – mógł przyjąć do wiadomości swoją klęskę w eurowyborach i spokojnie trwać dalej. Macron postanowił jednak zaryzykować. Prawdopodobnie uznał, że gdyby nie zrobił nic, to za 2,5 roku Marine Le Pen przejęłaby prezydenturę. Co więcej, jego własna pozycja w obozie liberalno-lewicowym byłaby zagrożona – Macron jest na tyle niepopularny, że lista prezydencka w wyborach do PE prawie spadła na trzecie miejsce, jedynie o 0,8 pkt. proc. wyprzedzając Partię Socjalistyczną. Spadających sondaży nie zatrzymało wprowadzenie w styczniu nowego młodego premiera, Gabriela Attala, reklamowanego jako pierwszy homoseksualista-szef rządu w historii Francji.
Prezydent uznał, że zaskoczy swoich rywali, którzy nie zdążą się przygotować na nagłe wybory i zawrzeć porozumień koalicyjnych w ciągu zaledwie tygodnia. Macron przez ostatnie lata próbuje przesuwać się retorycznie na prawo, podążając za nastrojami społecznymi. Wykonał też kilka gestów takich jak przyjęcie wymierzonej w muzułmańskie getta tzw. ustawy przeciwko separatyzmom czy delegalizacja kilku organizacji islamskich. Przez kilkadziesiąt lat wszyscy politycy od postgaullistów po komunistów zazwyczaj solidarnie wzywali do głosowania przeciw Frontowi Narodowemu w drugich turach wyborów prezydenckich i parlamentarnych, ale w ostatnim czasie radykalizacja skrajnej lewicy doszła do poziomu, w którym “front republikański” zaczął się sypać.
Le Pen dojdzie do władzy dzięki skrajnej lewicy?
Twarzą tych zmian jest Jean-Luc Mélenchon, kandydat w trzech ostatnich wyborach prezydenckich i przywódca partii Francja Niepokorna (LFI). Mélenchon nie tylko w pełni wspiera wszelkie najbardziej radykalne elementy agendy antykulturowej i tzw. woke i jest wyraziście antykapitalistyczny, ale wprost afirmuje także zmianę składu narodowościowego poprzez masową imigrację spoza Europy, co nazywa “kreolizacją Francji”. Niedawno stwierdził, że “to tak zwani rdzenni Francuzi stanowią poważny problem dla spójności społecznej”. Mélenchon odmawia uznania Hamasu za organizację terrorystyczną i wspiera obecność islamu w przestrzeni publicznej. Mélenchon jest także zwolennikiem wyjścia Francji z NATO oraz krytykuje Komisję Europejską za zbyt łagodną politykę klimatyczną (tak, to nie pomyłka). Ostro atakuje Izrael, co ma pomóc mu pozyskać wyborców muzułmańskich. Już w poprzednich wyborach prezydenckich to na niego głosowało aż 69% wyznawców Proroka. Posłowie LFI regularnie organizują też różnego rodzaju hucpy w parlamencie, krzycząc lub manifestując np. z flagami Palestyny.
Macron liczył, że przedstawi się jako jedyny ratunek wobec traktowanych symetrycznie “skrajnej prawicy i skrajnej lewicy”. Chciał wyraźnie odróżnić się od Mélenchona, ale jednocześnie kolejny raz nastraszyć Francuzów perspektywą dojścia do władzy Le Pen – tym razem naprawdę realną. W swojej retoryce odwołuje się tradycyjnie do II wojny światowej, mówiąc że kontynuuje dzieło wyzwalających Francję 80 lat temu po desancie w Normandii, buduje “ruch oporu” albo że współpracujący z Le Pen dokonują “kolaboracji”.
Na tle skrajnej lewicy naprawdę nie jest jednak trudno wypaść na umiarkowanego i rozsądnego. Marine Le Pen przez ostatnie lata konsekwentnie wykorzystuje działania Mélenchona, by zdjąć z siebie brzemię ekstremistki. Kilka dni temu deklarowała, że “nasza formacja uosabia porządek i spokój”, podczas gdy Macron reprezentuje sobą chaos, globalizm i realizację interesów wąskiej elity. Wybory zdefiniowała jako “walkę nas, narodowców, z dwoma blokami, które mają wizję postnarodową”, a największym zagrożeniem dla kraju nazwała “islamolewactwo”, które Mélenchon sobą personifikuje.
Kto zostanie nowym premierem?
Wydaje się, że Macron może się przeliczyć. Mimo różnic ws. Izraela, UE czy Ukrainy cztery partie lewicowe (LFI, socjaliści, zieloni, komuniści) szybko się skonsolidowały, ponownie tworząc jeden blok wyborczy. Ma to duże znaczenie przy francuskiej ordynacji – posłowie wybierani są w 577 okręgach jednomandatowych z dwoma turami. Wszelkie podziały to ryzyko odpadnięcia i braku mandatów. Co ważne, także Le Pen udało się skonsolidować swój obóz. Doprowadziła bowiem do rozłamów w obu konkurencyjnych mniejszych partiach prawicowych – Republikanach (7,3% w ostatnich wyborach) i Rekonkwiście (5,5%). Powstała “unia narodowa” z udziałem części ich działaczy, która ma “łączyć wszystkich patriotów” przeciwko “globalistom i skrajnej lewicy”.
Gdyby Le Pen udało się zdobyć samodzielną większość, premierem prawdopodobnie zostałby Jordan Bardella. Francuski ustrój polityczny Polakowi przyzwyczajonemu do naszego może wydać się paradoksalny. Z jednej strony rząd kontrolujący Zgromadzenie Narodowe mógłby przyjmować ustawy – francuski prezydent mimo licznych kompetencji nie ma prawa weta. Z drugiej jednak ten sam prezydent miałby cały czas w ręku choćby możliwość ponownego rozwiązania niższej izby parlamentu po upływie co najmniej roku od obecnych wyborów. Macron wydaje się na poważnie brać pod uwagę wariant, w którym mianuje Bardellę premierem, ale jednocześnie liczy na to, że lepenista miałby problem ze skuteczną realizacją swojego programu, zużyłby się u władzy i stracił popularność. Tym bardziej, że Bardella na pewno mierzyłby się z codzienną obstrukcją ze strony prezydenta, aparatu administracyjnego i instytucji międzynarodowych. Macron mógłby zakończyć jego rządy już po 12 miesiącach albo przerzucić na niego odpowiedzialność na pełne 2,5 roku – do wyborów prezydenckich.
Taki manewr mógłby utrudnić Le Pen zdobycie pełnej puli na czele z Pałacem Elizejskim. Nie brakuje komentarzy, że Macron zastawia pułapkę na prawicę. Dlatego Bardella z góry deklaruje, że przyjmie premierostwo tylko w sytuacji, gdy będzie miał za sobą większość posłów – inaczej byłby malowanym szefem rządu, który ponosi odpowiedzialność, ale niewiele może. W zależności od wyniku wyborów możliwe są też jednak inne warianty. Macron może chociażby próbować oddać rządy lewicy albo próbować stworzyć rząd technokratyczny.
Co oznaczałaby zmiana władzy we Francji?
Zjednoczeniu Narodowemu (RN) Marine Le Pen daleko niestety do partii katolickiej. Francuskie społeczeństwo jest od dawna zsekularyzowane, przetrzebione latami prześladowań Kościoła przez lewicowe rządy i progresywną autodestrukcją ze strony hierarchii. Silny jest ruch tradycji katolickiej, który stale się wzmacnia, ale daleko mu jeszcze do możliwości wpływu na politykę w skali kraju. Tzw. aborcja na życzenie została zalegalizowana już 50 lat temu. W obozie Le Pen są politycy konserwatywni czy katoliccy, ale znajdują się w wyraźnej mniejszości.
Częściowe przejęcie władzy przez RN może jednak oznaczać pozytywne zmiany w dziedzinie suwerenności i imigracji. Lepeniści dopiero co wygrali wybory do PE, gdzie jednymi z ich głównych postulatów były likwidacja Komisji Europejskiej oraz uznanie wyższości francuskiej konstytucji nad prawem unijnym (analogiczne do wyroku polskiego TK z 2021 r.). Bardella zapowiada zmniejszenie na dzień dobry składki do unijnego budżetu, który jego zdaniem marnuje pieniądze francuskiego podatnika na ideologiczne głupoty. RN jasno sprzeciwia się zmianom traktatów unijnych które miałyby odebrać kolejne kompetencje państwom narodowym. Lepeniści chcą także blokować dalsze unijne umowy o wolnym handlu oraz uprzywilejowywać swoje firmy wbrew tym z innych krajów UE. Jako partia ciesząca się wysokim poparciem wśród francuskich rolników sprzeciwiają się akcesji Ukrainy do UE. Są wreszcie zdecydowanie krytyczni wobec Zielonego Ładu. We wszystkich tych zagadnieniach moglibyśmy mieć do czynienia z konfliktem między prezydentem a premierem, których podział kompetencji w polityce zagranicznej nie jest jasno określony. Macron mógłby zaciągać zobowiązania w imieniu Francji, ale rząd mógłby odmawiać ich realizacji, przegłosowywać idące im na przekór ustawy albo sabotować szczególnie drastyczne unijne dyrektywy. Tego rodzaju napięcia w drugim najważniejszym państwie UE prowadziłyby do destabilizacji całej Unii i byłyby poważnym problemem dla liberalno-lewicowego establishmentu.
Zasadniczym wyzwaniem dla Bardelli i Le Pen byłby problem islamu i imigracji. Kandydat na premiera zapowiada m. in. likwidację prawa ziemi, “drastyczne” ograniczenie napływu imigrantów, ograniczenie dostępu do francuskiego obywatelstwa, obcięcie socjalu dla cudzoziemców, dążenie do skutecznych deportacji (dziś Francję opuszcza tylko 6% osób mających sądowy nakaz) i walkę z imigrancką przestępczością. Bardella wskazuje jako swoje trzy priorytety imigrację, bezpieczeństwo oraz zwiększenie siły nabywczej obywateli, zwłaszcza gorzej sytuowanych i klasy średniej. To ostatnie miałyby zapewnić m. in. obniżka podatków na produkty żywnościowe oraz obniżenie cen energii (kolejne potencjalne pole konfrontacji z UE).
Niezależnie od wyniku wyborów z 30 czerwca i 7 lipca, jasne jest, że Francja znajduje się w głębokim kryzysie, z którym establishment mimo wielu zabiegów radzi sobie coraz gorzej. Naiwna wizja beztroskiej konsumpcji, cieszenia się kolejnymi “generacjami praw człowieka” i radosnego multikulturalizmu odchodzi w przeszłość. Tym bardziej powinniśmy z tego wyciągać wnioski dla Polski i być mądrzy przed szkodą.
Kacper Kita