Kampania prezydencka na razie rozkręca się dość leniwie. Mimo to warto wziąć po lupę kilka zjawisk czy wydarzeń politycznych ostatnich tygodni związanych z wyborczym wyścigiem. Stanowić mogą one wszak prefigurację tego, co wydarzy się za kilka miesięcy.
To będą NAPRAWDĘ ważne wybory
Wesprzyj nas już teraz!
Jeśli Europa poważne traktuje swoje marzenia o autonomii strategicznej, a pominięcie jej w rozmowach Trump-Putin na temat pokoju na Ukrainie, zachęci kraje Starego Kontynentu do przejęcia inicjatywy, to szykuje nam się ostateczny pojedynek z ruchami alt-right. Albo liberalna elita władzy zaakceptuje ich istnienie i spróbuje je kooptować, albo wypowie im wojnę. Z tego punktu widzenia słowa Donalda Tuska o „demokracji walczącej”, jawią się nie tylko jako jakiś szczególnie ambitny pomysł intelektualny na sprawowanie władzy, ale zapowiedź tego, jaki kierunek polityczny obrali konstruktorzy ultraliberalnego ładu – by użyć tutaj nomenklatury Johna Graya.
Zwycięstwo Donalda Trumpa przyspieszyło wiele politycznych procesów, także tych dotyczących alt-rightu. Dlatego Bruksela rozważa spowolnienie zielonej transformacji, a Berlin zaostrza politykę migracyjną. To testowanie pierwszego scenariusza, którym jest kooptacja i dopuszczenie do udziału we władzy ruchów „zdrowego rozsądku”. Kolejnym scenariuszem zapewne będą próby delegalizacji czy proceduralne utrudnianie kandydowania w wyborach, co testuje Paryż w przypadku Marine Le Pen.
I choć ultraliberałowie zapewniają, że to oni są w prawie, to jednak sami stosują metody gwałcące ducha przepisów prawnych czy porządek demokratyczny, deklarując wprost, że niektóre siły polityczne nie mają prawa wygrać wyborów.
Jeśli z tej perspektywy spojrzeć na wybory w Polsce, to z pewnością gra toczy się o wysoką stawkę. Wygrana polityka związanego z Donaldem Tuskiem, czyli Rafała Trzaskowskiego poważnie zagraża naszym wolnościom. Trudno oczywiście stwierdzić to ze stu procentową pewnością, ale jeśli cokolwiek zagraża dzisiaj stabilizacji ustrojowej to brak jakichkolwiek wędzideł dla polityki rządu. Z tego punktu widzenia wybór polityka z innej opcji politycznej niż PO zapewni przynajmniej, że jako prezydent niezależny od rządzącego układu, będzie patrzył władzy na ręce. I wetem hamował niektóre z jej pomysłów.
I dlatego wybory te są bardzo ważne, o ile nie faktycznie najważniejsze przynajmniej w ostatnich kilkunastu latach. Zdaję sobie sprawę, że komentariat od lat zapewnia nas, iż każde najbliższe wybory to te najważniejsze, ale warto uzmysłowić sobie, że Donald Tusk i jego przyboczni faktycznie nie biorą jeńców w konfrontacji z PiS, odrzucają jakikolwiek ład prawny a posługując się antypisowską retoryką są w stanie uzasadnić dosłownie wszystko. Nawet ustanawianie prawa na konferencjach prasowych, do czego rząd PiS – mimo niemałej zawziętości w destrukcji państwa – jednak się nie posuwał.
Słabość głównych kandydatów
Nie ukrywajmy przy tym, że wybory prezydenckie 2025 to typowa proxy war. Tak naprawdę kolejny raz walczą ze sobą Tusk z Kaczyńskim, wystawiając na pole walki swoich żołnierzy, odpowiednio: Rafała Trzaskowskiego i Karola Nawrockiego. I to – niestety – widać, wszak obydwaj kandydaci z trudem przekonują do siebie wyborców.
Trzaskowski skupia się od kilku tygodni na żmudnym i – jak się wydaje – beznadziejnym zadaniu przekonywania Polaków, że wcale nie jest ultraliberalnym doktrynerem, zielonoładowym obsesjonatą czy antykościelnym furiatem. Czy to naprawdę ten sam Rafał, który jeszcze kilka miesięcy temu domagał się zdejmowania krzyży w budynkach należących do warszawskiego magistratu – można spytać ironicznie. Niestety tak i trudno o tym zapomnieć. Dlatego próby łagodzenie tego wizerunku są dość nieporadne.
W dodatku prezentując się niemal jako reprezentant postępowego skrzydła Młodzieży Wszechpolskiej, Trzaskowski traci też w swoim elektoracie, spragnionym kandydata nowoczesnego, udzielającego ślubu gejowskim parom, legalizującego aborcję i odrzucającego jakiekolwiek pompatyczne hasła patriotyczne.
Podobny kłopot ma Karol Nawrocki, który z kolei od kilku tygodni w pocie czoła pracuje, by przekonać do siebie elektorat PiS. I, jak na razie, nie jest w tym przesadnie skuteczny. Nadal nie jest w stanie zbliżyć się do 30 proc. poparcia w sondażach, mimo że w styczniowych wywiadach przekonywał, iż jest radykalnym przeciwnikiem aborcji oraz związków homoseksualnych a także nigdy nie zapali chanuki w Pałacu Prezydenckim. Rozumiem, że sztab liczy zapewne na drugą turę i mobilizację głosów Sławomira Mentzena, Krzysztofa Stanowskiego czy Grzegorza Brauna przeciwko kandydatowi PO, ale taka kalkulacja może okazać się pułapką. Jeśli Nawrocki nie ruszy do przodu, demonstrując apetyty na świetny wynik w pierwszej turze, to trudno będzie mu wykrzesać entuzjazm przeciwników Trzaskowskiego w drugiej odsłonie rywalizacji.
Podsumowując: z obydwu kandydatów wychodzi to, czego zresztą można się było spodziewać, czyli niezdolność do przejęcia inicjatywy. Nie są oni bowiem naturalnymi liderami politycznymi, ale co najwyżej ambitnymi urzędnikami, których w kandydatów na prezydenta dopiero przerabiają nieźle naoliwione partyjne maszynki PR-owe.
Nadpodaż prawicowych kandydatów?
Z prawicą w tych wyborach kojarzą się – obok wspomnianego już Nawrockiego – także Sławomir Mentzen, Krzysztof Stanowski, Grzegorz Braun, Marek Jakubiak i Artur Bartoszewicz. Każdy z tych kandydatów walczy o głosy raczej konserwatywnych wyborców, choć oczywiście konserwatyzm ten różne ma oblicza. Nie wdając się jednak w szczegóły, warto odnotować, że badania opinii publicznej dość jednoznacznie wskazują, iż Polacy – jak to się zwykło niezbyt elegancko mówić – „skręcają na prawo”.
Nie tylko buzuje w nas coraz mocniej eurosceptycyzm – jego oznaki są co prawda ledwo widoczne w sondażach, ale niezadowolenie z kolejnych obciążeń fiskalnych, za które odpowiadają unijne instytucje, rośnie – jesteśmy też coraz bardziej niechętni wokistowskim szaleństwom oraz ingerencji państwa w gospodarkę. To ostatnie to zapewne pokłosie przekonania, że im mniej państwa, tym więcej pieniędzy w naszych kieszeniach. A przecież największym zmartwieniem Polaków jest perspektywa utraty bezpieczeństwa, związanego nie tylko z trwającą za naszą wschodnią granicą wojną, lecz również ze sprawami bytowymi.
Te obawy Polaków to oczywiście doskonałe podglebie dla tego, co nazywane jest „rewolucją zdrowego rozsądku”. Rzecznikiem takiej sprawy może być ktoś, kto sprzeciwia się zastanemu ładowi, potrafi w prosty sposób wyjaśnić najbardziej złożoną nawet sprawę, wyśmiać absurdy i zaproponować recepty na każdy problem, które są „tak oczywiste, że aż dziwne, iż nie zostały jeszcze wprowadzone w życie”.
Na razie w tej grupie polityków przewodzi zdecydowanie Sławomir Mentzen. Ale proszę pamiętać, że do finiszu wyborczego maratonu dzielą nas jeszcze długie tygodnie, w trakcie których może się wiele wydarzyć. Dość przypomnieć, że na trzy miesiące przed wyborami parlamentarnymi Konfederacja osiągały szczyty sondażowe, zajmując trzecie miejsce na sondażowym podium.
Potrzeba wizjonera
Donald Tusk powiedział kiedyś, że gdy słyszy, iż ktoś ma wizję, natychmiast odsyła go do psychiatry. W pierwszej dekadzie XXI wieku takie słowa mogły jeszcze wzbudzać pewien entuzjazm. Polacy byli bowiem zmęczeni gorączką transformacyjnych reform, nieustannym powtarzaniem, że kolejny raz trzeba poświęcić coś w imię lepszej przyszłości.
Obecnie jednak czasy są nieco inne. Dzisiaj premierem rządu jest człowiek, który najchętniej całą odpowiedzialność za rządzenie przepisałby na Brukselę, zaś w konkury z nim staje partyjny lider, wpadający w panikę na samą myśl o tym, że ktokolwiek może choćby jednym słowem zdenerwować naszych amerykańskich sojuszników. Świetny przykład mentalu naszych polityków stanowi historia opisana przez Łukasz Jasinę w książce „Ostatni etap”. Otóż Jasina jako rzecznik MSZ u ministra Zbigniewa Raua przed spotkaniem z władzami Iranu użył grzecznościowo formuły „irańscy przyjaciele”. W reakcji na te słowa prezes Jarosław Kaczyński wydzwaniał do szefa resortu spraw zagranicznych, upominając go, iż takie słowa narażają na szwank relacje z Amerykanami.
Żeby była jasność: w podobnej sytuacji jestem w stanie wyobrazić sobie też Donalda Tuska. Myślenie kategoriami absolutnej podległości jest cechą immanentną polskich polityków, którzy nie mają pomysłu na żadną suwerenną politykę zagraniczną Polski. To, że ogranicza nas układ sił, to jedno. Ale, że sami nakładamy na siebie w związku tym chomąto, to już zupełnie inna sprawa. Ład polityczny nie jest bowiem zalany betonem. W jego ramach są możliwe pewne ruchy i gry, które można prowadzić nawet z hegemonem, o ile ma się w ręku odpowiednie argumenty, wizję i – rzecz jasna – odrobinę odwagi.
Być może przełamanie szkodliwego dla Polski duopolu będzie jednym z efektów tej kampanii prezydenckiej. Od 2010 roku uważam, że wybory te są bardziej spektaklem niż realną walką o sprawowanie władzy, ale mimo to wydaje się – o czym wyżej – że tym razem, choć jakość kandydatów niekoniecznie dopisuje, gra toczy się o wysoką stawkę. Może zatem warto przyjrzeć się tym kandydatom, którzy rokują na to, iż są zdolni przełamać szkodliwy impas w polskiej polityce?
Co stanie się „gamechangerem”?
Kampanie zazwyczaj mają jakieś punkty zwrotne. Na przykład w 2020 roku były dwa takie momenty. Pierwszy, gdy doszło do podmiany kandydata PO na prezydenta i nieporadną Małgorzatę Kidawę-Błońską zastąpił atrakcyjny wyborczo Rafał Trzaskowski; drugi, gdy tenże Trzaskowski odmówił debaty z urzędującym prezydentem Andrzejem Dudą, co – wiele wskazuje – nie pozwoliło mu na ostatniej prostej dogonić swojego konkurenta.
Co takiego wydarzy się w tej kampanii prezydenckiej? Jako się rzekło, kluczowe dla Polaków są kwestie związane z bezpieczeństwem. A to temat niezwykle trudny dla polityków. Inaczej bowiem Polacy widzieli rolę naszego państwa w konflikcie rosyjsko-ukraińskim trzy lata temu, a inaczej dzisiaj. Wówczas niewielu niepokoiły słowa prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego o misji pokojowej na terenie naszego sąsiada z udziałem polskich wojsk. Obecnie mało kto ma ochotę widzieć polskich żołnierzy maszerujących przez terytorium Ukrainy.
W kampaniach łatwo jest popełnić błąd. Najczęstszym jest załamanie spójności logicznej pomiędzy narracją wyborczą a realnymi decyzjami czy wypowiadanymi przez kandydata słowami. Tusk na razie zapewnia, że nie ma mowy o udziale polskich wojsk w ewentualnej europejskiej misji na Ukrainie, ale wystarczy jakiś dokument, stenogram lub nieopaczna wypowiedź któregoś z ministrów przecząca temu stanowisku i nastąpi natychmiastowa utrata zaufania do rządu, która przełoży się na spadek poparcia Trzaskowskiego.
Podobnie w przypadku Karola Nawrockiego – jeśli prezydent Andrzej Duda stanie na stanowisku, że jednak warto zastanowić się nad propozycją udziału Polski w europejskiej misji, mocno uderzy to w kandydata PiS.
Co jeszcze wydarzy się w najbliższych miesiącach? Wybór Donalda Trumpa sprawił, że historia znowu nabrała tempa. I być może właśnie owo przyspieszenie będzie tą przyprawą, która uczyni kampanię prezydencką nieco bardziej strawną niż dotychczas.
Tomasz Figura