4 maja 2020

Katolicy otwarci i „nowy wspaniały Kościół”. Bez księdza – i bez sakramentów

Od 1700 lat nie zdarzyło się, by katolicy nie mogli uczestniczyć we Mszy świętej i przystępować do sakramentów. Obostrzenia nakładane przez państwa w związku z epidemią są dla wierzących olbrzymią tragedią. Okazuje się jednak, że wielu przedstawicieli tak zwanego katolicyzmu otwartego patrzy na ten dramat zupełnie inaczej. Ich zdaniem koronawirus może „uleczyć” polski katolicyzm, bo zrozumieliśmy, że ksiądz nie jest nam potrzebny do zbawienia, Bóg jest także poza kościołem, a oglądanie liturgii w telewizji jest nawet lepsze od realnego w niej uczestnictwa.

 

Tragedia? Nie dla wszystkich!

Wesprzyj nas już teraz!

Niemal we wszystkich krajach świata cywilizacji chrześcijańskiej kościoły są w obliczu pandemii SARS-CoV-2 zamykane, a wiernym albo całkowicie odcina się możliwość uczestnictwa we Mszy świętej i przyjmowania sakramentów, albo przynajmniej poważnie ją ogranicza. W niektórych państwach obostrzenia wprowadzane są przez świeckie władze wbrew stanowisku biskupów, w innych to sami hierarchowie zamykają kościoły wyprzedzając posunięcia rządowe. Sytuacja jest oceniana bardzo różnie; niektórzy sądzą, że wprowadzane restrykcje są konieczne wobec zagrożenia zakażeniem, inni uważają, że kościoły potraktowano bardzo niesprawiedliwie, zwłaszcza w porównaniu ze zgodą państw na otwarcie sklepów czy funkcjonowanie zbiorowej komunikacji. Niezależnie od ocen zasadności podjętych środków zdawałoby się, że wszyscy  katolicy uznają rzecz za tragedię i jeżeli nawet pogodzą się z niemożnością prowadzenia normalnego życia chrześcijańskiego, to uczynią to tylko z najwyższym bólem, gorąco wyczekując zmiany tej trudnej sytuacji.

 

Przecież jak przypominał św. Jan Paweł II w Ecclesia de Eucharistia, Kościół żyje z Eucharystii, a ustanowienie Sakramentu Ołtarza jest „momentem decydującym dla tworzenia się Kościoła”. Nie można lekceważyć jej wspólnotowego wymiaru. „Jak pokazuje codzienne doświadczenie, początkom rozdziału między ludźmi, tak bardzo zakorzenionego w ludzkości z powodu grzechu, przeciwstawia się odradzająca jedność moc Ciała Chrystusa. Eucharystia, budując Kościół, właśnie dlatego tworzy komunię pomiędzy ludźmi” – pisał papież, powołując się na słowa św. Pawła Apostoła: „Chleb, który łamiemy, czyż nie jest udziałem w Ciele Chrystusa? Ponieważ jeden jest chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało. Wszyscy bowiem bierzemy z tego samego chleba (1 Kor 10, 16-17). Chrześcijanie, jak uczą Dzieje Apostolskie, od samego początku zbierali się na łamaniu chleba w pierwszym dniu po szabacie; Apostoł Narodów pouczał: „Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań, jak się to stało zwyczajem niektórych, ale zachęcajmy się nawzajem” (Hbr 10, 25). Jak przypomniał niedawno kard. Walter Brandmüller krytykując zamykanie kościołów z powodu epidemii: w 304 roku skazano na śmierć 49 chrześcijan – tylko za to, że gromadzili się na niedzielnej Eucharystii. „Nie możemy żyć bez sprawowania celebry dnia Pańskiego”- mówił jeden z nich idąc na śmierć. Powtórzmy: nie możemy żyć bez sprawowania celebry dnia Pańskiego!

 

Niestety, te prawdy wydają się być dziś zapominane. Lektura mediów związanych z tak zwanym katolicyzmem otwartym pokazuje, że bardzo wielu katolickich publicystów i dziennikarzy, w tym księży, uważa epidemię koronawirusa za błogosławieństwo, które pozwoli katolikom w Polsce uzdrowić swoją „chorą” religijność i dostrzec, na czym tak naprawdę polegać winna wiara chrześcijańska. Poniżej prezentuję Państwu subiektywny wybór najbardziej znamiennych wypowiedzi z takich tytułów prasowych jak „Więź”, „Tygodnik Powszechny” czy „Deon”. Muszę przyznać, że choć już wcześniej podchodziłem do nich z bardzo poważnym sceptycyzmem, to lektura artykułów i komentarzy poświęconych epidemii koronawirusa wprawiła mnie wprawdzie osłupienie.

 

Brak Eucharystii „naprawi” polski katolicyzm?

Z zaskakującymi tezami o wpływie koronawirusa na religijność Polaków wystąpił na łamach „Więzi” ks. prof. Alfred Wierzbicki z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Kapłan ten w artykule z 16 marca przekonywał, że głębia naszej wiary nie zależą od „od wody święconej, Komunii ustnej, a nawet od obecności fizycznej na Mszy w skupiskach ludzi, którzy mogą zarażać groźnym wirusem”. Utrzymywał też, jakoby obecna sytuacja domagała się „ograniczenia nabożeństw, a nawet ich całkowitego publicznego zawieszenia”. Na tym jednak nie koniec. Ks. Wierzbicki stwierdził bowiem, co następuje:

 

Zamknięcie kościołów, czy tylko ograniczenie dostępu do nich, paradoksalnie może być ozdrowieńcze dla naszej religijności, może pomóc nam odróżniać rzeczy istotne od wtórnych, odkrywać na nowo religijną tęsknotę i międzyludzką solidarność”.

 

Analogiczną narrację, tym razem na łamach „Tygodnika Powszechnego”, zaprezentował ks. Adam Boniecki. W tekście z 20 kwietnia pisał, że Polacy zaczęli korzystać z praktyk „w sposób magiczny”, a nasz katolicyzm „zdominowała obrzędowość”, która „ma niewiele wspólnego z wiarą”. Stąd, stwierdził kapłan, czas koronawirusa można potraktować „jako kurację z klerykalizmu”. „Nagle się okazało, że ksiądz nie jest nam niezbędnie potrzebny do zbawienia” – stwierdził kapłan.

 

Modlitwa do ekranu „doskonalsza” niż przed Najświętszym Sakramentem?

Popularne dziś oglądanie transmisji Mszy świętych nie może być rozumiane jako choćby substytut udziału w liturgii. Patrzenie w ekran, choćby nawet pobożne, nie jest uczestnictwem w Mszy świętej. Przypomniał o tym niedawno bp Andrzej Czaja z Opola, wskazując, że oglądanie na żywo celebracji Mszy to jedynie forma „duchowej łączności”, ale nic ponadto. Ba, przed zbytnim skupieniem się na transmitowanej liturgii przestrzegał nawet papież Franciszek, wskazując w jednej z homilii, że Kościoła i sakramentów nie da się przenieść do świata wirtualnego. Inne jednak zdanie mają na ten temat przedstawiciele katolicyzmu otwartego. W ich ocenie we Mszy świętej nie tylko da się uczestniczyć na odległość, ale podobne działania mogą nawet być doskonalsze i lepsze, od normalnego udziału w liturgii.

 

W cytowanym już tekście ks. Adam Boniecki przekonywał, że oglądanie Mszy jest równie dobre, co udział w niej. „Jeśli Eucharystia, przemiana chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa, jest działaniem Boga, to dlaczego ta sprawowana daleko od nas, w którą się włączamy duchowo, oglądając ją w telewizji, ma być mniej ważna od tej, w której uczestniczymy na miejscu, w kościele? Czy od Boga oddzielają nas ziemskie kilometry? Czy istotny jest zasięg głosu księdza, głośnika, a może miejsce w pierwszej ławce?” – stwierdził. „Nie musisz pędzić do kościoła – możesz uczestniczyć w mszy przy telewizorze. Nie musisz iść do spowiedzi – wzbudź w sobie żal za grzechy. Nie pędź do komunii – bo komunia to także pragnienie spotkania z Chrystusem” – przekonywał następnie.

 

Jeszcze dalej posunął się ks. Dariusz Piórkowski SJ. Na łamach portalu Deon.pl raczył napisać: „Eucharystia, którą oglądamy w mediach, dzieje się naprawdę i na żywo. To nie film czy sztuka teatralna. Słuchamy prawdziwego Słowa. Jesteśmy świadkami i uczestnikami religijnego wydarzenia”. I dalej: „Media dają nam możliwości, których wcześniej ludzie nie posiadali. Słowo Boże słuchane przez media może nas tak samo poruszyć jak Słowo słuchane w kościele. To wielkie dobrodziejstwo płynące z postępu technicznego” – przekonywał. Wreszcie padły słowa po prostu straszne:

 

„Oglądając Eucharystię za pośrednictwem medium audiowizualnego nie jesteśmy obecni tam fizycznie, ale możemy być obecni intencją, świadomością, czyli duchem. W pewnym sensie, jest to doskonalsza forma obecności”.

 

A zatem dla ks. Piórkowskiego „doskonalej” jest oglądać Mszę, niż w niej uczestniczyć? Trudno pogodzić się z tym, że tak głęboko niekatolickie i dramatycznie bolesne słowa przeczytać można na portalu jezuickim czytanym przez setki tysięcy katolików w Polsce…

 

W tę samą przedziwną narrację wpisał się też bp Adrian Galbas z Ełku. Hierarcha ten na antenie radia Siódma9 stwierdził, że „uczestnictwo we Mszy świętej w sposób pośredni przez transmisję” jest „wielką możliwością”, a ludziom trzeba tłumaczyć, że w niedzielę mają „nie iść do kościoła”, tylko Mszę oglądać, bo to jest jakoby „uczestnictwo we Mszy świętej, tylko w innej formie”. „Pójście do kościoła jest w tej chwili wbrew miłości bliźniego i wbrew miłości własnej” – stwierdził. Jego wypowiedź szeroko zacytował portal Deon.pl.

 

Wirtualizację życia kościelnego pochwalać też zdawał się ks. Wacław Oszajca SJ. Na łamach „Więzi” próbował wykazywać, że Komunia duchowa „stoi przed komunią sakramentalną, poprzedza ją i decyduje o jej skuteczności”; na łamach Deon.pl przekonywał też, że „zbawienie nie zależy jedynie, ani przede wszystkim, od chodzenia, czy niechodzenia do kościoła”. Pana Jezusa według jezuity „nie można zamykać w kościele, w obrzędzie, w liturgii”; także my nie możemy „siebie zamykać w obrębie świątyni, jak też doktryny”. W dobie koronawirusa „chrześcijański szabat” musi „ustąpić prawu miłości”, to znaczy: wierni nie mogą chodzić do kościoła. Powołując się na ks. Karla Rahnera ks. Oszajca deprecjonował Mszę świętą, pisząc, że jest to dzieło Kościoła tworzone oczywiście pod natchnieniem Ducha Świętego, ale też ducha czasu, ducha tego świata”.

 

Jakby tego było mało, „Więź” 30 marca nagłośniła homilię czeskiego ks. Tomáša Halíka, według którego choć nie chodzimy dziś do kościoła, to „ani o jotę nie jesteśmy chrześcijanami mniej”. Chodzenie na Mszę świętą jest bowiem „na pewno naturalne i dobre”, ale zarazem „jak widać, nie na tym stoi chrześcijaństwo”. Wreszcie nieco później, również na łamach „Więzi”, cytowany tu już ks. Dariusz Piórkowski SJ krytykował tych duszpasterzy, którzy za wszelką cenę starali się umożliwić wiernym dostęp do sakramentów. W jego ocenie tym, którzy próbują „ratować co się da”, tak naprawdę nie chodzi o „spowiedź i łaskę”, ale raczej o „lęk przed utratą czegoś, co sami zbudowaliśmy”. Według kapłana jest możliwe, że część wiernych już nie wróci do kościołów, ale lęk Kościoła o to odsłania jedynie „słabość wiary tych, którzy może już nie wrócą”. Dlaczego katolicki kapłan wyszydza tych, którzy na rozmaite nowatorskie i kreatywne sposoby wychodzą do wiernych?…

 

Przeciwko otwieraniu kościołów

Gdyby to miało zależeć od przedstawicieli opisywanego tu nurtu katolicyzmu, to otwarcia kościołów moglibyśmy się nie doczekać nigdy. Redaktor naczelny portalu Deon.pl Piotr Żyłka już na początku epidemii w Polsce ogłosił, że on do kościoła nie pójdzie; później obwieścił, że oglądał transmisję Mszy świętej celebrowanej przez abp. Grzegorza Rysia, a ten pouczał, iż „miejsce modlitwy nie ma znaczenia”. Wtórował mu Artur Sporniak z „Tygodnika Powszechnego”, który zamknięcie kościołów dla wiernych ocenił jako „zdanie egzaminu” przez polskich hierarchów. Na łamach tegoż samego tygodnika podobnie wypowiedział się Piotr Sikora. Dziennikarz przyznał, że Bóg wprawdzie „jest w Eucharystii”, ale przecież „jest też poza nią”; dlatego dzisiaj „nie ma powodów, by ryzykować życie i zdrowie, gdy cały czas jest dla nas dostępny”.

 

Z pomocą pospieszył zwolennikom zamkniętych świątyń kandydat na prezydenta RP, Szymon Hołownia. Już 12 marca polityk nawoływał do udzielania Komunii świętej tylko na rękę oraz zachęcał, by „kto nie musi” nie szedł do kościoła. Twierdził też, że państwo polskie może zamknąć kościoły samodzielnie na podstawie konkordatu; taki krok Hołownia uznawał zresztą za rozsądny, bo „sytuacja epidemiologiczna może być różna”. Po świętach Zmartwychwstania Pańskiego retoryka Hołowni zaostrzyła się. Na Twitterze bardzo ostro skomentował apel abp. Stanisława Gądeckiego skierowany do premiera Mateusza Morawieckiego o poluzowanie restrykcji nałożonych na kościoły. Hołownia wyznał, że gdy to słyszy, to „zaczyna się w nim gotować”, bo przecież otwarcie kościołów „nie pomoże polskiej gospodarce”. Według kandydata na prezydenta „ci ludzie [scil. biskupi – red.] mają priorytety w innych miejscach, niż większość”. Następnie wyśmiewał Hołownia postulat otwarcia kościołów w sytuacji, gdy „upadać będą zakłady fryzjerskie, różnego rodzaju sklepy, obowiązywać będzie 1000 różnych restrykcji”. „Najważniejsze, żeby do kościoła mogło więcej ludzi” – mówił kpiarsko.

 

Taką samą narrację zaprezentował ks. Adam Boniecki; redaktor senior „Tygodnika Powszechnego” w artykule z 13 kwietnia skrytykował głosy domagające się otwarcia kościołów dla wiernych jako wołanie o „przywileje”. Utrzymywał, że trudno mu jest dostrzec motywacje kierujące tymi, którzy chcą, by na Mszę święta przychodzić mogło więcej niż pięciu katolików. Zdaniem ks. Bonieckiego podobne postulaty doprowadzą wyłącznie do tego, że Kościół wyjdzie na takiego, co to „znów zabiegał o bycie beneficjentem przywilejów”.

 

O co tutaj chodzi?

Można zadać pytanie: o co w tym wszystkim chodzi? Skąd biorą się katolicy, w tym księża, którzy zdają się być zadowoleni z zamknięcia kościołów i braku dostępu do sakramentów? Dlaczego wychwalają tę dramatyczną sytuację jako okazję do oczyszczenia religijności, twierdzą, że Mszę lepiej oglądać niż na niej być? Twierdzą oni, że w historii Kościoła wiele razy chrześcijanie nie mogli spełniać obowiązku niedzielnego, bo nie było księży – czy to w Japonii, czy w krajach komunistycznych. A jednak jak pokazują liczne przykłady, nie tylko z Abiteny, ale także i z czasów znacznie nowszych, by wymienić tylko potajemne Msze święte w Auschwitz: chrześcijanie nigdy nie wahali się ryzykować wszystkiego dla uczestnictwa w Eucharystii. Czy dzisiaj można powiedzieć: zrobiliśmy wszystko, co możliwe, otwierając ogromne katedry dla kilku czy kilkunastu wiernych?

 

Wydaje się, że ta niesamowita krytyka otwartych kościołów jest wyrazem bardzo głęboko zakorzenionej postawy, którą nazwałbym „eklezjalną ojkofobią”. Dla przedstawicieli katolicyzmu otwartego nic nie jest gorsze, niż katolicyzm polski, z jego pobożnością ludową, długimi kolejkami do spowiedzi wielkanocnej, na tle Europy wciąż dużym odsetkiem dominicantes. Można odnieść wrażenie, że w cytowanych wypowiedziach widać tęsknotę za zupełnie nowym modelem katolicyzmu, takim, w którym wiara przeżywana będzie bardziej prywatnie, częściej poza kościołem; modelem, w którym znaczenia nie będzie mieć już podział na duchownych i świeckich. To katolicyzm głęboko rewolucyjny, naznaczony dążeniem do wywrócenia przyrodzonego porządku i zastąpienia niezmiennych zasad własnym widzimisię. Opisane wyżej postawy cechuje pęd do wymyślenia Kościoła na nowo, przekonanie, że liberalne elity wiedzą lepiej, jak ukształtować wiarę katolicką i formy jej przeżywania. Trudno o większą pychę. Kolejny raz trzeba powtórzyć: strzeżmy się katolicyzmu „otwartego”.

 

Paweł Chmielewski

 

 

Jeśli uważasz, że dostęp do kościołów powinien być szerszy – nie zwlekaj – podpisz petycję do premiera Mateusza Morawieckiego o natychmiastowe zniesienie restrykcji wobec wszystkich osób pragnących swobodnie uczestniczyć w nabożeństwach.

 

 

 

Kliknij i podpisz petycję My chcemy Boga!

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij