Gdyby pod koniec XIX stulecia na czele protestanckiego mocarstwa stanął katolik, dla całego świata katolickiego byłby to powód do triumfu i nadziei. U początku wieku XXI taka właśnie sytuacja budzi uzasadniony niepokój.
Sześćdziesiąt lat temu demokraci w Stanach Zjednoczonych wystawili w wyborach prezydenckich kandydaturę błyskotliwego, młodego senatora z Massachusetts – Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Weteran drugiej wojny światowej znany ze swych antykomunistycznych przekonań miał jedną poważną „wadę” w oczach wielu amerykańskich wyborców – był katolikiem.
Wesprzyj nas już teraz!
Antykatolicyzm o natywistycznych korzeniach (sięgających przełomu XIX i XX wieku) był w szerokich kręgach protestanckiego mainstreamu w USA bardzo silny. Organizacje zrzeszające wielu wyznawców „zreformowanego” chrześcijaństwa w tym kraju, takie jak Konwencja Południowych Baptystów czy Narodowe Stowarzyszenie Ewangelikalne, wypowiedziały się przeciw kandydaturze Kennedy’ego, wskazując, że jego wyznanie jest z gruntu nieamerykańskie. Zdominowana przez różne denominacje protestanckie Narodowa Konferencja Obywateli na rzecz Religijnej Wolności ustami swojego przewodniczącego Normana Peale’a stwierdziła, że nie chodzi li tylko o zmianę lokatora Białego Domu: Ważą się losy naszej amerykańskiej kultury. Nie twierdzę, że ona nie przetrwa, ale nie będzie już taka sama.
Powodowanych antykatolicyzmem przeciwników JFK uspokajała jego żona, Jacqueline Kennedy: Niesprawiedliwością jest sprzeciwianie się kandydaturze Jacka dlatego, że jest katolikiem. Przecież on jest takim marnym katolikiem. Co innego Bobby [Robert Kennedy, brat JFK], ten nigdy nie opuszcza Mszy i ciągle się modli.
Minęło sześćdziesiąt lat. Partia demokratyczna ponownie wystawiła w wyborach prezydenckich katolickiego kandydata, który wygrał wyścig do Białego Domu. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że obecnie kwestia katolicyzmu Joego Bidena nie budziła emocji porównywalnych do tych, które wzbudzał katolicyzm JFK w roku 1960. Biden nie musiał szukać pomocy w zapewnieniach żony. Cała jego dotychczasowa kariera polityczna, kilkadziesiąt lat w Senacie USA oraz osiem lat wiceprezydentury u boku Baracka Obamy, udowadniała, że należy on do szerokiego grona CINO’s – katolików tylko z nazwy (Catholics In Name Only), czyli katolików bezobjawowych, zupełnie niegroźnych dla coraz bardziej panoszącej się cywilizacji śmierci.
Z czego się składa typowy CINO?
Podczas tegorocznej konwencji wyborczej Partii Demokratycznej, która oficjalnie nominowała Joego Bidena na kandydata w wyborach prezydenckich, senator Chris Coons z Deleware stwierdził, że w wierze Joego chodzi o naszą przyszłość; o świat, w którym jest mniej cierpienia i więcej sprawiedliwości i w którym jesteśmy lepszymi strażnikami stworzenia; o świat, w którym będziemy mieli sprawiedliwszą politykę imigracyjną; w którym nazwiemy i stawimy czoła grzechom pierworodnym tego narodu – grzechom niewolnictwa i rasizmu. Joe wie, że to są najważniejsze kwestie w tych wyborach i są one głęboko zakorzenione w jego wierze.
Same, jak widać, „zalety” i żadnej wzmianki o Bogu ani o wymiarze ponadnaturalnym „wiary Joego”. Jak jednak zapewniał senator Coons, jest ona silna, osobista i prywatna. Nie jest ona dla Joego propagandą ani instrumentem politycznym.
A może demokratyczny senator zafałszował obraz życia duchowego Joego Bidena? Spójrzmy więc, co o swojej wierze mówi sam prezydent elekt. W książce Obietnice do spełnienia (Promises to Keep) Biden wyznaje: Na równi jestem katolikiem kulturowym, jak i teologicznym. Moja idea samego siebie, rodziny, wspólnoty, szerszego świata pochodzi bezpośrednio z mojej religii. Chodzi nie tyle o Biblię, Dekalog, sakramenty czy wyuczone modlitwy. Chodzi o kulturę.
Na potrzeby kampanii wyborczej, w specjalnym nagraniu emitowanym w Wielki Tydzień, Biden, zacytowawszy słowa protestanckiego filozofa duńskiego Sorena Kierkegaarda (Wiara najlepiej widzi w ciemności), przyznał, że to wiara pomogła mu przetrwać tragedie rodzinne (śmierć syna i żony).
Dobrze poinformowane i „zaprzyjaźnione” z Bidenem media – a na palcach jednej ręki można było policzyć te, które w czasie minionej kampanii wyborczej nie były sojusznikami kandydata demokratów – informowały, że Biden zawsze nosi w kieszeni różaniec. Brakło jednak doniesień o częstotliwości jego używania.
Wiara jako sprawa osobista, prywatnie przeżywana oraz kulturowy katolicyzm, w którym nie chodzi o Dekalog ani o życie sakramentalne – oto najważniejsze elementy bytu nazywanego CINO. Zresztą oddajmy raz jeszcze głos Bidenowi: Moja wiara określa to, kim jestem. (…) W odniesieniu do aborcji przyjmuję stanowisko mojego Kościoła, że życie zaczyna się w momencie poczęcia. To osąd Kościoła i ja go akceptuję w moim osobistym życiu. (…). Nie uważam jednak, że mamy prawo mówić innym ludziom, iż kobiety nie mogą sprawować kontroli nad swoimi ciałami. To jest decyzja między nimi a ich lekarzami.
Nielogiczność sumienia
O współczesnej Rosji, jednocześnie kultywującej pamięć o Leninie i budującej nowe cerkwie, mówi się, że daje w ten sposób wyraz nielogiczności sumienia. Określenie to pasuje jak ulał do zacytowanego credo Joego Bidena, który w swoim sumieniu wie, że aborcja jest złem (chociaż to nie Kościół osądza o początkach życia, tylko genetyka), ale nie uważa za stosowne, by informować o tym innych ludzi. Zachowuje tę wiedzę dla siebie.
Joe Biden – jak sam przyznaje – nauczył się od Kościoła, że wiara bez uczynków jest martwa (Jk 2, 26). Jakie są zatem uczynki katolickiego prezydenta elekta w kontekście toczącego się na naszych oczach starcia cywilizacji życia i cywilizacji śmierci? Czy są one żyznym gruntem dla jego wiary, albo inaczej – czy są wyrazem jej żywotności?
Zasiadając przez kilkadziesiąt lat w amerykańskim Senacie, Joe Biden wielokrotnie głosował przeciwko próbom ograniczenia zalegalizowanego w roku 1973 przez Sąd Najwyższy USA tak zwanego prawa do aborcji (jako przejawu „prawa do prywatności”). Sprzeciwiał się między innymi aktom prawnym wprowadzającym dla osób niepełnoletnich zakaz przekraczania granic międzystanowych w celu dokonania aborcji. Nie chciał, aby o takim procederze informowani byli z mocy prawa rodzice wspomnianych osób. Nie poparł zakazu dokonywania aborcji w szpitalach znajdujących się na terenie amerykańskich baz wojskowych. Sprzeciwiał się zakazowi klonowania ludzi.
W roku 1994 jako senator z Deleware Joe Biden pisał w liście do jednego z wyborców, że nie mniej niż pięćdziesiąt razy głosował przeciw finansowaniu aborcji ze środków federalnych (czyli z pieniędzy wszystkich podatników). Podkreślał, iż rząd nie powinien kazać tym, którzy – tak jak Pan i ja – są zdecydowanie przeciw aborcji, płacić za nią.
No, ale w głęboko, na sposób bardzo osobisty przeżywanym kulturowym katolicyzmie Joego Bidena nie chodzi przecież o Dekalog. I dlatego jako kandydat w wyborach prezydenckich zadeklarował, że jako przyszły prezydent będzie działał na rzecz uchylenia tak zwanej poprawki Hyde’a, która właśnie zakazuje finansowania aborcji z pieniędzy amerykańskich podatników.
Istota rzeczy
Zasadnicze elementy składające się na osobnika z gatunku CINO już znamy. Skąd się one jednak wzięły i dlaczego w takiej konfiguracji? Tutaj dochodzimy do istoty rzeczy, jaką jest duchowy i intelektualny kryzys Kościoła w Stanach Zjednoczonych. Trwa on – podobnie jak w innych Kościołach lokalnych – mniej więcej od sześciu dekad. Szczególnie dramatycznym jego przejawem było faktyczne wypowiedzenie przez amerykańskich biskupów posłuszeństwa Magisterium Kościoła w kwestii niedopuszczalności antykoncepcji, potwierdzonemu w roku 1968 encykliką Humanae vitae papieża Pawła VI. Hierarchowie z USA dołączyli wówczas do rokoszu, w którym prym wiedli biskupi niemieccy. Bunt uzasadniano argumentem Karla Rahnera (intelektualnego guru tej odmiany modernistów) o oddzieleniu praktyki duszpasterskiej od nauki doktrynalnej. Brzmi znajomo?
Z takiego właśnie klimatu duchowego i intelektualnego wyrastały kolejne pokolenia CINOs, dla których czymś normalnym jest rozdzielanie prywatnej, kulturowej wiary od tego, co można lub czego nie można mówić innym ludziom w sprawie kontroli nad ich ciałami. W jakże podobny sposób w roku 2004 uzasadniał swe proaborcyjne stanowisko inny katolicki kandydat do Białego Domu z ramienia Partii Demokratycznej, senator John Kerry.
Miarę kryzysu, w jakim znajduje się amerykański Kościół, wyznacza fakt, że nie biskupi, ale jeden ksiądz (Robert Morey z Karoliny Południowej w roku 2018) odmówił udzielenia Komunii Świętej Bidenowi jako zwolennikowi zabijania nienarodzonych dzieci. I tylko jeden amerykański kardynał, Raymond Burke, wyraził uznanie dla decyzji tego dzielnego kapłana, który przypomniał, że nasza wiara powinna przejawiać się w naszych czynach; każda osoba publiczna, która opowiada się za aborcją, stawia się poza nauczaniem Kościoła.
Podobnie jak zjawiska typu niemiecka, holenderska czy belgijska chadecja, dla których litera C w nazwie stała się dawno zrzuconym balastem, należy tłumaczyć kryzysem Kościoła w zachodniej Europie, tak i podglebiem dla mnożenia się CINOs jest kryzys amerykańskiego Kościoła. Kryzys naszej cywilizacji zawsze był (i jest) warunkowany kryzysem jej twórcy.
Grzegorz Kucharczyk
Kliknij tutaj, dołącz do Klubu Przyjaciół PCh24.pl i odbieraj czasopismo bez żadnych problemów!