Na blogu reżysera teatralnego, Grzegorza Kempinskyego, z początkiem października pojawił się tekst, któremu podpisująca się nickiem – Rita Blackwood, nadała tytuł: „Stan agonalny teatru polskiego”. Autorka w największym skrócie widzi to tak: „W mojej ocenie sztuka umiera od jakichś 30 lat, a w ostatnich 10 jest to już stan agonalny i nie da się z tym już nic zrobić”. Że za mocno powiedziane? Wręcz przeciwnie, bo sądzę, że agonię mamy już za sobą, co potwierdza choćby trupi swąd tego, co oferują teatralne instytucje kultury, jak Polska długa i szeroka.
Trzy razy „i”
Wiele razy pytano mnie: Dlaczego jest tak źle z teatrem w Polsce? Dlaczego nie ma na co iść do teatru? Dlaczego teatr stał się taki obrzydliwy w formie i treści? Niedawno mogliśmy zweryfikować stan oficjalnego teatru w Polsce, do czego doskonałą okazją był 29. Festiwal Szkół Teatralnych, co miało miejsce w Łodzi w dniach 18 do 24 października. Uczynię tutaj pewne zastrzeżenie w definiowaniu opisywanego tematu, bo rzecz – w mojej ocenie – nie dotyczy teatru w ogóle, a po drugie ten teatr, o którym mowa, na pewno nie jest polskim teatrem. Stąd użyłem określenia: „oficjalny teatr w Polsce”. A „oficjalny”, czyli instytucjonalny, bo utrzymywany za publiczne pieniądze (etaty, stałe dotacje itd.) i korzystający z publicznej bazy samorządowej lub państwowej (nieruchomości, sprzęt i wyposażenie). Ta zinstytucjonalizowana oficjalność jest w tym wszystkim signum szczególnym, tragicznym.
Wesprzyj nas już teraz!
Wróćmy do Festiwalu, który jest również jak najbardziej oficjalny. Dopowiedzmy więc, bo warto, że uczestnikami tej imprezy są państwowe wyższe uczelnie artystyczne, które podlegają bezpośrednio pod Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (do niedawna też Sportu). Jest ich trzy: Akademia Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie; Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa, Telewizyjna i Teatralna im. Leona Schillera w Łodzi i Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Do tego dochodzą filie dwóch z wymienionych, czyli uczelni krakowskiej – we Wrocławiu i w Bytomiu (Wydział Teatru Tańca) oraz uczelni warszawskiej – w Białymstoku. Festiwal tych szkół to nic innego, jak prezentacje spektakli dyplomowych studentów, którzy właśnie kończą naukę. Innymi słowy, to prezentacje ich prac magisterskich.
Festiwal jest obrazem tego, co w najbliższych latach zaoferują ewentualnym odbiorcom sceny teatralne, a to wedle oczywistej zasady, wywodzącej się z credo Akademii Zamojskiej, że „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. I jeżeli Polacy od lat nie chodzą do teatru, bo nie chcą aby obrażano tam ich poczucia estetyki, poniewierano przekonania religijne, zakłamywano historię Ojczyzny czy najprymitywniej obrażano moralność, to tegoroczna festiwalowa zapowiedź przyszłości jest boleśnie prosta: będzie tak samo, tylko bardziej.
Obejrzałem większość z festiwalowej oferty pokolenia artystów będących na progu zawodowej kariery, ale również na początku prawdziwie dorosłego życia, o czym nie wolno zapominać. To co zobaczyłem, mógłbym najkrócej zapisać jako TRZY „i”: infantylizm, ignorancja, impotencja (twórcza, oczywiście). Pani Blackwood w przywołanym na wstępie tekście opisuje kolejną falę młodych adeptów sztuki teatru takimi słowami:
(…) młode pokolenie aktorskie, to w większości jakieś dziwaczne beztalencia, które, nie mam pojęcia jakim cudem, dostały się do szkół aktorskich i w dodatku je ukończyli. I ci „młodzi” aktorzy jeszcze bardziej niż starzy koledzy nie mają kręgosłupa, moralności, samokrytyki ani godności…
„Niespokojne małpy drżą”
Teoretycznie lekarze mają leczyć, a nauczyciele uczyć. Teoretycznie „człowiek – to brzmi dumnie”. Teoretycznie talenty i umiejętności powinny służyć dobru. Teoretycznie człowiek jest istotą duchową. Teoretycznie młodość to czas nonkonformizmu… Teoretycznie. W praktyce kolejne rewolucje – od luteranizmu po genderyzm – doprowadziły do zrelatywizowania wszystkich dogmatów definiujących naszą cywilizację. W praktyce już kilkuletnie dziecko jest „kłębkiem nerwów”, a kilkunastoletnie klientem salonu zajmującego się traumami. A co ze studentami szkól teatralnych?
W czasie kilku lat studiów uczęszczają na zajęcia z historii teatru i dramatu, historii muzyki i teatru muzycznego, historii sztuki, filmu, ale również historii literatury i filozofii, a nawet antropologii kultury oraz sztuk widowiskowych. Tyle teoretycznie z tzw. teorii. A przyszłą praktykę zawodu aktorskiego ma kształtować fakultatywna oferta zajęć takich jak np. praca z głosem, konsultacje logopedyczne, warsztat interpretacyjny, techniki aktorskie, ale również akrobatyka czy szermierka. Adepci teatru „pochylają się” nad rozczytywaniem dramatów, monodramem , recitalem wokalnym; są również przygotowywani (takie czasy) do castingu. No i w końcu oferta zawiera ćwiczenia z reżyserami. Tyle teoria praktyki.
To, co zobaczyłem na Festiwalu Szkół Teatralnych skojarzyło mi się przede wszystkim z filmowym klipem do piosenki „Another Brick In The Wall” zespołu Pink Floyd, a konkretnie z tą sceną ze zunifikowanymi dzieciakami mielonymi przez system w maszynce do mięsa. Zaraz potem „wymyśliła się” wizytówka tego nowego pokolenia aktorów, czyli wspomniane TRZY „i”. Jak by nie było, jest to złowieszcza konstatacja w kontekście tego, że mamy do czynienia z „inżynierami dusz”, a więc ze swoistą grupą zawodową i społeczną, która istotnie wpływa na formowanie gustów i przekonań Polaków. Wykorzystywanie kultury (a szczególnie artystów) do promowania pożądanego przez rządzących światopoglądu i zachowań, to nic nowego. Bywały w dziejach świata epoki, że służyło to, ogólnie rzecz ujmując – człowieczeństwu (np. czas Christianitas), ale zdarzały się i periody totalitarne, jak w hitlerowskich Niemczech czy w komunistycznych Sowietach, gdzie powstało owo inżynierskie określenie: „pieriekowka dusz” (przerobienie duszy, zmienienie człowieka, w sumie odebranie mu tożsamości).
Kiedy patrzyłem na młodych ludzi, na to co robią na scenie, jak to robią, to było mi ich po prostu żal. Żal ich młodości ubranej w marksistowski kostium „jedynie słusznych tez” i polityczną poprawność, która wypiera samodzielne myślenie. Żal również ich talentów i naturalnej nadziejowatej energii, gdy się ma te dwadzieścia partę lat; tych darów Opatrzności marnowanych na indoktrynacyjne politagitki, dla zmylenia przeciwnika zwane spektaklami. Ci, którzy upadek teatru wciąż kojarzą z medialnie nagłośnianymi przedstawieniami-aferami „Golgota Picnic”, „Nasza klasa” czy „Klątwa”, nie zdają sobie sprawy jaki progres ma to spadanie w przepaść. Bluźnierczość i antypolonizm tamtych spektakli to dzisiaj obowiązująca norma. I takie są niemal wszystkie tegoroczne dyplomy szkół teatralnych (o wyjątku później).
Katalog zastosowanych tutaj brudnych chwytów tematycznych i formalnych, to proste przeniesienie tego, co dzieje się w publicznych teatrach (znów warto dodać, że są potwierdzające tę regułę wyjątki). Oczywistymi instruktorami pływania w tym szambie są uczelniani „nauczyciele”, „opiekunowie” dyplomowych przedstawień i ich reżyserzy. Reasumując, znów zacytujmy fragment tekstu z blogu G. Kempinskyego:
Zawdzięczamy to głównie tak zwanej spółdzielni teatralnej, inaczej zwanej grupą dzierżącą władze w teatrze, homolobby i ich popleczników, którzy pod płaszczykiem pseudointelektualnej głębi oraz wzniosłych politycznych haseł takich, jak „wolność”, „równość”, „tolerancja”, „demokracja”, „uchodźcy”, „weganizm”, „prawa kobiet”, „mniejszości seksualne”, „prawa czarnych”, “prawa Eskimosów”, itd., itp., etc., robią pseudo-teatr.
W spektaklach festiwalowych aż gęsto było od antysemityzmu, homofobii, kołtuństwa, narodowego nacjonalizmu, antyfeminizmu, szowinizm itd. itp. etc. Ważnym jest, że te piętnowane cechy zawsze moją przy sobie przymiotnik, który mówi, że są to zachowania typowe dla Polaków, „wyssane z mlekiem matki” i wyuczone na lekcjach religii (katolickiej oczywiście). Te spektakle, skrojone na modłę bolszewickich agitek, charakteryzują się warsztatową mizerią. Może chodzi o to, ze kłamstwo zawsze jest brzydkie… Mniejsza o to, oczywistym jest natomiast to, że ten żałosny warsztat dyskwalifikuje cały proces nauczania zawodu. Mamy więc histeryczne aktorstwo, pełne wrzasków, wulgaryzmów i bezsensownej fizyczności; mamy dykcję, która podpierana mikroportami i tak nie „przebija się” do odbiorcy; mamy scenografie i kostiumy rodem z jakiegoś „pchlego targu”. Nie mamy normalnej interakcji pomiędzy postaciami na scenie; nie mamy wiarygodności interpretacyjnej, która by definiowała bohaterów przedstawienia; nie mamy w tych bohaterach tego, co przede wszystkim charakteryzuje człowieka – duchowości.
Tak po ludzku bardzo mi żal tych młodych kobiet i tych młodych mężczyzn. Wątpliwym jest, aby rozumieli w czym uczestniczą, do czego są używani., co ich czeka „za rogiem”, może już podczas pierwszego castingu, pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej czy sezonowej. Dostrzegam w ich grze niepokój, dociera do nich, może podświadomie, jakaś – mówiąc Kierkegaardem – bojaźń i drżenie. Czy będą żyć czy ledwie egzystować, jak te przywołane w festiwalowym spektaklu „(Nie)pokoje” „niespokojne małpy”, które (no właśnie!) „drżą”?
Jesteśmy zaje(…)
Na razie wszystko przykrywa emocja bycia tu i teraz; iluzja, że „wyrzygaliśmy” prawdę, że dowaliliśmy jakimś płaskoziemcom. I zawsze można się podeprzeć „łaciną”, a szczególnie ulubionym słowem „f..k”, które odmieniane po polsku przez wszystkie przypadki, zastępuje niemodne: „kocha, lubi, szanuje”. Tymczasem ta niby artystyczna werbalna wolność gnie kark przed byle dziekanem, reżyserem, dyrektorem. Kiedyś nie do pomyślenia…
Na razie, wykorzystując ignorancję tego pokolenia, zmuszono ich, zmanipulowano do robienia rzeczy upodlających. Panowie biegający nago po scenie, jak psy albo (właśnie!) jak małpy. Panie prowadzane na łańcuchu, wijące się przy rurze i również obnażane. Kobiecość z wykpionym macierzyństwem, męskość sprowadzona do seksu. Małżeństwo jako poligon nienawiści. Wszyscy wiemy, że takie patologie, takie ludzkie dysfunkcje mają miejsce odkąd świat istnieje, odkąd człowiek jest skażony grzechem pierworodnym. Ale nie cały świat jest taki. Nie ma go takiego nawet pół. Wśród aktorów tych festiwalowych przedstawień więcej jak połowa, a może nawet prawie wszyscy marzy o miłości prawdziwej, o rzeczach dobrych, które im się mogą przydarzyć albo które oni mogą dać innym. I pewnie tak kiedyś wyobrażali sobie siebie w teatrze: jako tych, którzy dają dobro. Dzisiaj będą twierdzić, że to co zrobili to była kreacja zbiorowa, że dobrze się w tym czują, że się z tym utożsamiają… Ja myślę, że to nie jest prawda, a to bycie zaj(…) ciąży jak przysłowiowa kula u nogi więźnia.
Oni tu są cały czas
Festiwal Szkół Teatralnych odbywał się pod hasłem „Wracamy do gry!”. Trochę w tym nawiązania do niszczących życie społeczne i kulturalne przepisów pandemicznych, które spowodowały odwołanie ubiegłorocznego festiwalu. Ale przecież całe środowisko oficjalnego i instytucjonalnego teatru z żadnej gry nie wypadło i nigdzie nie musi wracać, gdyż w tej grze było cały czas obecne. Dzięki internetowi może nawet bardziej niż dotąd.
Wszyscy główni organizatorzy imprezy festiwalowej to podmioty podległe władzom samorządowym miasta Łódź, które wraz z innymi wielkimi miastami zmierza do niekonstytucyjnej autonomii, kontestując władze państwowe i ich decyzje. Jakie są szkoły teatralne, to wynika z prostego faktu, jak i czego „uczą”. Gro prezentowanych spektakle zdaje się wyczerpywać definicję działalności sprzecznej z polską racją stanu i logika narzuca w tym przypadku co najmniej natychmiastową reakcję, czyli dymisje rektorów inkryminowanych uczelni. Tymczasem Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (doniedawna również Sportu) nie tylko finansuje taką działalność i taki festiwal, ale szef Ministerstwa, wicepremier Piotr Gliński, udziela temuż festiwalowi swego imiennego patronatu. Patronem jest również Związek Artystów Scen Polskich, który już dawno abdykował z pozycji kreatora etyki zawodowej ludzi teatru i autorytetu w zakresie umiejętności warsztatowych. Tam teraz najważniejsza jest repatriacja, czyli kasa, a nie sztuka.
W tej sytuacji już nie dziwi, że najważniejszymi patronami medialnymi festiwalu są obok siebie Gazeta Wyborcza i TVP Kultura. I jakoś zrozumiałym teraz zdaje się być fakt, że wśród jurorów, którzy jak jedna żona i jeden mąż reprezentują przywołaną wyżej „spółdzielnię teatralną”, znalazła się, niczym figowy listek, główna specjalistka w Departamencie Szkolnictwa Artystycznego i Edukacji Kulturalnej MKDNiS. W sumie ta gra o rząd dusz prowadzona jest do jednej bramki i to bez udziału artystycznego i ideowego przeciwnika, któremu gole strzela się od lat bezkarnie, bo konsekwentnie przetrzymuje się go w szatni.
Jaskółka, która potwierdza regułę
Zdarzyło się w Łodzi jednak coś zaskakującego, pozytywnego. Otóż w werdykcie finałowym (chodzi nie o te dziesiątki nagród, które nawzajem się deprecjonują) jury festiwalowe przyznało Grand Prix dokładnie temu zespołowi aktorskiemu, który i ja bym wyróżnił. Chodzi o spektakl „Hey U” w reż. Agnieszki Glińskiej z AST w Krakowie. Wyjaśniam od razu, że nie to jest pozytywne, że i ja bym tak zrobił, ale to, że to był faktycznie spektakl najlepszy. Więcej – to w ogóle był teatr. Realizatorom, chodziło o to, by opowiedzieć świat i siebie w tym świecie. Twórcy „Hey U” tak sami piszą o swoim dziele:
To spektakl o tym, co to znaczy być pośród ludzi, co znaczy poznać drugiego człowieka, naprawdę go czuć. Czuć siebie w relacji, która wyłania się nagle, nie do skontrolowania może. Czym ona jest – relacja z Drugim? I czym jest to, co na studiach w AST nazywa się „praca nad rolą”.
Piękne wyzwanie, nieco karkołomne gdy „robi się teatr w teatrze”, ale oni znaleźli na to pomysł i formę, i obronili to swą grą. Myślę, że właśnie ten pomysł, jakże odległy od antykulturowych standardów, których w Łodzi było bez liku, pozwolił młodym aktorom na pokazanie, że potrafią, że mogą, że są w stanie dać innym dobro poprzez siebie. Oto oni: Alicja Czarnik, Marlena Jonasz, Weronika Krystek, Aleksandra Sroka, Ida Trzcińska, Jakub Fret, Łukasz Gawroński, Michał Iwaszkiewicz, Michał Przestrzelski, Michał Wójtowicz.
Zapamiętajmy te nazwiska i obserwujmy, co z tymi ludźmi będzie dalej: za dzień, za rok, za chwilę. Warto nawet za to westchnąć modlitewnie. Jedna jaskółka ponoć wiosny nie czyni, ale jakżeż to polski ptak.
Tomasz A. Żak