Ostatnie pomysły nowych władz oświatowych w Polsce budzą uzasadnioną grozę. Ale nie wszyscy uświadamiają sobie skutki posunięć brzmiących dla niewtajemniczonych dość „niewinnie”, jak zakaz zadawania prac domowych.
Reakcje licznych mainstreamowych mediów i … niektórych „nowoczesnych” rodziców zdają się być entuzjastyczne: Super, nasze dzieciaki będą miały więcej czasu na indywidualny rozwój, na realizację pasji, na zajęcia pozalekcyjne, przyjaźnie rówieśnicze… Specjaliści, zawsze na usługach systemu, potwierdzają: Tak, uczniowie, pozbawieni zostaną zbędnych stresów, a nawet – tzw. wykluczenia z powodu nieodrabiania prac domowych, jak to ma miejsce obecnie, i osiągną większy dobrostan.
Ten zakaz powstrzyma autorytarne zapędy nauczycieli, którzy – oczywiście – zarzucają pracą zestresowanych i skrajnie przepracowanych uczniów. Wreszcie pedagodzy skończą z przerzucaniem zadań i obowiązków na dom i rodziców. A oni, rodzice, tak samo przemęczeni, jak ich dzieci, odetchną z ulgą i nie będą już zmuszani do egzekwowania tych niedzisiejszych, zaprzeszłych i wręcz średniowieczem trącących powinności. Brak obowiązku, przymusu, wolność, szkoła bez opresji. Nareszcie!
Wesprzyj nas już teraz!
To głosy „tych, co nie wiedzą, o co chodzi” lub innych, którzy są na usługach „tych, co dobrze wiedzą, o co IM chodzi”.
Tymczasem, co w istocie planuje minister Nowacka?
Jednym rozporządzeniem chce odebrać nauczycielom „swobodę stosowania metod nauczania i wychowania” , co – przypomnijmy – gwarantuje kadrze dydaktycznej Karta Nauczyciela. W art. 12 Karty czytamy: „Nauczyciel w realizacji programu nauczania ma prawo do swobody stosowania takich metod nauczania i wychowania, jakie uważa za najwłaściwsze spośród uznanych przez współczesne nauki pedagogiczne”.
Dotychczasową i oczywistą swobodę oraz możliwość wyboru tego, co „najwłaściwsze”, ma zastąpić zakaz! Nauczyciele, czas ferii nie został wybrany przypadkowo, by wam zapowiedzieć, że nadchodzi nowy czas – odebranej wolności i praw. Chyba nietrudno to zauważyć?
Prace domowe to jedno ze sprawdzonych narzędzi utrwalania wiedzy i umiejętności – każdy potwierdzi ten oczywisty fakt, choćby niezbyt je lubił, chodząc do szkoły. Poprzez powtarzanie, zapamiętujemy. Poprzez ćwiczenie nabywamy umiejętności stosowania opanowanej wiedzy w nowych kontekstach i utrwalamy to, co zapamiętaliśmy. Powtórek na ogół nie udaje się realizować na lekcjach przedmiotowych lub jeśli nawet tak – to do kolejnej lekcji mija kilka dni, podczas których nieutrwalana w tym czasie wiedza ulatuje. A że właśnie powtarzanie jest kluczowym warunkiem zapamiętania danych treści, należy powtarzać je pomiędzy lekcjami, czyli w domu. Co z zadaniami matematycznymi, z ćwiczeniami z języków obcych? Dalej – co z pracami pisemnymi i wypracowaniami z języka polskiego oraz z lekturami? Kiedy i w jakich okolicznościach uczeń ma opanować słówka, ćwiczyć zastosowanie wzorów i logicznie formułować myśli na piśmie, przeczytać lekturę?
Nasuwa się więc kluczowe pytanie – może wcale nie ma potrafić, przeczytać, opanować, wiedzieć i umieć? Czy nie o to chodzi?
Badania nad pamięcią i strategiami zapamiętywania – prowadzone i popularyzowane w ubiegłych dziesięcioleciach – potwierdzają zasadniczą rolę powtarzania, znaną od stuleci, a jemu właśnie służą prace domowe, tak ośmieszane przez edukacyjnych niszczycieli. Wypracowanie własnego rytmu powtórek, poznanie możliwości i ograniczeń własnego umysłu to klucz sukcesu na wyższych poziomach kształcenia. Brak wypracowanych technik zapamiętywania mści się na studiach wyższych, gdzie porcje wiedzy są bardzo obszerne i wymagają często znacznego tempa ich opanowania, a także podczas np. zmiany charakteru pracy. Takich nawyków powinna uczyć szkoła od samego początku edukacji, a przy tym – konsekwencji, wytrwałości, sumienności.
Brzmi nienowocześnie? I tu właśnie jest problem. Bo szkoła ma być „nowoczesna”, czyli opierać się nie na naukowych i racjonalnych podstawach, nie na dowodach, nie na doświadczeniu i praktyce, a na ideologicznych zrównoważonych – a jakże! – założeniach. Celem „nowoczesnej szkoły” nie jest wiedza, rozwijanie kompetencji, ćwiczenie umysłu i charakteru, nie jest też w żadnym razie podnoszenie poprzeczki wymagań. O, nie! Ona ma być: przyjazna, zrównoważona, niedyskryminująca, niesegregacyjna, równościowa, demokratyczna. Dobrostan wypiera wiedzę w dokumentach unijnych implementowanych do polskiej oświaty. Enigmatyczny postęp zastępuje faktyczne i mierzalne osiągnięcia edukacyjne.
Ale by dojść do tego celu, likwidatorzy oświaty – takiej, jaką znamy – potrzebują narzędzi. Zaliczyć do nich trzeba na początek likwidację dotychczasowej pozycji i roli nauczyciela z jego autorytetem, autonomią, kompetencjami, poczuciem odpowiedzialności i chęcią przekazania wiedzy przedmiotowej uczniowi. Wprowadzany obecnie zakaz zadawania prac domowych służy temu i tylko temu! Pociąga za sobą rezygnację z wymagań wobec ucznia i likwidację narzędzi go dyscyplinujących, jest demonstracyjnym pokazem dominacji praw ucznia nad jego obowiązkami i w efekcie – podporządkowaniem nauczyciela uczniowi.
Nauczyciel nie ma być odpowiedzialny za edukację ucznia, ma wyzbyć się przekonania, że cokolwiek od niego zależy. A w konsekwencji, pozbawiony już złudzeń, co do swojej roli – ma osiągnąć stan obojętności i nie zważając na efekt końcowy swojej pracy w postaci opanowania przez ucznia materiału z przedmiotu nauczania, zadowolić się tym, że uczeń jest… zadowolony. Oto i cel osiągnięty – dobrostan, stan bezczynności, tkwienia w samozadowoleniu wszystkich podmiotów zaangażowanych w „nowoczesną edukację”.
Kolejne projektowane przez obecny MEN kroki to: tzw. odciążenie podstaw programowych [spłycenie, ograniczenie, usunięcie części lektur], połączenie przedmiotów w bloki [infantylizacja, płynność wiedzy], rezygnacja z ocen w skali stopni i wprowadzenie oceny opisowej do końca szkoły podstawowej [brak czytelnej zwrotnej informacji dla ucznia i rodzica, rezygnacja z motywowania ucznia do pracy].
Powiążmy to z seksedukacją według standardów WHO, wprowadzaną pod dyktat UE i UNICEF, oraz edukacją włączającą [inkluzją], z której absolutnie nikt nie ma zamiaru rezygnować, a o której zgubnych skutkach wielokrotnie informowaliśmy na tych łamach.
Efekty łatwo przewidzieć – nastąpi przeobrażenie się szkół z placówek edukacyjnych w świetlice socjoterapeutyczne obsadzone przez sztab pedagogów i psychologów od dobrostanu. W niedługim czasie być może ze specjalnymi salkami do dokonywania samogwałtu, wzorem szczególnie postępowych państw Europy.
Wówczas można będzie ogłosić ostateczny sukces „projektu narodowej debilizacji Polaków”.
Ale… kimś to wszystko trzeba zrobić. I w tym nadzieja.
Nauczyciele, powiedzcie minister Nowackiej, co myślicie o takim projekcie? I Wy, Rodzice – też!
Hanna Dobrowolska
ekspert oświatowy
Ruch Ochrony Szkoły
„Dokąd zmierza polska szkoła”? Wyjątkowa konferencja o edukacji!