Specyficzna „opieka” nad nielicznymi zagranicznymi turystami zaczyna się tuż po wylądowaniu w Korei Północnej. Samemu nie wolno poruszać się nigdzie. Zabronione jest przywożenie nie tylko sprzętu GPS ale i Biblii. Hotele dla turystów spoza Korei są w dwukrotnie większym od Warszawy Pjongjangu… dwa – mówi Zbigniew Durczok, który odwiedził Koreę Północną.
Koreańska Republika Ludowo – Demokratyczna jest jednym z nielicznych państw, gdzie ideologię komunizmu próbuje się wcielać w życie do dzisiaj. Jest to także państwo znane ze swojej autarkiczności i zamknięcia na świat zewnętrzny. Jak można dostać się do tego kraju?
Wesprzyj nas już teraz!
Komunistyczna Korea jest państwem zamkniętym, ale niewielka liczba turystów decyduje się jednak na zwiedzanie tej enklawy. Jest chyba jedno biuro turystyczne w Polsce, które ma taką ofertę, taniej jest jednak samodzielnie zorganizować sobie taki wyjazd, tak daleko jak się da np. do Chin. Mówię „tak daleko jak się da”, bo do samej KRL-D już indywidualny turysta nie wjedzie. Ja do Pekinu poleciałem na własną rękę, a tam skorzystałem z jednego z biur, które takie wyjazdy przygotowuje. Co ciekawe – biuro to prowadzili obywatele kapitalistycznego Zachodu, którzy widzą w „koreańskiej turystyce” rozwojowy rynek. Wyjazdy z Pekinu do Korei trwają 5-8 dni i kosztują 1000 – 1300 euro. Do tego należy doliczyć koszty wizy KRL-D, czyli 50 euro i napiwki dla kierowcy i pilotów, przydzielonych już za granicą, w Korei. Wizę w pekińskim biurze turystycznym można załatwić zdalnie – wysyłając potrzebne dane, dzięki czemu wiemy wcześniej o przyznaniu wizy, jeszcze przed wylotem z Polski. Bilet lotniczy w dwie strony z Krakowa do Pekinu to kwota około 2,2 tys. zł. Jeżeli chce się zobaczyć przy okazji sam Pekin, to noclegi w hotelach stolicy Chin nie są drogie – noc w przyzwoitym hotelu to około 50 zł za osobę, czyli pokój dwuosobowy to wydatek 100 zł. Nie jest to więc wyjazd bardzo drogi w porównaniu nawet do niektórych wycieczek po Europie, za to na pewno jest to wyjazd unikalny.
Czym różni się zwiedzanie Korei Północnej od innych państw?
Opieka strony koreańskiej zaczyna się na lotnisku, po przylocie z Pekinu, ale jest to opieka specyficzna – pilotów koreańskich jest kilku, mniej więcej jeden pilot-opiekun na 5 osób z grupy turystycznej. Naszą piętnastką opiekowało się trzech pilotów plus kierowca autobusu. Od razu na lotnisku przeprowadzana jest kontrola sprzętu elektronicznego, w szczególności fotograficznego i sprzętu z nadajnikiem GPS. Trzeba zadeklarować brak sprzętu z GPS oraz laptopy, tablety i aparaty fotograficzne wwożone do Korei. Rzeczywistość jest taka, że nawet ci, którzy mieli nowoczesne smartfony z GPS deklarowali brak zabronionego sprzętu, nie było to jakoś szczególnie weryfikowane. Zakaz dotyczy także wszelkich materiałów religijnych, w tym także Biblii oraz … przewodników turystycznych o Korei wydanych za granicą. Ja miałem krzyżyk na szyi, który zawsze noszę i nikt nie robił z tego powodu na granicy problemu. Być może inaczej wyglądałaby sprawa, gdybym miał jakąś większą ilość dewocjonaliów. Co ciekawe – inaczej niż na przejściach granicznych w Europie – nikogo nie interesuje wwożony lub wywożony tytoń czy alkohol, natomiast deklaruje się kwoty wwożonych walut.
Po przekroczeniu granicy lądowej lub na lotnisku zaczyna się już normalne zwiedzanie?
Nie do końca. Nas zawieziono najpierw do hotelu, jednego z chyba dwóch dla turystów zagranicznych, jakie są w Pjongjangu (dawniej używano nazwy Phenian), dodajmy w mieście takim jak dwie Warszawy. Nasz hotel był ulokowany na wyspie położonej na rzece Taedong-gang. Hotel był w dość dobrym standardzie, liczący 47 pięter, z kilkoma sklepami spożywczo – pamiątkarskimi, bez jakiegoś epatowania symbolami komunistycznymi, za to w socrealistycznym stylu – kryształowe ciężkie żyrandole, wyposażenie i estetyka à la lata 70. Hotel miał basen, tenis stołowy, bilard, kręgle, karaoke. Ceny jak dla nas bardzo przystępne – piwo w restauracji za dwa euro. Wyżywienie na bazie kuchni koreańskiej, praktycznie bez chleba, za to powszechnie serwowany ryż, kimchi (kiszona kapusta i inne warzywa), jajka, sery, kefir, wędlina w niewielkich ilościach i kompletny brak napojów z colą, których fanem nie jestem. W hotelu można było płacić wyłącznie w walutach obcych. Zresztą – w czasie całego pobytu waluty koreańskiej nie używaliśmy. W sklepach, do których nas dowożono, płaciliśmy w dolarach, chinskich juanach czy euro. Wydawano nam także w walucie zagranicznej, nigdy w wonach KRL-D. Cudzoziemiec nie ma prawa mieć waluty koreańskiej. Można ją kupić wyłącznie jako pamiątkę – za 30 wonów bodaj 10 euro. Są to ponoć bezwartościowe papiery imitujące banknoty. Przelicznik kosmicznie korzystny dla pieniądza KRL-D.
A w czasie zwiedzania miast i muzeów?
Widzieliśmy sklepy dla ludności z autokaru, te dla turystów były inne, z towarem jak w sklepie hotelowym tylko w większym wyborze, na przykład niemieckie, chorwackie, chińskie. Mówiąc o zwiedzaniu od razu widać różnicę – właściwie nie da się wczuć w klimat życia Koreańczyków, kontakty ograniczone są do minimum. Nie jest to wprawdzie ostro powiedziane, za to jest w praktyce realizowane, to rola pilotów – opiekunów. Samemu nie da się poruszać nigdzie. Nawet w naszym hotelu było jedno piętro wydzielone dla miejscowych Koreańczyków, gdy jeden z członków naszej grupy przypadkowo wysiadł z windy na tym piętrze, został poproszony o powrót do windy.
Podczas podróżowania po wyznaczonych trasach też trzeba zwracać uwagę na wrażliwość Koreańczyków – robienie zdjęć jest możliwe najlepiej po konsultacji z pilotem – opiekunem, w zdjęciach ważne jest nie tylko to „co” fotografujemy ale też to „jak” fotografujemy. Raz monumentalność pomników przywódców narodu koreańskiego jest mile widziana, kiedy indziej nie. Trudno się w tym odnaleźć, a trzeba liczyć się z kontrolą zrobionych zdjęć na granicy, podczas powrotu. Mnie na przykład kontroler skasował zdjęcie rejestracji naszego autokaru, do której doczepiłem magnes z napisem „I love Polska”, oraz duże zbliżenie plakietki z dwoma przywódcami koło siebie – dwoma nieżyjącymi już Kimami (Kim Ir Senem i Kim Dzong Ilem). Mimo, że kraj jest rządzony przez lud pracujący, fotografowania większej grupy ludzi przy pracy też mi zakazano.
Zakazy są wpisane w ten system, więc musi to odczuć także turysta…
Z tym się liczyłem, ale nie myślałem, że czasami będą tak nieracjonalne. Na przykład liczne kontrole podczas wejścia do zdemilitaryzowanej strefy nadgranicznej, między KRL-D a będącą z nią cały czas oficjalnie w stanie wojny Koreą Południową. Powtarzalność kontroli – takich samych wobec tej samej grupy turystów – jest niezrozumiała. Mieszkańcy są kontrolowani na ulicach miast i na wjeździe do miast – nie wszyscy oczywiście, tylko wybrani – przez milicjantów. Ci zresztą mają też pilnować ruchu ulicznego, choć aut jest mało, a niektóre chyba wożą tamtejszych VIP-ów, ponieważ niektórym autom milicjanci salutują.
Podobnie jak kult militarny budowany jest kult jedności narodu wokół wojny z imperialistyczną Koreą, zamieszkałą przecież przez ten sam naród, z rodzinami podzielonymi linią demarkacyjną i buforem wojskowym. Muzeum wojny koreańskiej eksponuje oczywiście postać Kim Ir Sena, obecnego w Korei komunistycznej na każdym kroku w miejscach publicznych. Podobnie licznie widoczni są umundurowani Koreańczycy – żołnierze, milicjanci i najmłodsi – pionierzy. Edukacja militarystyczna najmłodszych ma miejsce także w przedszkolu – widzieliśmy na przykład malowidło ścienne w przedszkolu, na którym dzieci strzelają z karabinów do leżącego żołnierza z literami „US” na hełmie. Tam czuje się, że mentalność ma być zbudowana według ściśle zaprogramowanego przez państwo systemu, także systemu wartości – do cna świeckiego i areligijnego.
Istota komunizmu, materializm, musi mieć odzwierciedlenie w codziennym życiu, wychowaniu i edukacji. W czym się to przejawia?
Dla nas na pewno rzuca się w oczy całkowity brak religii. Każdej i wszędzie. Jedyny wyjątek – chyba na potrzeby turystów – to świątynia lamajska licząca około 1000 lat z mnichami, puszkami na datki, nielicznymi turystami i Koreańczykami, którzy są zatrudnieni w sklepie z pamiątkami. Tysiąc lat i pustka – tak można podsumować wrażenie religijności koreańskiej. Jedyną dopuszczalną religią jest komunizm w symbiozie z kultem Kimów. Składanie kwiatów pod ich pomnikami, powoływanie się na ich myśli, rozważanie cytatów z dzieł i wypowiedzi Kimów to podstawa filozofii oficjalnej. Ideologia „dżucze”, czyli samowystarczalności państwa i społeczeństwa – bez kontaktu z światem zewnętrznym – to jeden z elementów doktryny koreańskiej. W mentalności Koreańczyków nie ma czegoś takiego jak „siła nadprzyrodzona”, nawet w żarcie. Na żart o wpływie na człowieka znaków Zodiaku, Koreańczycy poważnie reagują mówiąc: „A my w to nie wierzymy.” Czasami prowadzi to do sytuacji śmiesznych. Gdy nasz przewodnik pokazał nam monument z sierpem, młotem i piórem w środku i zapytał co to oznacza, turyści z Zachodu nie kojarzyli nic, więc jako reprezentant państwa doświadczonego socjalizmem, wytłumaczyłem czym jest sierp i młot, ale nie potrafiłem skojarzyć co może oznaczać pióro w środku. Wtedy przewodnik wyjaśnił, że to symbol inteligencji pracującej, a ja nieopatrznie zażartowałem: „To poszliście dalej niż Lenin”, co wbiło w dumę naszych koreańskich przewodników i zyskałem ich sympatię do końca pobytu. Nie znając tamtych realiów można popełnić faux pas. Nie wolno postawić szklanki na gazecie ze zdjęciem przywódcy. Upomniano mnie, gdy podczas zwiedzania domu rodzinnego Kima odruchowo postawiłem stopę na kamieniu budynku. Drastycznych reakcji nie było, ale wyczułem, że traktują to jak profanację.
Czyli autorytet wodzów na granicy świętości… Widocznie komunizm też potrzebuje odwołania do czegoś idealistycznego, a skoro nie ma religii to buduje się kult człowieka….
Tak to wygląda. W Związku Sowieckim Stalin był wodzem narodu. W Korei kult Kimów jest tak rozbudowany, że Kimowie są wodzami a zarazem ideologami, głównymi filozofami i myślicielami. Są więc niemal wszystkim poza bytem transcendentnym, chyba tylko dlatego, że materializm komunistyczny tego nie dopuszcza. Kŭmsusan – Pałac Słońca jest największym na świecie mauzoleum poświęconym komunistycznemu przywódcy i jedynym, w którym spoczywa ich dwóch – Kim Ir Sen i Kim Dzong Il. Przed nim rozciąga się długi na pięćset metrów plac, otoczony od północy i wschodu fosą. Cały ten teren jest potężny i ładnie utrzymany. Zanim, będąc w odpowiednim stroju, w skupieniu i powadze dotrze się do pomieszczenia z wyeksponowanymi zwłokami jednego czy drugiego wodza narodu mija sporo czasu. Podkreśla to ważność tego miejsca. Po odwiedzeniu miejsc pochówku, w których oddaje się cześć przywódcom, należy obejrzeć różne eksponaty związane z ich życiem. A są ich w różnych muzeach tysiące. Po takiej „pielgrzymce” wraca się do spraw codziennych, a te nie są chyba łatwe. Państwo co prawda zapewnia bezpłatne mieszkania, nie ma tam podatków, ale nawet my doświadczyliśmy istniejących problemów. W hotelu na prowincji miało miejsce wyłączenie prądu, w ramach oszczędności tylko okresowo była ciepła woda. W samym Pjongjangu główne ulice i ważne budynki są oświetlone, ale na pozostałych ulicach stołecznego miasta mieszkańcy chodzą z latarkami, bo lampy uliczne są wyłączone lub ich nie ma. Sprawia to wrażenie jakby miasta były zaciemnione niczym przed nalotem lotniczym w czasie wojny. Ubrania noszone przez Koreańczyków robią wrażenie jakbyśmy przenieśli się do lat 50. lub 60. w Europie lub w Chinach. Autostrady między głównymi miastami są, ale stan ich jest kiepski, a samochodów na nich niewiele. Przez cały tydzień pobytu widziałem tam tylko jeden samochód z zagraniczną rejestracją – Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z Genewy. Koreę wyróżnia jeszcze od reszty świata brak przedsiębiorczości innej niż państwowa. Wyłomem była kobieta sprzedająca kwiaty z plastikowego kubełka nieopodal monumentu wodzów. Te kwiaty od „prywatnej inicjatywy” trafiały potem pod pomnik twórców państwa, które zniszczyło indywidualną przedsiębiorczość. Drugim przypadkiem był mężczyzna sprzedający wieczorem warzywa prosto z chodnika. Trzeci „przedsiębiorca” to pracownik hotelu, który po kryjomu „częstował” nas truskawkami. Zapłata w dolarach nie była dla niego problemem.
Czyli Korea to kraj, który nie ma ani ducha przedsiębiorczości ani życia duchowego?
Z pewnością tak. Duchowo ma im wystarczyć kult Kimów. Materializm i komunizm trafiły tam na zupełnie inną mentalność ludzi Wschodu, dla nas nie do zaakceptowania. Europejczycy są generalnie indywidualistami, w różnym stopniu, ale dzięki religii człowiek i jego życie mają zupełnie inne znaczenie. Tam czuje się wszędzie kolektywność myślenia, działania, życia społecznego. Koreańczycy pracują bez zrywów, za to długo i ciężko. Miałem wrażenie jakby chcieli zminimalizować wydatek energii. Trochę tak jak mrówki. Jednostka nie ma szans w zderzeniu z społeczeństwem i jego celami. Za żadną cenę. Nawet życia. Zresztą – tam życie nie ma takiego szacunku jak u nas. Mieliśmy jeden drastyczny przykład takiego podejścia – bezdusznego i nieludzkiego. Gdy kierowca naszego autobusu zauważył leżącego nieruchomo przy drodze rowerzystę, szybko wykonał manewr ominięcia i pojechał dalej. Zanim dotarły do niego nasze – turystów – interwencje byliśmy już daleko od leżącego na krawędzi jezdni człowieka. Co najbardziej mi utkwiło w pamięci, to takie beznamiętne wykonanie technicznego manewru kierownicą i brak refleksji o los człowieka.
Jeszcze bardziej przykre jest to, że tak samo zachowywali się inni kierowcy. Nie obchodziło ich czy ten rowerzysta jeszcze żyje czy może trzeba mu pomóc. Tam w masie społecznej jednostka ludzka nie jest wartością. Są cele wyznaczone przez państwo. Nie ma Boga, więc człowiek żyje tylko dla państwa. W ateistycznej pustce jednostka ludzka jest niczym.
Ze Zbigniewem Durczokiem, prezesem Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Krzeszowickiej, rozmawiał Jan Bereza