Wielu katolików – wierzących i praktykujących, zwłaszcza ciężko doświadczonych przez życie – tęskni dziś za „Kościołem tulącym” (według reklamowego hasła zjazdu rekolekcyjnego prowadzonego przez popularne w polskim Kościele małżeństwo). W sumie trudno się temu dziwić. Ostatecznie Kościół, Matka nasza… – a pierwszym zadaniem matki jest czułość. Jak zwykle jednak dobrymi chęciami – a dokładnie brakiem umiaru – wiadomo co jest wybrukowane.
W parze z dążeniem do zaistnienia Kościoła tulącego (czyli wyobrażenia archetypicznej, wspierającej, czułej matki), co ma prowadzić do doświadczenia Bożej miłości, idzie często postulat zarzucenia drugiej jego funkcji, mianowicie: funkcji normatywnej, którą Kościół pełni od zarania jako strażnik depozytu wiary. Kusi (dlaczego szczególnie dziś?) sentymentalna wizja Kościoła jako wspólnoty, w której – dzięki zachowaniom innych – doświadczymy na poziomie uczuciowym tego, co wyobrażamy sobie jako miłość doskonałą (Bożą). Problem w tym, że taka sentymentalna wizja roli Kościoła przypomina starania nadopiekuńczej matki, by odciąć dziecko od frustracji, karmić lekkostrawnym pokarmem i utrzymać w pewnej ułudzie.
Przypomina się anegdota o rodzicach, którzy tak chronili dziecko przed przemocą w przekazie medialnym, że gdy w wieku pięciu lat obejrzało Bolka i Lolka, przytłoczone ich rywalizacją zszokowane dostało gorączki z nadmiaru przeżyć. Analogicznie błędne myślenie o Kościele ma gigantyczne koszty. Wycięcie formacji z rzeczywistości, próba stworzenia namiastki raju pozbawionego zła i napięcia – to w toku dziejów pozbawienie się środków do obrony. Zarówno przed złem na zewnątrz, jak i w sobie samym.
Wesprzyj nas już teraz!
Błędnie postrzegana dychotomia: albo czułość, albo wymagania, czy: albo miłosierdzie, albo normy – to problem w skali makro Kościoła, a w skali mikro – każdego macierzyństwa. Realnie jednak sama czułość i tulenie nie jest naturalna dla matki – to okrojona wizja. Ciekawe, jak łatwo zobaczyć to w świecie zwierząt, mocniej (choć to znów bardzo zwodnicza metafora) przemawiającym do współczesnego człowieka niż, niestety, rzadsze obserwacje prawdziwych relacji rodzinnych. Matka dbająca o bezpieczeństwo (w tym duchowe) swoich dzieci, matka przezorna i mądra – to lwica. Opiekuńcza, ale i wystawiająca swe dzieci na wymagania. Bo jedynie czułość, jedynie tulenie – to raczej żywioł nie macierzyński, a… babciny.
Bezdroża „katolickich” wspólnot
– Czy jesteś we wspólnocie? – usłyszałam niedawno po raz kolejny. Jestem we wspólnocie Kościoła, ale przecież nie o taką kategorię mnie pytano, tylko o formację w którejś podgrupie. Dopiero taką obecnie nazywa się wspólnotą, a jej definicja coraz bardziej przypomina jakiś rodzaj grupy terapeutycznej – i to, niestety, najczęściej jedynie jej filmowe wyobrażenie. Realnie istniejące grupy terapeutyczne są bardzo silnie obudowane normami, które chronią uczestników. Opierają się na teorii, obserwacjach, badaniach – i prowadzone są przez profesjonalistów. Echa sytuacji co najmniej wątpliwych z kolei często docierają z wnętrza katolickich „wspólnot”. Jak zazwyczaj, gdy próbujemy opierać się jedynie na sentymentalizmie i wzniosłych ideach. Dobrych chęciach, którymi… jak wyżej.
Czy faktycznie Kościół jest komunijny i spełnia kryterium wspólnotowości jedynie wtedy, gdy jest czuły, bliski, rozumiejący? Rodzina ma być miejscem wzmocnienia – dobrze więc, aby była nim wspólnota wiernych, czyli rodzina dzieci Bożych. Ale przecież poziom intymności i czułości musi być adekwatny do skali wspólnoty. Poza tym rodzina nie służy do bycia jedynie kołem wzajemnej adoracji – wzmocnienie, które daje, przeznaczone jest dla zadań realizowanych poza jej obrębem.
Uwodzenie przeciwnym obrazem – to u nas zostaniesz zalany miłością – stwarza gigantyczne pole do nadużyć (i stanowi tło praktycznie każdej afery seksualnej z wykorzystaniem duszpasterstwa katolickiego). Tymczasem pobrzmiewają głosy rozczarowania, że w polskim Kościele zalewania miłością jest… ciągle za mało. Za dużo z kolei o grzechu, normach i wymaganiach, a przecież dzieci trzeba nauczyć, że Jezus je kocha, a krzyż był za darmo…
Spoko koleś z kciukami do góry
Jednym z największych humbugów filozofii społecznej końca XX wieku była teza Francisa Fukuyamy o końcu historii. Echa tego marzenia (trudno nazwać je efektem analizy) słyszymy w postulacie o „Kościele jedynie czułym”. Jednocześnie ewidentnie mamy do czynienia z próbą rugowania z przestrzeni katolickiej pojęcia walki (i Kościoła wojującego). Podobnie jak z kultury popularnej odchodzi wzór rycerski, a z pedagogiki ruguje się wojowniczość pod pretekstem walki z przemocą.
Obraz Boga i historii zbawienia ma być wyprany ze wszystkiego, co wskazywałoby na toczący się bój dobra ze złem. Co się wtedy dzieje? Ilustracja może pochodzić z obrazoburczej komedii Dogma, w której pojawił się bardzo celny przytyk do kierunku, w którym podąża Kościół. Oto na miejsce krucyfiksu (zbyt poważny, zbyt ponury) archidiecezja stawia mrugającego okiem, „spoko kolesia” z kciukami do góry – „Chrystka” (Buddy Christ) w ramach akcji Katolicyzm WOW! Miało być fajnie i miło, ale coś nie wyszło…
Wspólnota jedynie czuła i Bóg jedynie kochający (choć faktycznie bywają tym, w co dziecko, w tym dorosłe dziecko ma pragnienie wierzyć) niczego nie dadzą oprócz chwilowej ulgi, a z czasem – zwątpienia. Ten psychologicznie politpoprawny obraz Boga to bowiem tylko obraz. Jakże wyraźnie to widać, gdy zbuntowani na tradycyjne nauczanie Kościoła rodzice reprezentujący takie myślenie piszą w dyskusjach: I tak będzie wierzyła w takiego Boga, w jakiego chce; w jakiego ma potrzebę wierzyć. Mowa raczej o zachciance, nie potrzebie. To może działać – do czasu, gdy dziecko uświadomi sobie, że wierzyło w postać przez siebie zmyśloną…
Niezafałszowany Kościół, niezafałszowany Bóg
Prawdziwy Bóg może zaspokoić wszystkie głębokie potrzeby, będąc zarazem tak doskonale dobrym, potężnym i wszechmocnym, że nie sposób, aby nie budził zachwytu i… lęku (mysterium tremendum et fascinans). Ofiara Chrystusa – dowód Jego miłości, której możemy się uchwycić – traci wszelką wartość bez perspektywy ogromu naszych grzechów, które odkupiła (nie ludzkich, zrozumiałych dla kochającego – a zatem rozumiejącego Boga – słabości, co dałoby się przełożyć na: e tam, wielkie mi grzechy…). Tylko na takim Bogu można oprzeć i zaufanie, i miłość, i życie.
Co zatem z czułością Kościoła? Można pogodzić ten atrybut z „walecznością” Kościoła w drodze – i wtedy ma on sens, w równowadze i umiarze z jego pozostałymi funkcjami. Przeciwnie staje się platformą ni to kompromitacji, ni to zwątpienia. Potrzeba nam mnóstwo wsparcia w realizacji wymagań drogi wzrastania w świętości. A także drogowskazów i motywacji, by po wzmocnieniu iść dalej, nie zbaczając, w górę – choć to trudna trasa.
Katarzyna Wozinska
Tekst pochodzi z 90. numeru dwumiesięcznika „Polonia Christiana” (styczeń-luty 2023)