…może się spodobać turbomonarchistom, którzy za nic mając postmoderny warsztat dostrzegą w nim więcej niż sami jego twórcy.
Oglądając „Legendę miecza” niejeden sympatyk arturiańskiego świata złapie się za głowę, albowiem takiego króla Artura jeszcze świat nie widział. Owszem, treść na pozór podobna do tradycyjnej, ale tylko podobna, i tylko na pozór. Czas i miejsce akcji niby się zgadzają, imiona głównych bohaterów z grubsza też, lecz na tym w zasadzie koniec podobieństw do oryginalnego materiału znanego z Nenniusza, Chretiena de Troyes, Geoffreya z Monmouth, Roberta de Boron czy Thomasa Malory’ego. Jak również tego przefiltrowanego przez T. H. White’a, Bernarda Cornwella czy Marion Zimmer Bradley.
Wesprzyj nas już teraz!
Kto oczekiwał widowiska historycznego bądź klasycznej sagi fantasy, ten niechybnie poczuje się srodze zawiedziony. Widowisko, owszem, czeka go niezgorsze, lecz zarówno z historią, jak i fantasy powiązane zaledwie garścią niezbędnych atrybutów. Słowem: totalna rozwałka – dekonstrukcja taka, że sam Derrida lepiej by nie potrafił – mit potłuczony w drobny mak. A w głowie widza kołacze natrętne pytanie: po której kolejce król Artur zaczyna się mylić z Robin Hoodem…?
Dawno i nieprawda?
„Król Artur: Legenda miecza” to na wskroś współczesna opowieść o gangsterach spod ciemnej gwiazdy, z typowym dla nich sposobem myślenia i działania, jako tako upchnięta w fantastyczno-historyczny sztafaż (nawiasem mówiąc, piątka z plusem za sugestywne obrazki Londinium z początków VI stulecia – tak to właśnie wygląda, kiedy truchło umarłego świata zaczynają obrastać równie uparte co mało spektakularne pierwsze pędy nowego życia). Ogólnie dużo się tu biega, skacze, tłucze, strzela, uchyla, poprawia, i jeszcze raz, i jeszcze… I mieczem, i pięścią, i jeszcze kopa na koniec!
Narracja teoretycznie rozwija się w sposób linearny, ale porwana, poszarpana, poprzerywana retrospekcjami i futorospekcjami (choć w tym kontekście chyba raczej: flashbackami i flashforwardami…), czy wręcz swoistym skreczingiem (w rapie: rytmiczne przesuwanie płyty winylowej na adapterze w tył i w przód) kontinuum czasowego. Dialogi rach-ciach jak mecz ping-ponga, miejsca akcji zmieniają się niby w kalejdoskopie, sceny wprost nakładają się na siebie. Szybciej, szybciej, jeszcze szybciej! A do tego muzyczka – irytująco perkusyjna: a to bit z dziewięćset na minutę, a to żęchliwy sampling, a to z kolei wściekły jazgot perkusyjnych przeszkadzajek. Chwilami człowiek łapie się na pytaniu, kiedy się skończy ten teledysk, a zacznie prawdziwy film. Nigdy – „Legenda miecza” jest właśnie taka od początku do końca.
A skoro już mowa o łapaniu się na czymś, to podczas oglądania najnowszej wersji przygód króla Artura można na jeszcze na jednym – mianowicie: że to swoisty wykład z dziejów kina przygodowego (i przy okazji również gier komputerowych pokrewnego stylu), bogato ilustrowany przykładami. Co chwila wszak dostrzegamy coś, co trudno jednoznacznie zdefiniować jako cytat, wrażenie, czy może powidok, jednakowoż na pewno już to gdzieś widzieliśmy: a to we „Władcy pierścieni” czy w „Grze o tron”, a to w „Gwiezdnych wojnach” lub w którymś „Batmanie”, a to w „Goodfellas” albo w „Sin City”, a to w „300” bądź w „Księciu złodziei”, a to w „Warcraft”, a może w „Elder Scrolls”…
Całość jako żywo przypomina Irish stew – coś na kształt gulaszu – potrawę zrodzoną w Irlandii czasu wielkiego głodu w połowie XIX wieku: bierze się, co się ma, sieka jak najdrobniej, żeby zanadto nie przypominało tego, czym było pierwotnie, wrzuca do kociołka i dusi, dopóki nie przybierze formy – jak byśmy dziś powiedzieli – homogenizowanej.
Ale robi wrażenie!
Jednakże Irish stew potrafi być niewiarygodnie smaczny! W naszym przypadku również – co ciekawe – z mąki, na jaką zmieliła arturiańskie legendarium sprawnie zastosowana maszynka postmodernizmu, udało się wypiec nader udany placek. Konsumuje się go ze sporą dozą przyjemności – stroboskopowa narracja bynajmniej nie utrudnia śledzenia akcji, za to awangardowość przekazu mocno osłabia charakterystyczną dla holiłudu przewidywalność, a drażniąca w pierwszej chwili wibracja nieskomplikowanych idiofonów układa się w niezwykle plastyczną oprawę dźwiękową. Wszystko to razem wzięte daje w efekcie dzieło spójne stylistycznie, a do tego zaserwowane z ogromnym rozmachem i nerwem. Świetna zabawa!
Kto by zaś nie szukał w kinie zabawy, ten zostanie bodaj nie mniej usatysfakcjonowany. Można bowiem „Króla Artura” odbierać jako entuzjastyczną opowieść o powrocie prawowitego porządku świata. O powrocie króla. Można się zachwycić wizją, w której prawy dziedzic tronu chwyta oburącz krzyż i natychmiast napełnia go niebieska Moc, czyniąc go niezwyciężonym, aby mógł unicestwić czerwonego demona i wyzwolić swój naród z jego pęt. Można zauważyć, że najsilniej w powrót króla wierzą młodzi. Można docenić wierność żołnierzy wyklętych tamtego świata, którzy zaszyci w puszczy czekają, aż zjawi się władny wyciągnąć miecz ze skały.
Można sobie uzmysłowić, iż król – jeśli powróci – może przyjść skądkolwiek. Przeto nie należy mu wytykać, że się wychował w zamtuzie (tu – przepraszam – wtrącenie niezbyt na temat, za to à propos wspomnianego przybytku: w filmie nie ma ani jednej sceny o charakterze erotycznym). Czyż Mojżesz nie wychował się w haremie faraona, a Dawid nie został powołany na tron prosto z pastwiska? Ponadto „Legenda miecza” uświadamia, że przybywający znikąd król oprze się na tych, którzy sami do niego przyjdą. Nie będzie wskrzeszał żadnych starych elit – bo tych prawdziwych już dawno nie ma, a grupa aktualnie pełniąca ich obowiązki to nic innego jak sfora psów ogrodnika, niech więc idzie do… hycla – tylko stworzy nowe: niewykluczone, że z ziomów, sebixów, kiboli czy innych drapichrustów, jeżeli akurat tacy staną u jego boku w godzinie próby…
Oślica prawdę powie
Już widzę, jak niejednemu z czytających niniejszy tekst ciśnie się na usta pytanie: gdzieżeś ty to wszystko widział, chłopie? Naprawdę sądzisz, że twórcy opisywanego filmu zawarli w nim takie właśnie monarchistyczne przesłanie? A może nam jeszcze powiesz, że sami są hi-tech turbomonarchistami marzącymi o restauracji przedrewolucyjnego ładu?
Spieszę z odpowiedzią. Com opisał, widziałem w kinie, podczas projekcji filmu „Król Artur: Legenda miecza” – każdy to może zobaczyć, wystarczy tylko uważnie oglądać – a że Guy Ritchie et consortes świadomie chcieli ukazać kwestie wzmiankowane przeze mnie w poprzednich dwóch akapitach, z całego serca wątpię, podobnie zresztą jak w to, by światopogląd tych dżentelmenów choćby o centymetr wykraczał (zwłaszcza w prawo) poza standardy ich środowiska zawodowego.
Ale oślica Balaama ze starotestamentowej Księgi Liczb (Lb 22, 2-35) także sama nie wiedziała, że ma aż tyle do powiedzenia. Bóg otworzył jej pysk, aby nadała komunikat potrzebny – ba, niezbędny – dokładnie w konkretnej chwili, w konkretnym miejscu i w konkretnym kontekście duchowym. Nigdy wcześniej ani też nigdy później w swym oślim życiu nie uczyniła niczego podobnego. Tak samo bywa nierzadko z artystami…
Jerzy Wolak
„Król Artur: Legenda miecza” (King Arthur: Legend of the Sword); scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram; reżyseria: Guy Ritchie; w rolach głównych: Charlie Hunnam, Jude Law, Djimon Hounsou, Aidan Gillen; Australia, USA, Wielka Brytania, 2017; 126 minut.