Polska winna zbrodni przeciwko ludzkości i odpowiedzialna za śmierć migrantów przez swoją „bezlitosną politykę”. „Białoruś, ale także Polska może odpowiadać za zbrodnię wobec migrantów na granicy”. „Podczas kiedy UE i jej członkowie skupiają się na wojennych sloganach, stanach wyjątkowych i drucie kolczastym, bolesne cierpienie kobiet mężczyzn i dzieci uwięzionych w tym piekle jest ignorowane”. To retoryka, którą posługują się członkowie środowisk domagających się od Polskich władz przyjęcia do kraju koczujących na granicy migrantów.
Stowarzyszenia orędujące za „prawami człowieka” przekonują, że wobec cierpienia zmanipulowanych przez białoruski reżim przybyszów ze wschodu, obronę granic państwa trzeba koniecznie anulować, a jej przedłużanie oprotestowują jako „upadek człowieczeństwa”. Wynika to z niczego innego, jak z faktu, że troska o własną wspólnotę, bezpieczeństwo Polaków i ład społeczny w państwie nic nie znaczą w humanitarnym kodeksie moralnym. Dla „Grupy granica” nie ma w Polsce niczego, co byłoby wartością większą niż zadowolenie poszczególnych osób z życia, a „bezinteresowne” dbanie o obcych jest jedynym, co pozwala postępowcom poczuć się moralnie wyższymi. Z tego powodu przerysowują oni skalę cierpienia, które spotyka migrantów na granicy, próbują mówić o nich jako o „uchodźcach” prześladowanych przez totalitarne reżimy, i robią z nich męczenników… Manipulacja, której dokonują kreując podobne obrazy, to cena którą chętnie poniosą, żeby zostać bohaterami społeczeństwa otwartego.
Ataki słowne pod adresem polskich służb i fala hejtu wylana na funkcjonariuszy strzegących wschodniej granicy odbiły się w mediach głośnym echem wywołując niesmak. Ich główni autorzy to postępowi, liberalni celebryci, lewicowi politycy, a także „humanitarne” organizacje społeczne, na czele z „Grupą Granica”, która regularnie krytykuje decyzje rządu o stawianiu czoła białoruskiej wojnie hybrydowej. Organizacja posunęła się nawet do tego, by udostępniać w swoich mediach społecznościowych oszczerstwa pod adresem ojczyzny, obarczając ją winą za „zbrodnie przeciwko ludzkości”. W postulatach i retoryce tych środowisk widać nieodmiennie jedno… Fanatyczne wyolbrzymianie cierpień, na jakie narażeni są migranci i całkowite ignorowanie realnych zagrożeń związanych z ich ewentualnym przyjazdem do Polski.
Wesprzyj nas już teraz!
Język przyjęty przez aktywistów „Grupy Granica” sugeruje, że przebywający na granicy polsko- białoruskiej przyjezdni znajdują się w istnym piekle. Organizacja nieustannie kreuje przekonanie, że otwarcie im drogi do Rzeczypospolitej jest koniecznością, obowiązkiem każdego przyzwoitego człowieka. W raportach sporządzanych przez aktywistów zrzeszenia znajdujemy jednak następującą informację „[Białoruskie służby] oferują migrantom możliwość złożenia wniosków azylowych w Białorusi lub dobrowolny powrót do domu…”. Przybysze z krajów arabskich otrzymują jednocześnie informacje, że podróż do Polski i Niemiec jest możliwa. Ich chęć przedarcia się na zachód zdaje się w świetle tych doniesień nie bytową koniecznością, ale zwyczajną kalkulacją zysków i strat. Migranci podejmują dobrowolną decyzję: przez pogranicze trzeba się będzie przedrzeć, a dalej czeka lepszy zasiłek i wyższa płaca. Nie przeszkadza to jednak „obrońcom praw człowieka” snuć emocjonalną narrację, według której na granicy umierają z zimna i głodu zdesperowane „rodziny z dziećmi”, a wyjazd do Europy to dla nich warunek bytu sine qua non. Humanitaryści wpajają nam, że migranci to najbiedniejsi z biednych, najbardziej wykluczone jednostki tego świata. Ten obraz to kolejny stek kłamstw, którym karmią oni opinię publiczną.
Jak bowiem donoszą liczne informacje prasowe: masy przedzierające się przez Polską granicę to w przytłaczającej większości mężczyźni w kwiecie wieku, dobrze ubrani, z nowoczesnymi smartfonami w rękach. Ich relacje z kolejnych etapów podróży przez Białoruś regularnie trafiają do mediów społecznościowych, „selfie” z Mińska i z drogi do Polski pojawiają się na Facebooku i Instagramie „biednych uchodźców”, tak jak zdjęcia z wakacji każdego polskiego nastolatka. Justyna Prus donosiła z końcem października na łamach PAP, że przybywających do Mińska migrantów można bez trudu pomylić z turystami. To w większości „młodzi, krzepcy młodzianie”, informowała dziennikarka. Pierwsze dni pobytu w białoruskiej stolicy spędzają oni na zakupach, w czasie których zaopatrują się w ciepłą, dobrą jakościowo odzież i tak przysposobieni wyruszają na zachód. Rzut oka na zdjęcia osób atakujących polskie służby potwierdza jej obserwacje. Przybysze nie wykazują oznak „uchodźstwa” i nie przypominają uciekinierów z krajów pogrążonych w zupełnej nędzy. Cóż, nic dziwnego… w końcu za podróż na Białoruś i przerzut do Europy Zachodniej trzeba zapłacić prywatnym przedsiębiorstwom kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Migracja to bardzo drogie przedsięwzięcie. Właśnie dlatego najbiedniejsze rodziny zawsze zostają w nękanych kryzysami regionach, a na wyjazd pozwolić sobie mogą jedyni uprzywilejowane jednostki, jak tłumaczył charakterystykę procesów migracyjnych ks. Paweł Antosiak w jednym z wrześniowych numerów tygodnika „Do Rzeczy”.
Lewicowi działacze fakt ten oczywiście ignorują, stale nazywając blisko-wschodnich przybyszów „uchodźcami”. Używanie w stosunku do nich podobnego sformułowania to nic ponad jawne kłamstwo, znakomita większość nie pochodzi bowiem z regionów aktualnie objętych kataklizmami ani wojną. Ponadto „uchodźca” szuka pomocy w najbliższym bezpiecznym kraju, kto wyjeżdża dalej, szuka już lepszego grosza i jest zwyczajnym migrantem ekonomicznym. Taka nomenklatura ma jednak nagiąć rzeczywistość i skłonić opinię publiczną do bezwarunkowego zaproszenia nieznanej bliżej grupy ludzi do własnego domu.
Co mogą oni przywieźć ze sobą, to już dla lewej strony problem jakby nieistniejący. To, że nadmierny napływ migrantów destabilizuje państwo, może prowadzić do konfliktów w miejscach ich osiedlenia i wielu innych nieprzewidzianych trudności; to że pomiędzy nimi znajdować się mogą kryminaliści, przemytnicy narkotyków, a nawet terroryści nie mąci humanitarnego zapału lewicowców. Tak jak w Europie Zachodniej ich niepokoju nie wzbudza istnienie stref „no-go”, w których społeczności imigranckie stają się całkowicie bezkarne, i nie podlegają kontroli żadnych służb państwowych. Dla kosmopolitycznych i lewicowych działaczy własna wspólnota, jej bezpieczeństwo i status nie jest żadnym punktem odniesienia. Żadna wartość społeczna nie jest według nich warta obrony, jeśli wiąże się z cierpieniem kogoś, kto ją podważa. Tak szarganie dzietności i moralności publicznej przez tzw. mniejszości seksualne uchodzi płazem, a na pewno nie stanowi żadnej podstawy do ich „dyskryminacji”. Podobnie zagrożenie dla stabilności społecznej i jedności narodu, jakie niesie ze sobą migracja… nic nie znaczy wobec zabiegów migrantów o lepszy grosz. Chcą przekraczać granice, więc trzeba im to umożliwić. Opornym przypomni się, że „Auschwitz nie spadło z nieba”.
Działaniom mającym zagwarantować „równouprawnienie” i dobrobyt mniejszości nadaje się jednak większe, mistyczne znaczenie. Widać je właśnie w hiperbolizacji krzywd, jakie spotykają migrantów, przedstawianiu ich jako pokrzywdzonych i pozbawionych życiowych szans, a także zajadłym ataku na państwo polskie i oskarżaniu go o zbrodnie przeciwko ludzkości. Nie ma bowiem innego moralnego obowiązku dla progresywistów, niż znosić kolejne ograniczenia i tworzyć świat bez granic. Oparty o utopie otwartego społeczeństwa system w tym właśnie upatruje moralnej wyższości, więc lewicowcom palą się ręce, żeby zostać kolejnymi burzycielami starych i opresyjnych porządków, obrońcami prześladowanych i wykluczonych… Nawet jeśli Ci wykluczeni to po prostu grupa lepiej sytuowanych, młodych Arabów, która porzuciła swoje kraje dla znalezienia pieniędzy na obcej ziemi. Kto by w końcu nie chciał zostać rewolucyjnym bohaterem, kolejnym wybawicielem życia ze szponów bezdusznego systemu za drobną cenę nadania historii więcej kolorytu, niż ta ma sama w sobie?
Filip Adamus