Nawet w Kościele wpadamy w pułapkę głoszenia naiwnej miłości, miłości bez prawdy. Wówczas jest to tylko uczucie, tylko emocja. A przecież nie da się poznawać prawdy bez miłości i nie da się kochać bez poznania prawdy! – o relatywizmie, zmienianiu pojęciom ich znaczeń oraz atakach na wartości mówi ks. Daniel Wachowiak.
Mateusz Ochman: Po ataku na tragicznie zmarłego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, napisał ksiądz, że „wszyscy powinniśmy albo się modlić, albo zacząć milczeć”. Modlitwę oczywiście rozumiem, ale skąd prośba o milczenie?
Wesprzyj nas już teraz!
Ks. Daniel Wachowiak: Ze złych doświadczeń, różnych tragedii, jakie działy się w ciągu ostatnich lat w naszej ojczyźnie. Szczególnie na uwadze miałem to, co wydarzyło się po katastrofie smoleńskiej – ten brak chrześcijańskiego podejścia do sacrum. A sacrum jest również to czym jest człowieczeństwo, to czym jest życie człowieka oraz to czym jest śmierć. I z powodu tego, jakie doświadczenia mamy w ogóle jako Polacy, w podejściu do cierpienia czy do śmierci, pomyślałem o tym, że warto zaapelować o modlitwę albo milczenie. Szczególnie dlatego, że był to zły, godny potępienia czyn dokonany na polityku, który dosyć wyraźnie stał po jednej ze stron bitwy toczonej dziś w Polsce.
Ta bitwa trwa już od lat, ma swoją historię. Można powiedzieć, że Polacy nienawidzą siebie nawzajem? Po wspomnianym ataku na Pawła Adamowicza pojęcie „mowy nienawiści” – istniejące przecież od lat – stało się tematem numer jeden w mediach i na sztandarach aktywistów, szczególnie o lewicowej proweniencji. Czym jest „mowa nienawiści”?
We właściwej definicji „mowa nienawiści” jest przejawem braku miłości do drugiego człowieka. Ale to jest definicja klasyczna. Natomiast wiemy o tym doskonale, że od jakiegoś czasu zmagamy się z poważnym problemem redefiniowania wielu klasycznych pojęć. To jest udręka naszych czasów! Są ludzie twierdzący, że to celowy zabieg, żeby przekształcić myślenie świata i zmienić przestrzeń, w której do tej pory ludzkość funkcjonowała; żeby te definicje, do tej pory oczywiste dla każdego człowieka, wywoływały zamieszanie w ludzkich sercach i umysłach. Dlatego teraz jeden człowiek pod pojęciem „mowy nienawiści” rozumie zupełnie coś innego, niż osoba, z którą rozmawia.
To między innymi z tego powodu nawet tematy, które powinny łączyć społeczeństwa, dzielą je. Jedna strona barykady będzie rozumiała mowę nienawiści jako atak na nią, bez wdawania się w szczegóły, a druga strona będzie czyniła to podobnie, ponieważ jako społeczeństwo jesteśmy na poziomie emocji, których nie pojmujemy już racjonalnie. Nawet nauka stwierdza, że organizm człowieka mającego w sobie nienawiść, wytwarza toksyny powodujące postrzeganie świata w zniekształcony sposób; biochemicznie w naszych organizmach dzieje się coś niedobrego, gdy mamy emocje negatywne, a nie pozytywne wobec drugiej osoby. A przecież nienawiść to potężna negatywna emocja. Dlatego jeśli jestem w stanie sobie to wyobrazić, że człowiek taką nienawiść żywi wobec swojego bliźniego, to jego patrzenie na rzeczywistość jest ograniczone i zakłamane. Nawet na najbardziej podstawowej płaszczyźnie, na płaszczyźnie psychofizycznej nie jest w stanie odróżnić prawdy od kłamstwa.
To, co ksiądz mówi jest przerażające, ale z drugiej strony wiele tłumaczy. To dlatego w świecie, w którym jest tyle kłamstwa, nazywanie go po imieniu jest uznawane za nienawiść? Dlatego mówienie prawdy jest uznawane za „mowę nienawiści”?
Z tym problemem zmagamy się od wieków. Pan Jezus, który staje przed Piłatem, mówi: „ja jestem Prawdą”. W Ewangelii wg św. Jana dodaje: „jestem Drogą i Życiem”. Benedykt XVI, wspaniały papież, mówił wielokrotnie, że jedną z udręk naszych czasów jest relatywizm. Czyli ludzie żyją jak gdyby nie było już prawdy obiektywnej! Myślą: „tylko to co mi się wydaje, że jest prawdą jest prawdą!”. Papież przepięknie dodawał, że z prawdą zawsze stoi w parze miłość i z miłością w parze zawsze stoi prawda; że „miłość bez prawdy jest jedynie sentymentalizmem”. Nawet w Kościele wpadamy w pułapkę głoszenia naiwnej miłości, miłości bez prawdy. Wówczas jest to tylko uczucie, wówczas to jest tylko emocja. Nie da się poznawać prawdy bez miłości i nie da się kochać bez poznania prawdy.
Dziś po prostu ten atak naprawdę jest potężniejszy niż jeszcze parę lat temu. Moim zdaniem decydującą rolę w tym procesie odgrywają emocje, a tymi emocjami sterują konkretne ośrodki, które znają się na tym, co robią.
Można nawet zauważyć, że niektórzy duchowni boją się zabierać głos w sprawach naprawdę ważnych, bo takich od których zależy nasze zbawienie. Ostatnio informował ksiądz, że biskup Nowego Jorku w pompatycznych słowach wychwalał finał rozgrywek futbolu amerykańskiego, a wierni pod tym filmem przypominali mu, że czekają raczej na jego stanowisko w sprawie zalegalizowania zabijania dzieci, bo tym de facto jest aborcja, aż do końca ciąży.
To dla mnie niezwykle bolesne, że wielu z nas kapłanów ma, powiem delikatnie, zbyt małą odwagę głoszenia Ewangelii. A przecież od początku Pan Jezus zapowiadał, że będą nas spotykały „przykrości” z powodu głoszenia Ewangelii. Patrząc na wszystkich męczenników i prześladowanych za wiarę, trzeba stwierdzić, że jeżeli ktoś nie jest prześladowany z powodu głoszenia Ewangelii, to prawdopodobnie w ogóle jej nie głosi. Problemem nie jest siła ludzi złych, tylko słabość ludzi dobrych. To nasz kłopot, że ciągle się wycofujemy. Strasznie nad tym ubolewam. Wielu kapłanów, czasami nawet na kazaniach czy homiliach, wybiera takie tematy, które nikogo nie tyle nawet nie zrażą, co nawet nie naruszą dobrego samopoczucia. A przecież to pragnie uczynić Ewangelia! Bo Słowo Boże, gdy się je prawdziwie głosi, doskonale wie czy przytulić, czy kopnąć.
Mógłbym na kazaniu wiele razy mówić o takich rzeczach, podejmować takie tematy, które nie wywołują żadnych uczuć, tak by mnie wszyscy pozornie lubili. Ale często jest tak, że zabieram się do Słowa Bożego i ono samo mi nakazuje podejmować tematy, które także dla mnie są niekorzystne i niewygodne. Często powtarzam, że jestem pierwszym słuchaczem własnych kazań. Ile razy Ewangelia, którą głoszę, idzie mi w pięty… Ile razy mówię moim parafianom czy słuchaczom moich homilii, że jestem pierwszym słuchaczem tego o czym mówię. Sam do siebie również mówię. Ja też potrzebuję nawrócenia.
Rzeczywiście wielu katolików w Stanach Zjednoczonych też ze smutkiem odbiera nieczytelny głos kardynała Dolana i ogólnie Kościoła amerykańskiego. Ale tak to jest: wielu wiernych świeckich ma czasami więcej odwagi niż niejeden pasterz. Na szczęście są też tacy biskupi, którzy podejmują trudne, lecz ważne tematy, a to sprawia, że w mediach ich obraz jest niekorzystny. My dzisiaj boimy się przede wszystkim tego, co powie o nas prasa, co powiedzą o nas media – to jest główny element naszego wewnętrznego strachu. „Oni jutro o mnie źle napiszą, jutro o mnie źle powiedzą”. To często wstrzymuje kapłanów czy biskupów przed głoszeniem Dobrej Nowiny. A trzeba na to patrzeć tak, jak patrzył Benedykt XVI, o którym kilka lat temu ktoś powiedział: „To był następca Piotra, który nie myślał o tym co napisze o nim prasa jutro, ale jaki będzie Kościół za sto lat”.
Ten temat jest księdzu znany od podszewki. Są ludzie, żeby nie powiedzieć środowiska, które wprost zarzucają księdzu nienawiść. Zazwyczaj wtedy, gdy cytuje ksiądz Ewangelię albo podkreśla wagę przepisów kościelnych. Gdy zwrócił ksiądz uwagę na niestosowność jaką było zaproszenie muzułmanina do czytania modlitwy wiernych na mszy świętej, na Twitterze ruszyła lawina. Wspomnę też o echach pouczania prezydenta Poznania…
Po pierwsze: też jestem słabym człowiekiem. Też mam pokusy, bo jestem tylko i aż narzędziem Bożym. To powoduje, że jak jestem świadomy swojej słabości, to czasami mam ochotę – wzorem proroków – Panu Bogu powiedzieć: „dlaczego ja? Poślij kogoś innego. Ja się do tego nie nadaję. Jestem jak Mojżesz, który zabił człowieka. Jestem jak Dawid, który cudzołożył. Jestem jak wielu innych proroków, którzy czuli bardziej swój grzech, niż moc Bożą, która ma przez nich przechodzić”. Ale jednak za każdym razem, gdy czytamy sumiennie te historie, to okazuje się, że oni zawsze w pokorze mówią: „oto ja, poślij mnie. Wiem, że mam głosić Twoje słowo, a nie moje”. I idą. Też tak się czuję.
Rozumiem tych, którzy czasami zarzucają mi jakieś złe intencje. Natomiast nawet gdybym je miał, to jestem głosicielem Słowa Bożego i nawet moje złe myśli nie zwalniają mnie z obowiązku głoszenia Dobrej Nowiny. Komukolwiek, kto będzie na mojej drodze. A na mojej drodze stanął między innymi prezydent Poznania, któremu głosiłem Słowo Boże, nic więcej. A to, że wiele mediów nieprzychylnych Kościołowi mówiło, że politykuję, to kolejny dowód na problem redefinicji, który już poruszaliśmy. Głoszę Ewangelię każdej osobie, bo to jest moje główne zadanie. A że Słowo Boże dotyka? Często powtarzam: to nie my je czytamy, tylko ono nas! I być może tak jest, dzięki Bogu, że czasami moje posługiwanie, wywołuje jak się okazuje rezonans, także w sferze publicznej. I kiedy ono dociera do ludzi, to oni to czują. Ewangelia podpowiada im ich słabości, ich wady, a nawet grzechy, których nie chcą wyznać.
Czasem mam wrażenie, że te ataki na mnie, nie są z powodu moich błędów, słabości czy grzechów. Bo jeżeli ktoś zobaczy mój grzech czy moją słabość, to ja chętnie go wysłucham. Ale bardzo wiele razy widziałem, że te ataki są z powodu głoszenia przeze mnie Słowa Bożego i miałem wrażenie, że to Słowo przenika ich sumienia w taki sposób, że nie mogą się z tym pogodzić; że odkrywa wszystkie karty w ich duszach. I dlatego czasami zioną takimi kłamstwami, oszczerstwami czy kalumniami, a nawet paszkwilami medialnymi na temat mojej posługi.
A czy katolik może mieć w sobie jakiś rodzaj nienawiści? W końcu sam Pan Jezus powiedział, że „jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści swojego ojca, matki, nie może być moim uczniem”.
To prawda. Oczywiście w Ewangelii Pan Jezus stosuje pewną retorykę. Wiadomo, że chodzi o to, że jeżeli, tutaj mówię za świętym Augustynem, nie ma na pierwszym miejscu Pana Boga w moim życiu, to wszystko inne nie jest na miejscu właściwym. Czyli także „nienawiść” wobec własnego życia. To znaczy, że musimy potrafić powiedzieć Panu Bogu: „ostatecznie nie należę do siebie samego. Moje życie jest Twoje. I jeżeli w taki sposób podchodzę do tego kim jestem, to mam tą ewangeliczną nienawiść”. Warto dodać, że dzisiaj wielu ma problemy w zrozumieniu tego, że miłość jest jedna; miłość polega na tym, że potrafię kochać Pana Boga i drugiego człowieka. Ale nie każdy to potrafi. Jeżeli mąż, żona czy dziecko jest ważniejsze niż Pan Bóg, to nie jest to miłość. O tym mówi Chrystus. Jeżeli nawet na Eucharystii dostrzegam, że dla kogoś ważniejsze jest jego dziecko, jej mąż, żona dziewczyna czy chłopak, to już mam obawy, że ta osoba nie ma na pierwszym miejscu w swoim życiu Pana Jezusa. I kiedy o tym mówię, mocno się narażam.
Jaka zatem czeka nas przyszłość, gdy w imię walki z „mową nienawiści” prawda jest kneblowana, a emocje biorą górę nad rozsądkiem?
Pozwolę sobie zacytować świętej pamięci księdza Krzysztofa Grzywocza, który zaginął w górach już wiele miesięcy temu. Kiedyś pięknie powiedział, a miał „warsztat” (zajmował się sferą emocji), że „jest już encyklika Fides et ratio – czyli Wiara i rozum – ale nie ma jeszcze encykliki Fides et passio, czyli Wiara i emocje, uczucia”… Nasze własne przeżycia są dość istotne, ale dzisiaj są sterowane nie przez tych, którzy są życzliwi Panu Bogu. Chodzi o to, żeby ten teren, mimo wszystko, nie tyle przejąć, co przywrócić go jego Stwórcy. Myślę, że to jest jedno z ważniejszych wyzwań Kościoła. To jest droga do prawdy ostatecznej.
Emocje nie są przeciwne głoszeniu Słowa Bożego, tylko należy je właściwie uporządkować. Obawiam się, że niektórzy to próbują robić, ale robią to źle. Bo metodami tego świata. Czasami nawet w kościele, podczas liturgii, chcą żeby ludzie się „dobrze poczuli”. A nie w taki sposób zyskamy ludzkie emocje. Emocje zyskamy tylko wtedy, gdy będziemy mimo wszystko głosić prawdę. Ostatecznie ludzie jej pragną. I nawet jeżeli pozabijają tych, którzy głoszą Słowo Boże, to się nawrócą. Tak jak parę dni temu mówiłem o słudze Bożym księdzu Dolindo, którego zdradziły nawet córki duchowe. Ale on dalej głosił prawdę i jednocześnie potrafił im przebaczyć. Dzisiaj trwa nie tylko proces kanonizacyjny księdza Dolindo, ale też tych córek, które okazały się jego zdrajczyniami. Czyli odzyskał dla Pana Jezusa, przez krzyża i cierpienia.
Jak czeka nas przyszłość? Ciągła Golgota i ciągłe zmartwychpowstawanie. Taką mam nadzieję. Wierzę, że ciągle idziemy naprzód, mimo wszystko, w dobrym kierunku i oby tych którzy dadzą się złapać jak Dobry Łotr, było więcej, niż tych którzy się zatracą jak zły łotr. Historia ciągle jest ta sama, ciągle trwa. Niech Bóg to sprawi, aby Dobrych Łotrów było coraz więcej.
Dziękuję za rozmowę
Ksiądz Daniel Wachowiak – proboszcz parafii w Piłce (Archidiecezja Poznańska). Aktywny komentator na Twitterze, gdzie szczególną uwagę poświęca walce z relatywizmem.