„Nocą na korytarzach i uliczkach słychać było wyraźnie ich nikły pisk agonii. Rankiem na przedmieściach znajdowano je leżące w rynsztokach, z plamką krwi na spiczastym ryjku, jedne wzdęte i gnijące, inne sztywne, z wyprostowanymi jeszcze wąsami. Nawet w mieście, na podestach schodów i podwórzach, trafiało się ich po kilka. Przychodziły też umierać samotnie do sal administracji, na dziedzińce szkolne, niekiedy na tarasy kawiarń. Nasi zdumieni współobywatele natykali się na nie w najbardziej uczęszczanych miejscach miasta. Trafiały się na placu D’Armes, na bulwarach, na promenadzie Front- de-Mer. Miasto oczyszczano o świcie z martwych zwierząt, lecz w ciągu dnia pojawiały się nowe, i to coraz liczniejsze. Zdarzało się również, że niejeden nocny przechodzień nagle wyczuwał pod stopą elastyczne ciało świeżego jeszcze trupa. Rzekłbyś, że nawet ziemia, na której znajdowały się nasze domy, oczyszczała swe soki, wyrzucała na powierzchnię czyraki i ropę, dotychczas zżerające ją od wewnątrz. Wyobraźcie sobie tylko zdumienie naszego małego miasta, tak spokojnego dotąd: w kilka dni doznało wstrząsu, niby zdrowy człowiek, w którym krążąca powoli krew nagle się wzburzy!”.
To oczywiście fragment „Dżumy” Alberta Camusa. Ten drastyczny opis, znany z lektury szkolnej, wydawał się być równie dramatyczny, jak nierealny. I oto rzeczywistość zwyciężyła w starciu z fikcją. Zdumienie ogarnęło w naszych dniach naszą globalną wioskę. Pandemia stała się faktem i obnażyła naszą bezradność. Czy jednak jest ta bezradność równoznaczna z beznadzieją?
Wesprzyj nas już teraz!
Katolik musi stawiać sobie te pytania. I musi mieć świadomość ich wagi. Katolik wie, że nadzieja wyrasta z prawdy. I dlatego stawia pytania o przyczyny tej tragedii, a potem o sposoby jej pokonywania, jeśli takie sposoby są.
Misterium nieprawości
Byłoby zuchwalstwem porywać się na diagnozowanie obecnego stanu rzeczy. Łatwo przy tym popaść w różnego rodzaju teorie spiskowe. Padają głosy o topniejących lodowcach w wyniku globalnego ocieplenia, z których to struktur uwalniają się nieznane wirusy. Inni mówią wprost o broni bakteriologicznej, wytworzonej w tajnych laboratoriach. Jeszcze inni zdroworozsądkowo, a zarazem cynicznie wspominają o źródle pandemii w Wuhan, na rynku, gdzie sprzedawano ekologiczną (zdrową, naturalną lub jakoś podobnie określaną) żywność.
Nie sposób – jak wspomniałem – analizować tych i podobnych wypowiedzi. Ale gdzieś wracają w pamięci słowa z pierwszej programowej encykliki św. Jana Pawła II: „Człowiek dzisiejszy zdaje się być stale zagrożony przez to, co jest jego własnym wytworem, co jest wynikiem pracy jego rąk, a zarazem — i bardziej jeszcze — pracy jego umysłu, dążeń jego woli. Owoce tej wielorakiej działalności człowieka zbyt rychło, i w sposób najczęściej nie przewidywany, […] skierowują się przeciw człowiekowi”.
Człowiek wierzący szuka jednak innych przyczyn. Pyta o karę Bożą, choć to pytanie wybrzmiewa tak bardzo archaicznie w naszych czasach. Ale jednak zaczyna wybrzmiewać… Niektórzy zwracają uwagą na najnowsze zjawiska w samym Kościele. I pytają – czy to przypadek? Czy to przypadek, że dokonała się banalizacja komunii poprzez udzielanie jej rozwodnikom, a w niektórych krajach (Niemcy) także niekatolikom, a dziś nie można jej udzielać. Czy to przypadek, że w rytuałach na początku Synodu Amazońskiego dokonał się za sprawą Pachamamy kult natury – zdaniem niektórych ponad kultem Boga – a dziś ta natura okazuje się nieujarzmionym, pandemicznym zjawiskiem? Czy to przypadek, że w imię politycznych kompromisów Stolica Apostolska zawarła porozumienie z władzami Chin Ludowych, które są państwem programowo nastawionym na masową aborcję, a właśnie z Chin rozprzestrzenia się wirus śmierci? Czy jest sprawą przypadku, że tak daleko posunęły się dyskusje na temat zniesienia celibatu, a dziś rozerwana została oblubieńcza więź kapłanów z ich parafiami?
Nie potrafię dać jasnych odpowiedzi na te pytania. Nie wiem nawet czy są one właściwe, ale wiem, że padają i paść powinny, bo są wyrazem niepokojów ludzi wierzących…
Pośród tych niepewności – jedno wydaje się pewne – źródłem naszych nieszczęść jest ludzki grzech. Nie grzech zaniedbań ekologicznych, czy obojętności wobec migrantów, ale grzech przeciw Bogu samemu. Tym, co umyka chyba w obecnych analizach to fakt, że w ostatnich latach przez świat przetoczyła się pandemia ideologii gender. Weszła w instytucje międzynarodowe, weszła w szkoły, rodziny, myślenie ludzi młodych… Zainfekowała umysły. Ktoś powie – ale co to ma do rzeczy? Spójrzmy na jeden istotny szczegół tej ideologii – ona odrzuca akt stwórczy Boga, ten akt, wedle którego zostaliśmy stworzeni mężczyzną i kobietą. Wedle nowych wizji – to nie Bóg stwarza człowieka, ale człowiek zostaje uwolniony z „reżimu prawdy” i stworzony przez kulturę, społeczeństwo, postęp. To nie człowiek, osoba zostaje stworzony, ale jego orientacja seksualna.
To jest pogląd tak anty-ludzki, jak anty-teistyczny. Jest projektem godzącym w wielkość i miłość Boga, a zarazem odbierającym człowiekowi jego godność. I ten projekt został w różnych formach przyjęty jako projekt nowego świata. Pandemia koronawirusa może jest tylko znakiem tej o wiele bardziej niszczycielskiej pandemii?
Jak żyć w czasie pandemii?
Prof. Rodney Stark, amerykański socjolog i agnostyk zadziwiał się wzrostem wykładniczym chrześcijan w pierwszych trzech wiekach. Szacuje się, że ok. 40 r. naszej ery chrześcijanie stanowili populację około 1000 uczniów. Około 340 roku było ich ponad 33 miliony, czyli niewiele przeszło połowa ludności Cesarstwa. A w międzyczasie Rzym był pustoszony przez epidemie. Uciekali więc wszyscy – instytucje cesarskie, urzędnicy, kapłani pogańscy, lekarze na czele z Galenem, autorytety. Ale chrześcijanie trwali i szli do zarażonych. Jako jedyni. I byli w ten sposób jedynie wiarygodni.
A szli do zarażonych z trzema wartościami. Nieśli im sens istnienia, nieśli miłość przełożoną na czyny miłosierdzia i wreszcie – poczucie więzi wspólnoty. To ważna wskazówka dla nas. To znak naszego dziedzictwa, które winniśmy podjąć. Nieść sens istnienia… Tym sensem jest Bóg, zjednoczenie z Nim poprzez krzyż ku zmartwychwstaniu. W normalnym świecie ten sens niesiemy poprzez znaki sakramentalne, znaki łaski, zwłaszcza sakrament pokuty i Eucharystię.
Dziś w niektórych Kościołach lokalnych, świątynie chrześcijańskie zostały zamknięte. W Niemczech ogłoszono, że z pewnością ten okres zamknięcia będzie dotyczył Wielkiej Nocy. Czy można znaleźć i przeżyć sens w sytuacji zamkniętych kościołów, które będą zawarte, jak zatoczony kamień na grobie Pana?
Już św. Tomasz przypominał, że Bóg nie ogranicza swojej łaski do siedmiu znaków. Warto odkryć w aktualnych realiach wartość szczerej, autentycznej skruchy i żalu doskonałego, a także wartość komunii duchowej. Tej ostatniej nie należy mylić z tęsknotą za spotkaniem z Jezusem. Komunia duchowa, domaga się stanu łaski, winna być przeżyta na wzór liturgii eucharystycznej, z wielką godnością. Ona nie zastąpi fizycznego, realnego spotkania z Bogiem, ale może pomagać w przeżyciu, doświadczeniu sensu istnienia w czasie epidemii i pomoru. Bo tego sensu nie da się tak naprawdę wyrazić słowami. Trzeba doświadczyć go stając pod krzyżem Jezusa.
Nieść miłość przełożoną na czyny miłosierdzia… To wielkie i konkretne wyzwanie. Jeśli od początku je rozumiemy, a przecież rozumiemy, to właśnie dlatego, że istnieje w świecie, w naszej cywilizacji chrześcijańskie przykazanie miłości. Są ludzie, którzy tej miłości konkretnej potrzebują. A warto i trzeba przy tym zauważyć, że toczy się i będzie się toczył spór cywilizacyjny w tych dniach. Obecna sytuacja jest wszak pożywką dla utylitaryzmu. Jak bardzo bowiem narzuca się wielu w tych realiach przeliczanie ludzkiego życia na jakość tegoż życia, kalkulowanie, czy będzie się ono opłacało… To może być też kwestia bardzo prostych przemyśleń – komu opłaca się dać łóżko w szpitalu? Komu respirator? Kto bardziej rokuje nadzieje i ma większą jakość życia? Wobec tych presji miłość świadczona temu, kto potrzebuje, jest antidotum…
Nieść więź wspólnoty… Odkrywamy zupełnie spontanicznie, jak bezpośrednie relacje nas łączą, jak bardzo tworzymy wspólnotę… Jak w gruncie rzeczy wiele nas łączy… Może to przypadek, a może znak, że odkrywamy tę więź w ostatnich latach w bardzo szczególnych momentach. W roku 2005 skupiliśmy się wokół śmierci Jana Pawła II, przeżywając narodowe rekolekcje. W 2010 doświadczyliśmy porażającej pustki i mroku niejasności wobec tragedii smoleńskiej. Śmierć Jana Pawła II była przewidywana, ale dotknęła nas bólem jak wtedy, gdy doświadcza się śmierci osoby bliskiej. Katastrofa smoleńska ujawniła całą grozę śmierci nagłej, niespodzianej, tajemniczej. W 2020 do tego portretu śmierci doszedł element powszechności. Bo śmierć wokół nas jest nagła, niespodziana, tajemnicza i masowa.
U początków naszej wiary nasze siostry i nasi bracia szli do swoich bliźnich i nieśli im sens istnienia, nieśli miłość przełożoną na czyny miłosierdzia i wreszcie – poczucie więzi wspólnoty. Nieśli nadzieję… Bo nadzieja jest w nas. Tą nadzieją jest Chrystus, który w tych dniach i tygodniach odsłania w dramatyczny sposób to, że nie ma innej drogi do życia, jak ta poprzez krzyż i śmierć.
Ks. Paweł Bortkiewicz TChr
Polecamy także nasz e-tygodnik.
Aby go pobrać wystarczy kliknąć TUTAJ.