Diagnoza Kościoła, który wstrzemięźliwie ocenia nowe techniki, jest właśnie przejawem dostrzegania dalekosiężnych skutków, które te nowe metody wnoszą w ludzkie życie. W przypadku in vitro nie chodzi o sztuczność metody, ale o dysponowanie życiem, które się za tym kryje i zostaje oderwane od swojego naturalnego kontekstu. To obrona natury, de facto, którą z tej jednej strony dziwnie wyłącza się spod wezwań do życia ekologicznego. W przypadku przekazywania życia one zdają się jednak nie działać – mówi w rozmowie z PCh24.pl ksiądz dr hab. Piotr Roszak, teolog.
Wielebny Księże Profesorze, 25 lipca 1978, godzina 23:47. W szpitalu w Oldham pod Manchesterem przyszła na świat blond dziewczynka o niebieskich oczach i wadze 2,6 kilograma. Louise Brown była pierwszym dzieckiem urodzonym w wyniku zastosowania metody in vitro. Jak Kościół zareagował na ten fakt, który – jakby na to nie patrzeć – był prawdziwym przełomem i pociągnął za sobą łańcuch bardzo wielu innych zdarzeń?
Wesprzyj nas już teraz!
Kościół w pewien sposób był przygotowany na to wydarzenie, gdyż już od czasów Piusa XII dostrzegał kryjące się w tej metodzie aspekty etyczne, zagrażające godności człowieka i poddające go przeróżnym manipulacjom. Choć wówczas jeszcze zapłodnienie in vitro nie było jeszcze technicznie możliwe, to jednak na horyzoncie rysowały się teoretyczne badania na ten temat. Z tego powodu wydana została ta „wyprzedzająca” opinia Kościoła.
Dlatego, gdy stało się to możliwe i pierwsze dziecko pojawiło się na świecie w wyniku tej metody w 1978 roku, ocena tej procedury była jednoznaczna.
Dodatkowo warto zauważyć, że ta odpowiedź nie stwierdzała tylko negatywnie, iż metoda jest niemoralna i niegodziwa. Dostarczała jeszcze pozytywnej, mocnej odpowiedzi w postaci „teologii ciała” rozwijanej przez św. Jana Pawła II.
Dokonana przez Kościół diagnoza sytuacji była więc głęboka. Przeanalizowano etycznie samą procedurę. Wykazano, do czego może doprowadzić, a mianowicie do zagrożenia instrumentalizacją człowieka, eugeniką i szerzej jeszcze – do „odcieleśnienia” człowieka, a więc nowej gnozy.
Zastanawiające, że te same, gnostyckie nurty stoją za wieloma tzw. nowinkami, które lekceważą prawdziwy sens cielesności. Wszystko sprowadzają do „woli mocy”, siły decyzji, pomijając sposób w jaki człowiek się wyraża. Odpowiedź Jana Pawła II była na tyle trafna, że spotkała się ze strony oponentów z zaciekłym atakiem, tak jakby papież trafił w czuły punkt. Mówiąc współcześnie, wypunktował w szerszym kontekście, na czym polega zło tej i innych metod, lekceważących etykę i oddzielających od siebie sprawy, które w życiu człowieka powinny iść razem, jak miłość i prokreacja. Papież pokazał, że nie chodzi o to, że Kościół rzekomo lekceważy ludzką seksualność, ale że ma ona głęboki sens a wypaczenia, jakie w tej intymnej sferze się dzieją, to próba przejęcia kontroli, okaleczania i sterowania człowiekiem.
Seksualizacja świata, jaką obserwujemy dziś – po ponad 40 latach, tylko to potwierdza. Zniewolenia i nieuporządkowania w tej sferze prowadzą do wielu niegodziwych form, także w przestrzeni przekazywania życia.
Jakie jest obecnie stanowisko Kościoła w kwestii in vitro? W Polsce obecny obóz rządzący przegłosował finansowanie tej procedury z budżetu państwa i, niestety trudno było usłyszeć głos pasterzy potępiających tę decyzję…
Stanowisko Kościoła nie zmieniło się pod tym względem, dlatego wbrew opowiadaniom niektórych środowisk, jest tu kontynuacja wcześniejszych ocen i jednoznaczne stwierdzenie poważnej niemoralności metody in vitro. Za dokumentem Donum vitae z 1987 roku można wskazać na trzy linie argumentacji przeciw tej metodzie.
Z jednej strony negatywna ocena in vitro wynika z faktu, że metoda ta rozrywa więź łączącą akt małżeński jako wyraz zjednoczenia małżonków i prokreacji: sztuczne zapłodnienie nie jest owocem obiektywnej jedności małżeńskiej. Nie można o niej mówić w abstrahowaniu od cielesności, na czysto subiektywnym poziomie: takie podejście byłoby ogromną redukcją antropologiczną.
Druga linia argumentacji skupia się na godności samego dziecka, które nie może być uważane za produkt, a powinno być uznawane za równe w godności względem swoich rodziców. Chodzi o obronę przed traktowaniem dziecka w kategoriach rezultatu techniki medycznej. Tutaj przyjście na świat uzależnione zostaje od skuteczności naukowej, co nie oddaje podejścia właściwego wobec osoby ludzkiej. To przyjście na świat, ale pod pewnymi warunkami…
Trzecia linia to wspomniana teologia ciała, w której Jan Paweł II przypomniał, że akt małżeński ma nierozerwalny charakter cielesny i duchowy: to przez cielesność stają się małżonkowie rodzicami i budują specyficzne więzy z dzieckiem. Przyjęte zostaje jako „dar”, w którym rodzice odgrywają ważną rolę, ich fizyczne zjednoczenie gwarantuje fundamentalną godność dziecka, które jest równe w tym względzie rodzicom. Sztuczne techniki prowadzą do zachwiania tej relacji, a przecież jest ona tak ważna w zakresie edukacji czy praw dziecka. Papieżowi zależało na podkreśleniu tego, że dziecko rodzi się z jedności swoich rodziców – nie tylko biologicznej, ale także duchowej. Nowe techniki dopuszczają natomiast „osoby trzecie” do powstawania nowego życia ludzkiego, przez co zrywają tę jedność.
Do tego dochodzi sposób traktowania zarodków, ich zamierzone niszczenie w trakcie procedur medycznych i panowanie techniki nad osobą ludzką. Ale nie można też zapomnieć o niegodziwym charakterze pozyskiwania nasienia, co z racji wymogów sytuacji musi dokonać się w określony sposób i w ustalonym czasie, a przez to dotyka także kwestii moralnych. Kolejne dokumenty jak encyklika Evangelium Vitae czy potem Instrukcja Kongregacji Nauki Wiary Dignitas personae dotycząca niektórych problemów bioetycznych z 2008 roku, dopełniają tych analiz.
Przeciwko Kościołowi podnoszony jest „argument” w stylu: „przecież Święty Tomasz z Akwinu ogłosił, że chłopiec otrzymuje duszę po 40 dniach od zapłodnienia, a dziewczynka po 90 dniach”. W związku z tym, zdaniem ludzi „powołujących się na św. Tomasza”, skoro „coś nie ma duszy”, to „można to usunąć”. Ci sami ludzie rozdzierają szaty, jeśli którykolwiek kapłan zwróci uwagę, że zgodnie ze współczesną nauką, w momencie zapłodnienia zarodek ludzki ma oddzielne DNA i jest nowym człowiekiem. Jak takim ludziom odpowiadać, Księże Profesorze? Czy jest w ogóle sens odpowiadać?
Zacznę od końca: zawsze jest sens odpowiadać i próbować przynajmniej tworzyć kulturę argumentacji, choć ma Pan rację, że niestety, druga strona jakoś nie chce dialogować i rozmawiać, tworząc emocjonalny kontekst do rozmowy i bombardując takimi właśnie niemerytorycznymi, a emocjonalnymi szantażami. Słabnięcie chrześcijaństwa w kulturze Zachodu, niestety, sprowadza znowu irracjonalizm i woluntaryzm: silniejszy ma rację, a przekonywanie innych zostało zastąpione przekrzykiwaniem. Protesty na ulicach w Polsce podczas tzw. czarnych marszy były najlepszą tego ilustracją. Jeśli ktoś z samochodu krzyczy: „dym w kościołach”, bo się nie zgadza z opinią Kościoła, to wysłucha argumentów? Ale my mamy nastawać w porę, nie w porę, wykazać błąd… (por. 2 Tm 4, 2), a więc jest sens odpowiadać, nawet gdy druga strona nie chce słyszeć. Szukanie uzasadnień ma swój dobroczynny skutek dla samej wiary.
A co do świętego Tomasza, to trzeba zrozumieć go w szerokim kontekście, by nie narazić się na naiwną interpretację, ignorującą prawidła Jego filozoficznego i teologicznego myślenia. Nie powinno się cytować autorów sprzed kilkuset lat, narzucając własne, późniejsze schematy. Tomasz, funkcjonując w kontekście naukowym – a w jego czasach oznaczało to biologię w interpretacji Arystotelesa – wskazuje, że stworzenie duszy przez Boga (a więc „animacja”) była, po pierwsze sukcesywna (dusze, po kolei: negatywna, zmysłowa i wreszcie nieśmiertelna), a po drugie z racji chęci wyjaśnienia np. rodzenia się bliźniaków (wiedza na ten temat nie była tak dokładna jak dziś), Tomasz szedł za Arystotelesem i podaniem liczby owych dni po zapłodnieniu. Ale to nie oznaczało dla Akwinaty, że można robić, co się chce z zarodkami. Dokładnie przeciwnie – Tomasz sprzeciwiał się aborcji od poczęcia. Nie było tam zielonego światła dla robienia, co się chce z zarodkami, gdyż miał przekonanie, że poczęciu i formowaniu się embrionu towarzyszyć musi szacunek. Nie wolno przerywać tego procesu. Podejście św. Tomasza zrozumiemy, gdy uwzględnimy jego myślenie metafizyczne, w którym byt w możności (in potentia) ma już ukształtowanie i tożsamość, choć nie zrealizowaną (in actu). Ten byt jest na drodze do animacji, zatem cieszy się godnością, której nie można naruszyć decyzją aborcyjną. To kompletne nieporozumienie, aby z teorii opóźnionej animacji wyprowadzać zgodę Akwinaty na aborcję, bo jest dokładnie przeciwnie. Warto przypominać o tym, że z ludzkiego zarodka rodzi się człowiek, a nie jeż czy antylopa, a zatem przerywanie ciąży to agresja wobec formującego się nowego życia, [nieuprawnione – red.] interweniowanie w naturę, zaś zgodność z nią była ważną zasadą myślenia i argumentacji Tomasza.
Wraz z rozwojem badań nad metodą in vitro obserwujemy rozwój tak zwanej genetyki. Mówię „tak zwanej”, bo odnoszę wrażenie, że tak naprawdę jest to powrót do najbardziej podłych, barbarzyńskich i antyludzkich praktyk, jakie miały miejsce np. w III Rzeszy. Chodzi mi o praktyki eugeniczne. W pierwszej kolejności, Księże Profesorze: jakie jest stanowisko Kościoła wobec eugeniki, a jakie wobec genetyki?
Zawsze trzeba odróżnić narzędzie od celu, do którego zostaje użyte. Nóż służy do przygotowania jedzenia albo może kogoś zranić. Kluczem jest dobre użycie tego, co mamy do dyspozycji. Zresztą dziś widzimy, że myślenie etyczne jest spóźnione w stosunku do technologii. Najpierw używamy, potem dopiero przychodzi świadomość, że to jednak szkodzi. Jeśli jest się zanurzonym w kulturze, gdzie szanuje się sumienie, wtedy istnieje jakaś ochrona (tak właśnie było w czasach Christianitas). Wówczas brak prawnych regulacji nie jest „samowolką”, bo działa sumienie, ale gdy go nie ma… Wtedy technologia szkodzi, i to bardzo poważnie. Stąd tyle razy Kościół wskazywał aby rozwój technologiczny szedł w parze z etycznym. Wtedy to jest „postęp”, a nie tylko zwiększanie możliwości czy potencjału.
Wracając do genetyki: to były niezwykle ważne odkrycia – zresztą zapoczątkowane przez augustyńskiego mnicha, ojca Gregora Mendla. Przyczyniły się do korekty teorii ewolucji i jej rozbudowania. Zrozumienie przekazywania informacji o organizmach, zapis genowy odsłania prawdę o naturze. Wiele tu powiedzą naukowcy, ja na szczegółach się nie znam, ale – jak pokazały ostatnie czasy – wielu nadużywa „genetyki”, traktując ją jako przeciwieństwo wolności. „Postępuję tak, bo mam takie geny (od przodków)” – niekiedy wręcz postrzega się DNA jako ostateczny determinant zachowania. Próbowano też do niedawna – aż całkowicie zostało to obalone – szukać „genu homoseksualizmu” czy innych zachowań. Tak potrzeba ideologiczna prowadziła do manipulacji samą nauką. Na szczęście nie trwa to jednak zazwyczaj długo i sama nauka obala te mity, choć niektóre utrzymują się zbyt długo. A przecież uwarunkowania to nie to samo, co determinacje – o tych wiadomo od dawna, bo przecież o tym samym, choć innym językiem opowiadali filozofowie średniowiecza, a współczesna nauka to rozwija.
Zasadniczo wobec użycia terapeutycznego nie ma sprzeciwu Kościoła, gdyż wówczas celem jest przywrócenie działania organów czy funkcji, które uległy zniszczeniu lub osłabieniu. Dopuszczalność takich praktyk – oczywiście przy zachowaniu jeszcze innych warunków, np. aby nie było to kosztem innych osób, etc. – jest więc etycznie uzasadniona. Natomiast eugenika, w której człowiek decyduje, kto ma posiadać jakie cechy; eugenika, przez którą okalecza się embriony, interweniuje w ich integralność, selekcjonuje – taki rodzaj interwencji jest niedopuszczalny z racji instrumentalnego traktowania człowieka, który „liczy się” tylko ze względu na wybrane cechy, gdy np. jest zdrowy i przydatny, a nie ze względu na to, kim jest.
Wszystkie ważne dotychczasowe dokumenty dotyczące praw człowieka zawsze opierały się o zasadę nienaruszalnej godności – nieuwarunkowanej tym, co robię, gdzie się urodziłem, jakie mam geny. Eugenika natomiast sugeruje, że to człowiek będzie decydował, kto może i jakim się urodzić. Sterowanie tym procesem jest budowaniem lepszych i gorszych; wykluczeniem oraz utrwaleniem niesprawiedliwości, co przyniosło w historii wiele cierpienia. Kto ma prawo do tego, aby decydować jaki „rodzaj” człowieka może przyjść na świat? Przecież to rodzi dyskryminację, piętnowanie…
Coraz więcej państw legalizuje „nowoczesną” eugenikę, zezwalając np. na wybranie płci dziecka. Korzystają z tego np. bogaci Arabowie, którzy zgłaszają się, aby na przykład każde dziecko od trzeciego począwszy, było chłopcem. To samo robi wielu Chińczyków, z tym, że oni chcą aby chłopcem było czwarte i każde kolejne dziecko. W Izraelu „zaledwie” dwie trzecie starających się o potomstwo ogłosiło, że chętnie skorzystałoby z możliwości „wyboru płci”. Obawiam się, że gdyby podobne pytanie zadano w Polsce, Australii czy Meksyku, to wynik byłby podobny jak w Izraelu. Czy Kościół dopuszcza taką ingerencję w proces poczęcia nowego życia?
Zaczyna w ten sposób królować mentalność dysponenta życiem, instrumentalizującego godność człowieka. O tym mówiły wszystkie dokumenty Kościoła, tu tkwi ocena moralna: przekazywanie życia wiąże się teraz z osobą trzecią (lekarz, klinika). Pozyskując materiał biologiczny od rodziców, dokonuje ona zapłodnienia poza nimi. Można więc sobie wyobrazić, że „dla dobra” (bo jakże inaczej) ktoś będzie modyfikował, uzupełniał to, co da się sterować. Dlatego Kościół broni „integralności aktu małżeńskiego”, który jest powiązany z cielesnością jako językiem osoby i poszanowaniem dla godności osoby: aby nie była ona szanowna za to, że ma wykaz cech X czy Y, jak chcą tego techniki typu in vitro, ale ze względu na to, kim jest jako człowiek. Dlatego spór o in vitro to nie jest kwestia dyskusji specjalistów z medycyny czy biologii. Fundamentalne okazuje się pytanie, jaki budujemy świat: moralny czy niemoralny; szanujący godność czy instrumentalizujący człowieka.
Wiem, że zwolennicy in vitro od razu zaleją mnie opiniami, że przecież rodzice deklarują szacunek dla dziecka, jakiekolwiek będzie; że nie będą robić tego czy owego… Nie zmienia to jednak faktu, że w czyjeś przyjście na świat wprowadzone zostaną pewne elementy eugeniczne – „tego chcemy, a tego nie…”. Zawsze to się kończyło źle w przypadku ludzi, walczyliśmy latami z segregacją rasową, wykluczeniami, ale nikt o wykluczeniu pewnego rodzaju ludzi nie chce rozmawiać, bo ich nie widać… Żyjemy w mentalności kogoś, kto interweniuje dopiero, gdy już widać jak na dłoni, gdy terrorysta podkłada bombę, a nie gdy ma taki zamiar, majstruje coś etc.
Ciekawe, że „bezpiecznikiem”, który zachował fundamentalne poczucie godności człowieka i walczy wbrew wielkim interesom, są – ogólnie mówiąc – religie, w tym Kościół katolicki. Budowanie przyszłości w oparciu o eugenikę pozbawić może ludzkość wiele cennych jednostek, które mogłyby wiele wnieść. Jeśli jednak się umawiamy, że nie tylko zdrowi i piękni, o konkretnych predyspozycjach mogą zaistnieć, to taka inżynieria społeczna może okazać się dla ludzkości tragedią. Może wprowadzić wiele niesprawiedliwości, w których jedni, mający pieniądze lub władzę, wybierają pożądane cechy dzieci, drudzy nie.
Kościół za to dopuszcza terapeutyczne stosowanie genetyki – np. przy różnych chorobach albo gdy usuwa się „przeszkody” leżące u podstaw bezpłodności. Instrukcja Dignitatis personae tak to wprost widzi: „zaburzenia w funkcjonowaniu gruczołów płciowych, chirurgiczne leczenie endometriozy, udrożnienie jajowodów albo mikrochirurgiczne przywrócenie ich drożności. Wszystkie te metody można uznać za autentyczne terapie o tyle, o ile po rozwiązaniu problemu leżącego u podstaw bezpłodności para może spełniać akty małżeńskie prowadzące do przekazywania życia bez potrzeby bezpośredniej interwencji lekarza w sam akt małżeński. Żadna z tych technik nie zastępuje aktu małżeńskiego, który jako jedyny jest godny przekazać życie w sposób naprawdę odpowiedzialny”. Nie znaczy to, że zawsze przekaże, ale jako jedyny – warte podkreślenia – jest godny przekazać.
„Wybór płci” to w ogóle bardzo ciekawe zjawisko. Tego typu działania zaprzeczają wszystkiemu, co głosi ideologia gender i lewicowo-liberalne salony mówiące o 253 płciach… Obawiam się jednak, że za jakiś czas „nowocześni” eugenicy „poszerzą ofertę” i na przykład „zakodują” komuś w DNA skłonności homoseksualne bądź inne dewiacje seksualne. Ktoś powie, że to co mówię, to pomysł na marną opowiastkę Sci-Fi. Biorąc jednak pod uwagę determinację „producentów dzieci” i „potrzeby klientów”, moim zdaniem jest to jak najbardziej możliwe. Czy zdołamy zatrzymać to szaleństwo?
Diagnoza Kościoła, który wstrzemięźliwie ocenia nowe techniki, jest właśnie przejawem dostrzegania dalekosiężnych skutków, które te nowe metody wnoszą w ludzkie życie. W przypadku in vitro nie chodzi o sztuczność metody, ale o dysponowanie życiem, które się za tym kryje i zostaje oderwane od swojego naturalnego kontekstu. To obrona natury, de facto, którą z tej jednej strony dziwnie wyłącza się spod wezwań do życia ekologicznego. W przypadku przekazywania życia te wezwania zdają się jednak nie działać.
Ostatnio „Więź” opublikowała tekst wykładu śp. księdza Józefa Krasińskiego, pt. „In vitro – nauczanie do przemyślenia”. Autor zdecydował, że może być on ogłoszony dopiero po jego śmierci, więc dlatego można się dopiero teraz do niego odnieść, choć bez możliwej repliki ze strony autora…
We wspomnianym artykule jest zawarta krytyka rzekomej niekonsekwencji Kościoła w podejściu do natury – że zgadza się na śmierć zarodków, gdy dochodzi do naturalnego zapłodnienia (niektóre zarodki się nie zagnieżdżają), a nie akceptuje przy stosowaniu techniki in vitro. Wydaje się, że śp. ks. prof. Krasiński nie dostrzega jednak oczywistej różnicy, bardzo istotnej moralnie. Czym innym jest bowiem zabić np. zwierzę z premedytacją, a czym innym – walka zwierząt między sobą, jak ma to miejsce w naturze. W procedurze in vitro mamy do czynienia z „zamierzonym” niszczeniem embrionów, choć z pewnością nie każda utrata ludzkiego zarodka ma taki celowy charakter. Jednak jest ten skutek wprost przewidziany i zamierzony. W przypadku naturalnego poczęcia obumieranie embrionów nie jest w żaden sposób zamierzone. Ta sytuacja oznacza, że w przypadku procedury in vitro nowe życie pojawia się dzięki zgodzie na zniszczenie dużej liczby zapłodnionych komórek jajowych – selekcjonowanych, wybieranych według pewnych kryteriów, np. nieposiadania wad, większych rokowań na przetrwanie… Jak daleko sama „możliwość” sięgnięcia po in vitro zmienia myślenie, może świadczyć fakt, że zdarzają się przypadki, w których chociaż rodzice mogą począć dziecko w naturalny sposób, to jednak decydują się na metodę zapłodnienia pozaustrojowego, ponieważ daje ona możliwość selekcji genetycznej. To potwierdza jednak instrumentalne traktowanie ludzkich embrionów.
Obawy przed tym, co stanie się, gdy obniży się próg oporu wobec technik typu in vitro, są więc zasadne. Warto o tym mówić i zachęcać do szerszej refleksji, jaki świat sobie budujemy, gdy zgadzamy się lub „odpuszczamy” temat in vitro… Z pewnością świat nie dający poczucia równości w samym akcie przychodzenia na świat, a ta równość – między bogatymi czy biednymi, pochodzącymi z różnych kontynentów, o różnych uzdolnieniach – to podstawa cywilizacyjna, baza, na której buduje się relacje i szacunek. To pokazuje, że za technikami typu in vitro stoi coś więcej, o czym nie chce się mówić wprost, sprowadzając wszystko do chęci pomocy nieposiadającym dzieci. To obraz, który szczerze wzrusza i budzi chęć pomocy. Trudno jednak przecież nie zauważyć, że chodzi o szersze skutki. Dzieci, które przychodzą na świat dzięki tej metodzie, zasługują na szacunek i nie mogą być piętnowane. Głos Kościoła nie jest przeciwko nim, wręcz przeciwnie – to wzięcie ich w obronę przed możliwym wykorzystywaniem i instrumentalizowaniem.
W tym wszystkim warto też zwrócić uwagę na etos pracy lekarzy czy personelu medycznego. Kim ci ludzie stają się powoli, w myśl tej mentalności? Nie tymi, którzy stają w służbie życia i jego przekazywania, bo dokonując in vitro zastępują de facto rodziców. Nic dziwnego, że współczesna medycyna z rosnącymi możliwościami stała się przestrzenią dyskusji i sporów ideowych. Zobaczmy jednak choćby, jak bardzo zmarginalizowano etykę w edukacji przyszłych lekarzy. Kto kształtuje sumienia i wrażliwość etyczną, jakie miejsce zajmują wykłady z etyki w planie studiów? Często to miejsce bardzo odległe i to zasadniczo na końcu kształcenia, na ostatnich latach, gdy już wszystko jest przekazane. Wtedy – zdecydowanie za późno – pojawia się jeszcze jeden „wymóg” do spełnienia. A to nie tak. Etyka ma gwarantować, że praca lekarza nie przyniesie szkody (szeroko rozumianej), skoro primum non nocere…
Paryż, Bruksela, Mediolan, Sydney, Berlin – to tylko niektóre z miast, gdzie organizowane są wydarzenia nazywane „targami dzieci”. Pod płaszczykiem patetycznych haseł o rodzicielstwie, macierzyństwie, ojcostwie etc. wystawcy z całego świata oferują m.in. in vitro z doborem cech genetycznych dziecka, adopcję dzieci przez ludzi samotnych bądź tzw. pary homoseksualne, dostarczenie męskiego nasienia bądź żeńskich komórek jajowych czy surogację. „Oferta” podczas „targów” dotyczy wszystkich, łącznie z wywołanymi wcześniej tzw. parami homoseksualnymi. Czy to oznaka „postępu”, czy wręcz przeciwnie – upadku cywilizacji?
Oburzamy się słusznie na „targi niewolników” w starożytności, gdy oglądano ludzi pod kątem ich przydatności do pracy i służby niewolniczej, a dajemy się często nabrać na sprzedaż tego, co nie jest na sprzedaż, czym nie wolno handlować. Może dlatego, iż nie odbywa się to w obskurnych lokalach, tylko pośród świateł i fleszy, w dobrych hotelach, z porządnie ubranymi ludźmi i cateringiem, ale to nadal ten sam targ… Ileż razy myli nas opakowanie, chyba podobnie rzecz ma się tutaj. O ile wygodnie jest dyskutować nad samymi technikami in vitro, bo skupiamy się na metodologii, w pewnej abstrakcji od praktyki i aplikacji, bez odniesienia do konkretnych sytuacji; o tyle trudniej jest rozmawiać o społecznych konsekwencjach, które rodzi to narzędzie. Jeśli „rynek” wchłania ten „produkt”, za jaki zaczyna uchodzić ludzkie życie – a organizacja takich wydarzeń tego dowodzi – to znaczy, że w tym, co dotyczy życia, zaczynamy kierować się prawami rynku, a więc kto da więcej; relacjami popyt – podaż, prześciganiem się w wymyślnych formach reklamy i zdobywania klientów. To odhumanizowanie świata, w którym żyjemy, to przejście pewnego „progu”, za którym jest już naprawdę niebezpiecznie.
Ale cały czas myślę, że nie doceniamy tego, iż obrona godności człowieka musi iść całościowo. Nie można bowiem wzburzać się próbami targania się na życie ludzkie (współczesne formy niewolnictwa), a milczeć lub lekceważyć sytuacje, gdy obrona życia dotyczy jego początku. W ten sposób przyzwalamy milcząco lub wprost, aby nim manipulować i dysponować. Życia trzeba bronić niejako „pakietowo”, a więc konsekwentnie. Nie da się umówić, że będziemy bronić godności człowieka dopiero od narodzin, a co przed nimi, to nas nie obchodzi. A czy jest pewność, że nikt nie będzie przesuwał granic dalej? Jaka instancja gwarantuje tę umowę?
Jakie jest stanowisko Kościoła względem surogacji, a jakie względem handlu np. komórkami jajowymi? Niedawno słyszałem głosy, że Kościół w sumie powinien się cieszyć, a nawet promować tego typu praktyki. Skoro bowiem opowiada się „za życiem”, to nie może być przeciwko „nowemu życiu”…
To ironia, która jest ślepa na to, do czego prowadzi zgoda na takie praktyki. Dla mnie najistotniejsze jest wówczas to, o co być może w tle chodzi, czyli pozbawienie człowieka tożsamości. Człowiek przestaje być zakorzeniony w konkretnej rodzinie, poprzednich pokoleniach (które pielęgnowały i przekazywały ideały). Biologia i osobowość zostają zantagonizowane. Może to grozić poczuciem wyobcowania, podatnością na wiele ideologii, które trudno się przedostają do umysłów osób mających świadomość, kim są. Kto ma w tym interes, jest jasne. Do tego dochodzą kwestie etyczne – skoro handel narządami nie jest dopuszczalny i słusznie piętnowany, to i handel tymi komórkami powinien być, co widać przy problemie surogacji. Co to wprowadza? Wprowadza – nawet podświadomie – u kupującego przekonanie o zależności, skoro „ja cię kupiłem”.
Eugenika nie dotyczy tylko „produkcji” dzieci. Władza w Polsce coraz częściej podnosi kwestię legalizacji eutanazji na wzór rozwiązań obowiązujących w Belgii czy Holandii. Eutanazja to pokłosie eugeniki?
W tym sensie, że uruchomiła lawinę kolejnych działań. To jak efekt domina – kiedy budowane jest poczucie panowania nad życiem, sterowania nim, nic dziwnego, że nie tylko początek, ale i koniec życia podlega instrumentalizacji. Kryteria wyborów – przyjścia, zejścia z tego świata – są arbitralne. Stają się wynikiem głosowania (np. parlamentów), a nie dyskusji etycznej, gdzie nie zawsze większość ma rację. Niby to wiemy z historii – patrz totalitaryzmy, które doszły do władzy dzięki demokracjom – a jednak w to brniemy.
W przypadku eutanazji bardzo często przeinacza się naukę Jana Pawła II. Eutanazja w narracji jej zwolenników jest „wymieszana” bądź celowo mylona z uporczywą terapią. Czym jest uporczywa terapia i w jakich okolicznościach Kościół zezwala na jej zaprzestanie?
Chodzi o terapię, która nie jest zasadna ani z medycznego, ani z etycznego punktu widzenia. W dokumencie komisji bioetycznej KEP definiuje się ją jako „technicznie możliwe podtrzymywanie czynności narządów nieprzynoszące korzyści pacjentowi leczonemu na stanowiskach intensywnej terapii medycznej”.
Nie dotyczy to jednak opuszczenia pacjenta w jego podstawowych czynnościach, np. jedzeniu, co oznacza zagłodzenie kogoś na śmierć. Wówczas mamy do czynienia z eutanazją pasywną. W zaprzestaniu terapii uporczywej czy daremnej chodzi o to, że w obliczu nieodwracalnych zmian postępującego zanikania procesów życiowych zaprzestaje się pewnych technik, które nie mogą prowadzić do odzyskania zdolności do życia. To błąd z lekarskiego punktu widzenia, gdyż popełnia się pomyłkę w ocenie proporcjonalności działań. Wówczas dokonuje się podstawowych zabiegów – odżywiania, walki z odleżynami etc. Natomiast, jeśli działanie medyczne może doprowadzić do wyzdrowienia lub zatrzymania procesów szkodliwych, to należy je podejmować.
Można odnieść wrażenie, że kapłani i hierarchowie Kościoła w Belgii albo Holandii skapitulowali, jeśli chodzi o aborcję, eutanazję czy eugenikę. Są tam one uznawane za „podstawowe prawo człowieka”. Chęć walki z cywilizacją śmierci dalej wykazuje Kościół we Francji, mimo że w najlepszym przypadku udaje się mu co najwyżej spowolnić walec rewolucji. Jak będzie w Polsce? Jestem jednym z wielu wiernych, którym brakuje twardego głosu naszych pasterzy w obronie cywilizacji życia. Czekamy i czekamy… Czy się doczekamy?
Uznanie aborcji za prawo człowieka to nieporozumienie, oznaka postępującej destrukcji systemu prawnego, którego pozbawia się aksjologii. Nie może być prawa do czynienia czegoś złego – może się zdarzyć, że niekiedy prawo dopuszcza sytuacje moralnie złe ze względu na pewien konflikt dwóch „dóbr”. Niektóre z ludzkich czynów czy decyzji mają tzw. podwójny skutek. Staje się wtedy wobec wyboru: np. życie matki czy dziecka w obliczu wypadku bądź choroby. Ale wówczas zasadą postępowania i kryterium decyzji jest prawo do życia, a nie do zadania śmierci drugiemu. Rezultatem wyboru prawa do życia dla jednej z dwóch osób (matki czy dziecka) jest, niestety śmierć drugiej osoby – niezamierzona, ale dopuszczona. Żyć w cywilizacji, która szczyci się, że jednym z praw jest możliwość zabicia bezbronnego; że to szczyt osiągnięć humanistycznych, jest paranoją i cofnięciem cywilizacyjnym o setki lat. Czynienie z tego negatywnego zapisu czegoś pozytywnego – „zabijanie jest dobre, to moje prawo” – to przejaw posuwania się naprzód ideologii, której nie wystarcza dopuszczalność aborcji pod pewnymi warunkami. To jest marsz obliczony na zmianę mentalności. Gdyby zastosować konsekwentnie logikę tej zgody na aborcję, jako realizacji rzekomego prawa kobiety do decydowania, to wówczas dlaczego nie rozciągnie się tej możliwości już na urodzone dzieci? Podsumowując, to paranoja i okrucieństwo.
Na koniec pozwolę sobie zapytać o zapowiadaną od dłuższego czasu encyklikę papieża Franciszka w kwestii ideologii gender. Pokłosiem tej ideologii jest fakt, że coraz więcej państw wprowadza prawa zezwalające na tzw. małżeństwa homoseksualne oraz adopcję dzieci przez tego typu pary. Niedawno wypowiedziało się dwóch hierarchów, którzy stwierdzili, że nie ma potrzeby powstania takiego dokumentu, bo problem genderyzmu papież poruszał w wielu przemówieniach. Czy przemówienia jednak wystarczą?
Wypowiedzi Kościoła na tematy bioetyczne i ideologii gender były jednoznaczne i mocne. Sądzę jednak, że ważne jest, aby pojawiały się też w odpowiednim czasie, gdy toczy się dyskusja nad tymi zagadnieniami. W ten sposób rzuca się ważne światło i dostarcza kluczy do interpretacji zjawisk, które są trudne, gdzie mieszają się emocje, a nie zawsze racjonalność potrafi się przebić. Dezorientacja wiernych, poddanych dziś bombardowaniu ideologicznemu, podprogowemu, za pomocą algorytmów, które selekcjonują informacje, aby tylko usłyszeć to co inni chcą, abyśmy usłyszeli – to wszystko sprawia, że nie można już tylko skupić się na tym, że „wysłaliśmy komunikat”, ale czy on dotarł; czy przekaz nie został po drodze przeinaczony, osłabiony, rozcieńczony. Gdy w pierwszych wiekach panoszyła się gnoza, Kościół systematycznie – powtarzając naukę i rozszerzając swoją odpowiedź na różne herezje i błędy – dawał „tarczę” albo budował wały przeciwpowodziowe dla błędnych i szkodliwych teorii. Świadomość, że powódź nadciąga, sprawia, iż trzeba sprawdzić wały, zbiorniki, zabezpieczenia. Podobnie rzecz się ma w przypadku powodzi ideologicznej… Dlatego sądzę, że takie wypowiedzi Magisterium będą w najbliższym czasie bardzo potrzebne.