13 lipca 2024

Są pewne znaki bardzo pozytywne. Takim znakiem są Kaplice Wieczystej Adoracji, których w Polsce jest coraz więcej. Takim znakiem są nieustannie powstające Bractwa Eucharystyczne. Takim znakiem są dyżury osób, które na zmianę całodobowo adorują Najświętszy Sakrament. To jest pewna oznaka katolickiego renesansu, odrodzenia – wskazuje ksiądz profesor Paweł Bortkiewicz, teolog moralista, w rozmowie z PCh24.pl.

 

Wielebny Księże Profesorze, coraz częściej możemy usłyszeć świadectwa katolików, którzy opisują, w jaki sposób doświadczyli żywej obecności Chrystusa. Co to oznacza? Jak to rozumieć?

Wesprzyj nas już teraz!

Przede wszystkim żywej obecności Chrystusa doświadczamy w tajemnicy Najświętszego Sakramentu, bo to jest realna, rzeczywista, żywa obecność Chrystusa Pana. To jest podstawowy wymiar obecności Syna Bożego. My, katolicy możemy jej doświadczać poprzez uczestnictwo we Mszy Świętej, poprzez adorację Najświętszego Sakramentu, poprzez przyjmowanie Komunii Świętej.

Drugim wymiarem jest Słowo Boże – żywe i skuteczne Słowo Boga w Trójcy Jedynego. Trzeba jednak pamiętać tutaj, że – jak już rozstrzygali to Apostołowie – domaga się ono autentycznej, urzędowej interpretacji Kościoła. Nie więc tak, że na przykład ktoś będzie doświadczał żywej obecności Chrystusa w Słowie Bożym, które sobie dowolnie zinterpretuje czy dowolnie zmanipuluje. Tutaj trzeba być bardzo uważnym i postępować zgodnie z nauką Kościoła.

Oczywiście można mówić też o doświadczeniu Boga Żywego w Kościele, w jego wspólnocie, ale to jest właśnie wspólnota Słowa i Sakramentów. Wracamy więc tutaj do dwóch wcześniej wymienionych podstawowych wymiarów. Doświadczamy żywej obecności Boga w pozostałych, oprócz Eucharystii, sakramentach sprawowanych w Kościele.

Moim zdaniem to są właśnie podstawowe formy doświadczania żywej obecności Chrystusa.

 

Chyba zgodzi się Ksiądz Profesor, że w ostatnim czasie obserwujemy niepokojący trend. Póki co nie jest to coś masowego, ale jednak coraz mocniej zauważalnego, mianowicie: coraz więcej osób uważa, iż Słowo i Sakramenty to za mało by doświadczyć żywej obecności Chrystusa. Moim zdaniem to trochę tak jak z cudami – że tak przywołam jedną z naszych poprzednich rozmów – ludzie czekają na coś spektakularnego, na coś niezwykłego i nie dostrzegają cudów, które dzieją się na ich oczach…

Wiele osób nie rozumie znaczenia i siły tych dwóch podstawowych wymiarów. Wiele osób nie rozumie tego, czym jest Eucharystia; nie rozumie tego, czym jest Słowo Boże. Dlatego ignorując te najbardziej oczywiste i podstawowe, życiodajne formy spotkania z Bogiem, szukają jakichś nadzwyczajnych form, które bardziej są spotkaniem z ich stanem emocjonalnym, z ich wnętrzem, z ich zapotrzebowaniem.

Krótko mówiąc: są to bardziej spotkania z wykreowanym przez nich wizerunkiem Pana Boga niż z wizerunkiem Pana Boga takim, jakim on naprawdę jest.

 

Kiedy emocje zaczęły zastępować wiarę?

To bardzo szeroki temat. Aby szczegółowo odpowiedzieć na to pytanie, należałoby prześledzić różne etapy duchowości i dziejów duchowości, chociażby w XIX wieku, kiedy w opozycji do scjentyzmu, pozytywizmu pojawiły się nurty fideizmu, czy też nurty skłaniające się bardziej ku emocjom i uczuciom niż intelektualnemu i cało-osobowemu spotkaniu z Bogiem.

Sięgnijmy jednak do czasów współczesnych. Mamy do czynienia z ogromną eksplozją rewolucji, która przetacza się przez Kościół po II Soborze Watykańskim; rewolucji, która jest niejednokrotnie efektem błędów popełnionych przez Kościoły lokalne; rewolucji, w efekcie której coraz mniej katolików wierzy w realną obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie…

 

Święty Grzegorz Wielki w „Regule Pasterskiej” z VI wieku zaleca kapłanom, by głosząc homilie dobierali język odpowiedni dla ludzi, do których mówią. Papież wiedział, że do każdego trzeba przemawiać inaczej. Obecnie mamy wręcz wysyp nabożeństw i Mszy Świętych dla lekarzy, dla prawników, dla kół gospodyń wiejskich, dla kibiców, dla hutników, dla dzieci etc. Niestety, ale zdarza się, że rodzice, jeśli nie zdążą pójść z dziećmi do kościoła na Mszę dla dzieci, w ogóle rezygnują z uczestnictwa swoich pociech w niedzielnej Eucharystii, tak jakby forma była ważniejsza niż sama Msza. Tak jakby tylko na Mszy dla dzieci mogły one doświadczyć żywej obecności Chrystusa…

Msze dla dzieci to, moim zdaniem, duże niebezpieczeństwo, ponieważ taka forma w przepisach liturgicznych właściwie nie istnieje. W Mszale Rzymskim mamy określenie „Msza z udziałem dzieci”. Tymczasem ta Msza z udziałem dzieci staje się często taką Mszą, w której dzieci stanowią głównych uczestników liturgii. Nie jest to absolutnie żaden problem. Problemem jest to, że właśnie w odniesieniu do tych dzieci dostosowuje się całą liturgię.

Pozwolę sobie tutaj na dwie uwagi. Pierwsza pochodzi z moich osobistych doświadczeń z okresu, kiedy byłem niekiedy uczestnikiem Mszy Świętych właśnie „dla dzieci”. Były one odprawiane na tej zasadzie, że pomijały w niedzielę śpiew „Gloria”, pomijały jedno z dwóch czytań, pomijały Psalmy responsoryjne etc. Msza ograniczała się do aktu pokuty, jednego czytania, „Alleluja” i Ewangelii. Po Ewangelii miała miejsce jakaś inscenizacja zastępująca kazanie. Mógłbym wymieniać dalej, ale tutaj zakończę.

Cała Msza Święta trwała około 30 – 35 minut. Gromadziła tłumy ludzi z jednego prostego względu: obecni „cenili sobie” czy może raczej cieszyli się z tego, że czas „zaliczenia” obowiązku niedzielnej Mszy Świętej jest tak krótki.

Druga uwaga: Pan Jezus błogosławił dzieci, a przemawiał do dorosłych. Dzisiaj na tzw. Mszach dla dzieci księża często mówią do dzieci i poprzestają jedynie na błogosławieństwie dorosłych. Większość ludzi, która jest w kościele na takich Mszach Świętych to są rodzice, to są także osoby dorosłe bez dzieci. I oni nie otrzymują przekazu Słowa Bożego w żadnej postaci. Słyszą co najwyżej jakieś miałkie historie, miałkie opowiadania i nic więcej…

Odnosząc się z kolei do innych Mszy grupowych czy dostosowywanych do jakichś stanów, zauważmy, że zanika zwyczaj głoszenia nauk stanowych w czasie rekolekcji parafialnych. A więc z jednej strony próbujemy gromadzić stosowne grupy według stanów, profesji etc., a z drugiej strony niekoniecznie angażujemy się w nauczanie tych właśnie grup. Znowu w związku z tym bazujemy na jakichś czynnikach emocjonalno-społecznych, a nie angażujemy się jako duchowni, jako księża w adresowany do konkretnej grupy przekaz Słowa Bożego.

 

Swego czasu w mediach pojawiały się relacje z Mszy Świętych dla chorych, czy też Mszy Świętych o uzdrowienie z udziałem prawdziwych tłumów. Często można było usłyszeć, że podczas takich Mszy mają miejsce cuda albo np. ujawniają się demony, które kogoś opętały. Niestety, ale w związku z tym wydaje mi się, że bardzo często osoby, które brały udział w Mszach dla chorych robiły to, ponieważ „szukały sensacji”…

Pozwolę sobie tutaj rozróżnić dwie formy Mszy dla chorych, ponieważ spotykam się i nie mam zastrzeżeń do Mszy Świętych na przykład w czasie rekolekcji, kiedy chorzy mają swoją Mszę Świętą. Z jednej strony mają wówczas miejsce np. specjalne modlitwy o uzdrowienie, a z drugiej bardzo często termin, godzina takich Mszy Świętych są tak dobrane, żeby bliscy mogli po prostu dostarczyć chorych do kościoła.

Msze Święte, o których teraz mówię, są połączone z sakramentem chorych. A więc jest to Msza Święta, która w sposób bezpośredni, ścisły wskazuje na moc sprawczą, moc zbawczą działającego Chrystusa Pana, który uzdrawia.

Druga forma, o której rozmawiamy, to Msza połączona z jakimiś charyzmatycznymi działaniami związanymi z uzdrowieniem, uwolnieniem od demonów, od opętań. Przyznam się, że jest to forma, która faktycznie – jak mi wiadomo – jest stosowana, ale nigdy w niej nie uczestniczyłem i mówiąc szczerze, nie tęsknię za tym, aby to zrobić. Skoro Kościół dysponuje sakramentami, które są znakami żywej obecności Chrystusa, to po cóż mamy jeszcze sięgać po jakieś nadzwyczajności?

Przypomina mi się tutaj scena zasłyszana niedawno przeze mnie z ust jednego kapłana, który mówił o tym, że po skończonej Mszy Świętej udzielał Komunii Świętej tym, którzy z jakichś względów nie przyjęli jej w czasie Najświętszej Ofiary. Kapłan ów zauważył kobietę biegnącą na przód świątyni. Postanowił więc na nią poczekać. On natomiast podeszła do naczynia stojącego obok ołtarza, zaczerpnęła stamtąd oleje świętego Charbela i uszczęśliwiona pokiwała głową kapłanowi, że jej potrzeby duchowe zostały zaspokojone.

Dla kapłana było to bardzo specyficzne doświadczenie – ktoś w swojej pobożności ignoruje żywego Chrystusa. Być może ta pani przystąpiła wcześniej do Komunii Świętej, niemniej jednak sposób jej zachowania wyraźnie ignorował Najświętszy Sakrament, a skupiony był na pozyskaniu olejów świętego Charbela.

Myślę, że ta scena ilustruje problem, z którym się zmagamy. Wielokrotnie pytał mnie Pan, skąd się to bierze? Raz jeszcze wracam do tego, że my po prostu nie znamy mocy Eucharystii, że nie znamy mocy sakramentów, po prostu jesteśmy na etapie bardzo podstawowym, a może nawet wczesno-podstawowym edukacji chrześcijańskiej, jeśli chodzi o zrozumienie naszej wiary.

 

Ta historia jest jakże charakterystyczna dla współczesnych czasów. Po prostu wiele osób wierzy, że to przedmiot, woda, olej uzdrawia, a zapomina bądź nie do końca zdaje sobie sprawę, że dzieje się to przez Pana Boga, że to On uzdrawia… Tak jakby szukali jakiegoś cudownego artefaktu, jakiegoś magicznego płynu, jakiegoś nietuzinkowego uzdrowiciela, żeby nie powiedzieć szamana – to one mają leczyć, a nie Pan Bóg.

To co Pan powiedział jest bardzo dużym uproszczeniem bardzo poważnego problemu. Być może są ludzie, którzy tak jak czczą obrazy – a przez nie czczą ostatecznie Pana Boga – tak też sięgają po święte artefakty aby poprzez wstawiennictwo świętych uzyskać łaskę od Pana Boga, np. łaskę uzdrowienia.

Z drugiej jednak strony takie spojrzenie, jakie Pan redaktor zaprezentował, jest niestety bardzo prawdopodobne. Taka postawa mnie zastanawia, żeby nie powiedzieć bulwersuje, ponieważ kiedy spoglądam na karty Ewangelii, to widzę, że Chrystus Pan swoje znaki i cuda czynił bardzo dyskretnie – zwłaszcza cuda uzdrowienia. Syn Boży tworzył wręcz sekret mesjański zabraniający uzdrowionym rozpowiadania o tym. Chrystus Pan nie chciał, żeby ludzie zbliżali się do Niego poprzez sensację. Czynił te uzdrowienia jako znaki otwierające drogę do Niego, jako znaki usprawniające proces uwierzenia w Jego moc, ale nie chciał czynić z tego spektakularnych zjawisk.

Tymczasem jeżeli dzisiaj spotykamy się wyłącznie z jakimiś „nabożeństwami uzdrowienia”, jeśli spotykamy się z „uzdrowieniami na stadionach”, to trudno nie mieć skojarzeń, że jest to jakieś religijne show, które odbiega od rdzennego przekazu ewangelicznego.

Wspomnę tylko w tym miejscu historię dziesięciu trędowatych, którzy przyszli do Pana Jezusa z prośbą o uleczenie. „Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami! Na ten widok rzekł do nich: Idźcie, pokażcie się kapłanom! A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich, widząc, że jest uzdrowiony, wrócił, chwaląc Boga donośnym głosem, padł na twarz u Jego nóg i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: Czyż nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Czy się nie znalazł nikt, kto by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec? Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła” (Łk 17, 12 – 19).

 

Czy możemy powiedzieć, że dla niektórych ludzi różaniec stał się również jakimś „magicznym przedmiotem”? Pytam ponieważ przynajmniej trzy razy w życiu zapytałem kierowców o różaniec zawieszony w ich samochodach – czy na nim się modlą. Odpowiedzieli mi, że zawiesili go tam „na wszelki wypadek, bo jeśli działa, to pomoże”…

To, niestety kolejny przejaw płytkości naszej wiary, naszego chrześcijaństwa, naszego katolicyzmu. Traktujemy wiele spraw na sposób magiczny zapominając o tym, że źródłem wiary jest nasz osobisty kontakt z Panem Bogiem.

Niektórzy kwestionują Różaniec, głównie tak zwani chrześcijanie odłączeni. My – katolicy wiemy jednak, że jest to modlitwa głęboko biblijna, oparta na dwóch przepięknych tekstach rdzennie biblijnych, najpiękniejszych modlitwach Nowego Testamentu, czyli modlitwie, której nauczył nas Jezus Chrystus i modlitwie, która jest pozdrowieniem wobec Maryi.

Warto odkrywać treść, a nie koncentrować się na odartej z tej treści formie, bo wtedy to się staje magią, zupełną iluzją i z takimi zjawiskami musimy kategorycznie walczyć.

 

Musimy również walczyć o to, aby wierni ponownie zaczęli wierzyć w realną obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie…

Zdecydowanie i bezwzględnie. To jest jeden z największych dramatów naszej współczesności, że właśnie ta realna obecność Chrystusa została tak mocno zdeprecjonowana.

Oczywiście mamy przykłady związane ze współczesnym rozdawnictwem Komunii Świętej, praktykami często powodującymi nonszalancję, wręcz aktami ocierającymi się o profanacje. Mamy do czynienia z aktami „radosnej twórczości liturgicznej”. Powodują one, że sprawowanie Najświętszej Ofiary staje się spektaklem, a nie misterium prowadzącym do Boga Żywego.

Trzeba jednocześnie podkreślić, że są jednak pewne znaki bardzo pozytywne. Takim znakiem są Kaplice Wieczystej Adoracji, których w Polsce jest coraz więcej. Takim znakiem są nieustannie powstające Bractwa Eucharystyczne. Takim znakiem są dyżury osób, które na zmianę całodobowo adorują Najświętszy Sakrament. To jest pewna oznaka katolickiego renesansu, odrodzenia.

Musimy oczywiście mieć świadomość, że nie każdy jest w stanie uczestniczyć, nie ma możliwości codziennego udziału w adoracji Najświętszego Sakramentu. Każdy z nas jednak ma możliwość pobożnego i godnego przeżywania Najświętszej Ofiary; przeżywania będącego wyrazem autentycznej czci i szacunku dla Najświętszego Sakramentu.

 

Na koniec pół-żartem, pół-serio zapytam, czy oglądał Ksiądz Profesor film „Blues Brothers”?

Tak i wiem, do czego Pan zmierza.

W moim przekonaniu jest to świetny, muzyczny film, zabawna komedia i bardzo ją lubię. Nie powiedziałbym, że film ten ma charakter profanacyjny, ale niektóre sceny w nim zawarte nawiązują do pewnych form współczesnej pobożności. Główni bohaterowie filmu wychodzą z sierocińca prowadzonego przez katolickie siostry, bardzo konserwatywne i ortodoksyjne. Później poszukując pieniędzy na utrzymanie sierocińca ocierają się oni o różne zbory, rożne kościoły, różne wspólnoty. W pewnym momencie pada sekwencja „Tańczący Jezusie, wspomóż nas”.

Ktoś może powiedzieć, że scena ta nijak ma się do naszej rozmowy. Ja jednak ośmielę się powiedzieć, że ona dokładnie się do niej odnosi, ponieważ pokazuje pewne procesy, które dzisiaj też w Kościele katolickim zachodzą. Są to procesy, w których wizerunek „tańczącego Jezusa”, wizerunek Jezusa jako hippiesa etc. pokazują nam, do czego prowadzi religijność, bo to nie jest chrześcijaństwo, tylko religijność. Religijność to zjawisko, w którym człowiek stwarza sobie obraz na miarę własnych frustracji, własnych emocji, własnych zapotrzebowań. To jest fałszywa religia, która jest wyrazem ludzkiego, zagubionego, porozbijanego wnętrza, natomiast nie ma możliwości autentycznego otwarcia się na Boga, ponieważ żywy i obecny w Kościele Pan Bóg zostaje zignorowany, a w Jego miejsce zostaje wytworzona karykatura.

 

Rozmawiał Tomasz Kolanek

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij