Dlaczego Kaczyński przegrał chociaż wygrał? Czy Konfederacja podniesie się z upadku? I czy faktycznie to opozycja jest wygranym tych wyborów? Oto podsumowanie wyborów parlamentarnych ze szczyptą prognoz na przyszłość.
Referendum
Zacznijmy od referendum, wszak ów temat najczęściej umyka komentatorem, a wcale nie jest nieistotny. Trudno jednoznacznie oceniać ten pomysł. Jest oczywiste, że łupem tak zażartego politycznego sporu pada wszystko, także instytucja, która w zasadzie wydaje się inkluzywna, wszak służy temu, by obywatele mogli zabrać głos i podjąć decyzję w jakiejś palącej sprawie. Zjednoczona Prawica postanowiła wykorzystać referendum dla podniesienia temperatury sporu, narzucenia głównych tematów kampanii a wreszcie: dla stworzenia dodatkowych możliwości finansowania politycznej propagandy przedwyborczej. To kolejny kamyczek do ogródka pisowskiej władzy, której udało się wymontować wiele bezpieczników systemu, zniszczyć, zneutralizować lub po prostu ośmieszyć liczne instytucje.
Wesprzyj nas już teraz!
W myśl tego właśnie destrukcyjnego szaleństwa, Jarosław Kaczyński zaprzągł w służbę interesu partyjnego referendum. Postawiono w nim idiotyczne pytania, wysokonasycone polityczną optyką jednej strony sporu. W ten sposób spolaryzowano Polaków, dzieląc ich na dwa obozy. W tym wypadku już sama sprawa uczestnictwa w referendum stała się kością niezgody pomiędzy stronnictwami. Nikt nie dyskutował właściwie nad kwestią migracyjną czy systemem emerytalnym. Główna oś sporu była jasna: głosuję w referendum, albo nie. Wyobrażam sobie, że temat ten można było sprzedać tak, by stał się bardziej strawny – na przykład zapowiedzieć konieczność podjęcia debaty nad tymi sprawami, zaproponować jakieś eksperckie konsultacje i tak dalej. Mimo trwającej kampanii były przecież sposoby pozornego choćby wyłączenia referendum z konfliktu PiS-KO.
Zamiast pracy skalpelem wybrano jednak uderzenie siekierą, w stylu grubo ciosanej propagandy TVP. Skutek tego całkowicie antypaństwowego za to bardzo partyjnego myślenia był oczywiście jeden możliwy: w referendum wzięło udział niewiele ponad 40 procent uprawnionych, czyli nie ma ono obecnie charakteru obligatoryjnego. To na pewno lepiej niż marne 7 procent uczestniczących w słynnym już referendum prezydenta Bronisława Komorowskiego, ale – umówmy się – marne to pocieszenie.
A szkoda, bo mimo odrażającego partyjniactwa, którym skażono referendalne pytania, były tam przynajmniej dwie kwestie warte uwagi: to sprawa demontażu muru na granicy polsko-białoruskiej oraz przymus przyjęcia narzuconych nam przez Brukselę kwot nielegalnych imigrantów. Nie trzeba było przy tym odpowiadać na wszystkie pytania, by nasz głos był ważny. Wystarczyło, że ustosunkujemy się przynajmniej do jednego z nich. Temat został jednak spalony i ogromna w tym wina polityków Zjednoczonej Prawicy, w których mniemaniu jak widać, PiS-owska wizja polityki jest tożsama z interesem Polski.
Porażka Kaczyńskiego
Czy wygrana w wyborach po dwóch kadencjach, ale brak większości w Sejmie to sukces czy porażka PiS? Nie ma na to pytanie łatwej odpowiedzi. Na pewno Jarosław Kaczyński zbudował formację bardzo silną, sprawiającą wrażenie wręcz niezniszczalnej czy – jak powiedziałby Nassim Taleb – antykruchą. Jednak prawdziwy test jej trwałości nastąpi teraz. Frustracja tłustych kotów będzie ogromna, wszak na szalupach zbudowanych z pieniędzy państwowych na wypadek nastanie chudych lat, nie wszyscy popłyną. Część zatonie a ci, którzy cudem wskoczą i uratują skórę, na pewno będą zmuszeni radykalnie obniżyć poziom życia. Czy partia Kaczyńskiego okaże się zdolna do przetrwania bolesnego upadku po utracie władzy? Czy sam Kaczyński utrzyma jej spoistość?
Pewne jest jedno: prezes zapewne wykrzesa z siebie na tyle wigoru, by spróbować partyjnych gierek o parlamentarną większość. Czy to się uda, przekonamy się niebawem. Jeśli misję tworzenia rządu prezydent Andrzej Duda powierzy Mateuszowi Morawieckiemu, to najpewniej nic z tego, a całą tę procedurę PiS wykorzysta dla tromtadracji i zaostrzenia politycznego podziału, w końcu za pasem kolejne wybory – samorządowe i do Parlamentu Europejskiego.
Ale – z drugiej strony – nie jest wykluczone, że Kaczyński jeszcze czymś nas zaskoczy, wszak nierzadko udowadniał, że potrafi misternie konstruować koalicyjne układanki. Dość przypomnieć, że to on był autorem pierwszego porozumienia postkomunistów z solidarnościowcami już w 1989 roku, gdy udało mu się nakłonić do porozumienia SD i ZSL a później ograł Unię Demokratyczną, tworząc skomplikowaną większość dla poparcia Jana Olszewskiego. Co więcej, nawet pomimo ciosu jaki zadał unitom, jakiś czas później niemal wciągnął ich do koalicji ratując upadający rząd mecenasa, ale Olsz wówczas dumnie odmówił odsieczy ze strony „różowych”, rozpaczliwie ratując się awanturą z teczkami. Krótko mówiąc: Kaczyński potrafi w koalicję jak mało kto, choć obecnie ma w ręku raczej słabe karty.
Jeśli PiS nie uda się utrzymać władzy, to niewykluczone, że dojdzie w tej partii do ruchów odśrodkowych. Dotąd Zjednoczoną Prawicę zespalała skuteczność jej szefa, a gdy ta się rozpłynie część ambitnych polityków może rozpocząć swoją grę. Pierwszą rozgrywką może być walka o miejsca na listach w przyszłorocznym dublecie wyborczym.
Warto też pokrótce zastanowić się, dlaczego PiS stracił władzę. Nie wszystko można wyjaśnić antyPiSowskim buntem, zwłaszcza, że trudno mówić o wielkim sukcesie opozycji. KO zyskała niewiele mandatów, a możliwość zrzucenia z rządowych stołków Morawickiego i spółki daje dobry niezły wynik Trzeciej Drogi, który bardziej wskazuje na zmęczenie konfliktem dwóch starszych panów niż niechęć do Zjednoczonej Prawicy. Co się zatem stało?
Na pewno spore błędy popełniono w kampanii, w kółko bezmyślnie tłukąc Tuska po głowie, zamiast chwalić się dokonaniami obydwu kadencji. Zabrakło też zaprezentowania wizji rozwoju Polski, szczególnie, że wielu wyborców mogło odczuwać stagnację. Ważna dla zwykłych ludzi reforma sądownictwa okazałą się kompletnym kapiszonem, zaś wiele instytucji stanowiących gwarant ciągłości państwowej jak chociażby Trybunał Konstytucyjny, po prostu zdewastowano. TVP z kolei stała się wręcz pośmiewiskiem. Wszystko to nie są sprawy egzystencjalne, lecz na pewno mogły wywołać niechęć bardziej umiarkowanych wyborców.
Krótko mówiąc: Kaczyński „przegrzał” i nie zadbał o to, by otulić PiS jakimś bezpiecznym soft power, zaszczepić w nim swoistą siłę przyciągania, która czyniłaby jego partię jakkolwiek atrakcyjną. W ostatnich latach rządów stała się ona bardziej nielubianym acz bogatym wujkiem, którego zaprasza się na imieniny tylko po to, by sypnął groszem. To sporo, ale stanowczo za mało, by zdobyć sympatię umiarkowanych wyborców.
Upadek Konfederacji?
Konfa okazała się bodaj największym rozczarowaniem tych wyborów. Wydawało się, że to ona przełamie monopol PiS po prawej stronie, ale marzenia te dość szybko okazały się złudne, wszak w istocie jej elektorat wcale nie był i nie jest przesadnie prawicowy. Nihilistyczni liberałowie, którzy najpierw dojrzeli w Konfederacji partię buntu, szybko przerzucili swoje głosy, dostrzegając w jej szeregach albo zbyt wielu konserwatywnych polityków o bardzo wyrazistych poglądach, albo wręcz szaleńców, których też kilku znalazło się w jej otoczeniu. Bardziej strawna okazała się Trzecia Droga, bo choć mniej bezczelna i buntownicza, to jednak stanowiła jakąś alternatywę dla duopolu PiS-KO.
Paradoksalnie jednak Konfederacja może szybko odwrócić kartę, o ile faktycznie właściwie zdiagnozuje swoje problemy. A te są dwa: brak wyrazistego lidera i twardej bazy wyborców. W pierwszym przypadku na uwagę zasługuje upadek dotychczasowego pretendenta do miana szefa tej partii czyli Sławomira Mentzena. Jego wystąpienie w trakcie wieczoru wyborczego otarło się o żenadę. Więcej było w nim nastroju z mowy pogrzebowej niż pewnego siebie polityka. Zabrakło agresji i energii pozwalającej zaszczepić w partyjnych kadrach gotowość do dalszej pracy. Jak długo bowiem można słuchać o „analizach”, „przeglądaniu danych”, „wyciąganiu wniosków”? Przemówienia po exit pollach to często preexpose lidera. To wtedy musi on zasygnalizować nowy kierunek, wyznaczyć cele, zapowiedzieć, co będzie się działo w najbliższym czasie. Mentzen natomiast wyglądał jak zbity pies, który przybiegł do właściciela, by „poskarżyć się” na złojoną skórę. Nie tak buduje się przywództwo w partii.
To zrozumiałe, że lider powinien opierać się na danych i badaniach, ale Mentzen przypomina momentami pseudowizjonerów z Doliny Krzemowej – gości przekonanych, że można wyjaśnić świat za pomocą algorytmów. Tymczasem lider – obok umiejętności przetwarzania danych i wyprowadzania z nich praktycznych wniosków – powinien mieć też w sobie czynnik nieracjonalny, umiejętność zaskakiwania i dokonywania zwrotów. Kiedy obserwowałem Mentzena w trakcie kampanii wyborczej i tuż po niej, przypomniała mi się genialna scena z „Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa, gdy stary D’Artagnan udzielał rad swojemu synowi przed wyprawieniem go do Paryża. Obok wielu praktycznych zaleceń, zwrócił się też do syna z prośbą o to, by w niektórych sytuacjach był nieobliczalnie odważny, nawet wbrew prawu. Nakazał mu się wszak pojedynkować bez umiaru, wszak pojedynki wymagają tym większej odwagi i bezczelności, że są – co starzec wyraźnie podkreślił – zakazane. Tej właśnie dobrze rozumianej bezczelności zabrakło liderowi Konfy. I zresztą nie tylko jemu, ale także towarzyszącemu mu Bosakowi.
Drugi problem Konfederacji, czyli zaplecze wyborcze, to już kwestia bardzo ciężkiej pracy, jaką należy wykonać u podstaw. Miniona kampania Konfy przypominała bowiem schemat działania w mediach społecznościowych – najpierw fajny kontent świetnie „żarł” a potem „żreć” przestał. Bezradność polityków tego ugrupowania wobec spadających sondaży była wręcz porażająca. Przychodzi teraz czas na zdefiniowanie jasnej strategii, określenie grupy odbiorców, wyznaczenia celów i ich realizacji ciężką pracą w terenie.
W dodatku warto wyciągnąć też wnioski z wyników i rozszerzyć swoje zaplecze o bazę konserwatywnych wyborców. Tutaj może pomóc sojusz z Rafałem Piechem. Zamiast organizować konwencje przypominające obwoźne cyrki influencerów, na których ludzie karmieni są piwerkiem, lepiej skupić się na budowaniu 8-10 proc. poparcia wśród konserwatystów i katolików, zmęczonych PiS-em i wyglądających nowej jakości na scenie politycznej. W dodatku ów elektorat będzie się teraz mocno konsolidował, wszak ewentualna lewicowa koalicja sprawi, że mobilizacja prawicowych wyborców z pewnością wzrośnie.
Jaka koalicja?
Jeśli Kaczyński tym razem nie wyciągnie żadnego asa z rękawa, to najpewniej związana zostanie ostatecznie koalicja KO, Trzeciej Drogi i Lewicy. To nie będzie wcale prosta układanka. Z jednej strony łączy ich dzisiaj chęć dokonana antypisowskiej rewolty, z drugiej, nadal bardzo wiele te ugrupowania dzieli. Począwszy od apetytów na władzę, a na kwestiach programowych skończywszy. Podziały zdarzają się nawet wewnątrz poszczególnych organizmów partyjnych, które też składają się z kilku pomniejszych ugrupowań i koterii. Dość przypomnieć wieczór wyborczy, kiedy podniecony Hołownia obwieszczał koniec rozdawnictwa. Kosiniak-Kamysz z pewnością nie był zadowolony z tej buńczucznej, libkowej deklaracji.
PSL może być zresztą ważnym hamulcowym nowej koalicji. Oczekiwania lewicowych środowisk wobec rewolucji obyczajowej w Polsce są co prawda ogromne, ale lider ludowców zdążył już wylać kubeł zimnej wody na żądne krwi rozgrzane głowy wywrotowców, deklarując, że kwestie światopoglądowe zostaną wyłączone z umowy koalicyjnej. A kto jak kto, ale Kamysz ma pole manewru, wszak jest on jedynym, który może dokonać zwrotu i dogadać się z Kaczyńskim bez robienia ogromnych szkód w bazie swoich wyborców. Piwotalność szefa PSL – by odświeżyć neologizm ukuty przez Marka Belkę – to niewątpliwie atut w koalicyjnych negocjacjach. Z kolei jego sprzeciw we wprowadzaniu rewolucji obyczajowej na rympał ma swoje uzasadnienie: wielu polityków PSL jest zależnych od swoich wyborców w mniejszych miejscowościach. Presja okręgu wyborczego mimo wszystko działa, wszak już niebawem trzeba będzie do tych okręgów wracać i organizować kolejne kampanie wyborcze, a te odbędą się zarówno w przyszłym jak i kolejnym roku.
To oczywiście nie oznacza, że lewicowa agenda zniknie z nowego rządu. Z pewnością będzie wprowadzana tylnymi drzwiami do szkół czy na uczelnie, co będzie o tyle prostsze, że potrzeba szybkiego rewanżu da władzy większe możliwości niż w normalnym trybie działania. Takie deklaracje wprost płyną z przychylnych Tuskowi mediów. „Polityka” bez ogródek zwraca uwagę w jednym z powyborczych tekstów, że nie da się zemścić na PiSie w oparciu o reguły parlamentarne, a kwadraturą koła jest to, jak obficie i do końca przelać ich krew, by jednocześnie nie łamać demokratycznych zasad. No cóż… niewykluczone, że na jakiś czas zostaną one zawieszone.
Tusk ma dzisiaj bardzo silną pozycję w elektoracie antypisowskim, choć nie można zapominać, że nie wygrał wyborów. Wykazał się jednak większym sprytem od Kaczyńskiego. Prezes, trochę w swoim stylu, zdecydował się na hazard: albo wszystko, albo nic. Tusk poszedł za znaną maksyma kardynała Richelieu, że polityka to czynienie realnym tego, co możliwe. Lider KO w porę zorientował się, że w starciu z PiS nie ma szans i mimo najlepszych chęci nie jest w stanie przebić szklanego sufitu. Dlatego przestał walczyć o wyborców Trzeciej Drogi i Lewicy, pilnując jedynie, by pomiędzy tą trójką to jego ugrupowanie było tym wiodącym. I taka strategia da mu najpewniej fotel szefa rządu.
Trzecia Droga, czyli tam i z powrotem
Tak, Trzecia Droga rozbiła bank, ale to tylko jednorazowy fenomen wyborów parlamentarnych. Nie ma szans, by ta koalicja przetrwała dłużej w takim kształcie. Zbyt głębokie są różnice pomiędzy PSL a Polską2050. Różnią ich kwestie światopoglądowe, stosunek do procesów globalistycznych w tym rozbudowy kompetencji Unii Europejskiej i idącej za tym coraz bardziej restrykcyjnej polityki klimatycznej, a wreszcie program polityk społecznych państwa. Owszem, Hołownia z Kosiniakiem znaleźli wspólny język, bo musieli. Kompromisy mają jednak to do siebie, że nie są zadowalające dla żadnej ze stron a indywidualne ambicje jednego i drugiego to naprawdę nie byle błahostki. Szczególnie ego Hołowni jest rozdęte do niebotycznych rozmiarów i niewykluczone, że z czasem rozsadzi nie tylko Trzecią Drogę, ale też ewentualną koalicję z KO i Lewicą.
W tej chwili tym, co skleja Trzecią Drogę jest wyborczy sukces. Ale pierwsze rysy na tym szkle pojawią się zapewne już w trakcie negocjacji koalicyjnych. Tusk jest bowiem cynicznym graczem, potrafiącym rozgrywać zakulisowo swoich partnerów. W dodatku ma świetne relacje z szefem PSL jeszcze z czasów tworzenia wspólnego rządu, czego nie można powiedzieć o jego kontaktach z Hołownią. Sądzę, że TD nie przetrwa w takim kształcie czteroletniej kadencji parlamentu. Ich sukces wcale nie jest owocem odkrycia jakiejś cudownej formuły na wygrywanie. Udało im się po prostu przebić z retoryką łagodnej centrowej partii, mogącej stanowić niezobowiązująca alternatywę dla okładających się w najlepsze Tuska i Kaczyńskiego. Jednak za cztery lata temperatura sporu pomiędzy PiS a KO może być już znacznie niższa i wypaść z głównej osi polskiej polityki, a zatem i Trzecia Droga przestanie być potrzebna. Czy zastąpi ją jakiś szeroki blok centrolewicowy? Czas pokaże.
Tomasz Figura
MAREK JUREK SZCZERZE O WYBORACH: PREMIER TUSK? TO ZAGROŻENIE