Większość z nas spotkała się zapewne w ostatnim czasie z ostracyzmem spowodowanym brakiem maseczki; domorośli policjanci z niespotykaną dotychczas gorliwością przypominają (lub czasem wręcz rozkazują!) osobom, które – z przeróżnych powodów – znajdując się w ich pobliżu nie zakryli ust i nosa. Jak to się stało, że kawałek szmaty urósł do rangi symbolu bezpieczeństwa, który jest w stanie zapewnić spokój psychiczny i ukoić stargane nerwy? Maseczkowe szaleństwo to jednak tylko jedna z wielu emanacji ogarniającego społeczeństwa zachodu problemu. Od wielu lat i ze wszystkich stron osacza nas – powoli, acz nieustępliwie – kultura strachu.
Strach stał się głównym i niemal jedynym motorem napędowym naszych działań. Na bok zeszła moralność (ha! – spróbuj dzisiaj użyć takiego argumentu w dyskusji! – powiedzieć, że coś jest niemoralne), religijność i wynikające z niej zasady powoli odchodzą do lamusa, już nawet hedonizm i utylitaryzm stają się koncepcjami ze skansenu. Działamy bo się boimy – o nasze życie (dzisiaj już nawet o zachowanie go na pewnym poziomie), życie naszych najbliższych, zdrowie, spokój psychiczny. Można powiedzieć timeo ergo sum! Boję się, więc jestem.
Wesprzyj nas już teraz!
Absurdy większego celu
Safety first to dzisiaj chyba jedno z najpopularniejszych haseł na świecie. O matkach, które najchętniej pozamykałyby swoje dzieci w szklanej bańce krążą już memy, naszą codzienność obudowują setki przepisów bezpieczeństwa, popularnością cieszą się wszechobecne kursy BHP, a zdrowie, bezpieczeństwo i lęk przed ich utratą prowadzi do coraz bardziej absurdalnych pomysłów. Pod tym względem wyróżnia się Wielka Brytania, gdzie do niedawna pracownicy biurowi mieli zakaz wieszania ozdób bożonarodzeniowych, dzieci nie mogły jeść waty cukrowej bo „można nabić się na kijek i zginąć”, zakazano popularnej zabawy pin-the-tail-on-the-donkey, polegającej na przypinaniu osiołkowi ogona, a za zagrożenie dla zdrowia i życia pracownika uznano noszenie japonek.
Jednak dopiero pandemia koronawirusa ukazała stopień przewrażliwienia społeczeństwa na punkcie bezpieczeństwa, ze sportem jako koronnym przykładem na czele. Angielska ekstraklasa zatrudniła specjalnych komisarzy sprawdzających, czy podczas treningów zachowywany jest dystans społeczny. Szarpiący się i walczący o piłkę zawodnicy mieli zakaz zbliżania się do siebie podczas „cieszynek”, a zawodnicy z ławki rezerwowych siedzieli rozsadzeni, mimo że później wszyscy razem spotykali się w szatni i autobusie. Wprowadzono nawet specjalny przepis nakazujący sędziemu ukarać czerwoną kartką piłkarza, który mógł celowo kaszlnąć w przeciwnika. Tak jakby dyszący ze zmęczenia sportowcy do tej pory na siebie nie chuchali.
Dzisiaj już nawet skejci – stanowiący symbol nieustraszonego przekraczania granic poprzez lądowanie coraz bardziej skomplikowanych i niebezpiecznych ewolucji na deskorolce – jak jeden mąż powtarzają „pamiętaj aby zawsze nosić kask, ochraniacze na kolana i łokcie”. Osoby ryzykujące poważne złamania, jeżdżą po „spotach” w chirurgicznych maseczkach.
Skąd to się bierze? Dlaczego w imię komfortu psychicznego, bo przecież nie realnego zabezpieczenia przez niebezpieczeństwem większości z nas często po prostu odbiera rozum?
Odpowiedzi na to pytanie udziela prof. Frank Furedi, brytyjski socjolog węgierskiego pochodzenia, autor książki „How Fear Works?” (ang. Jak działa strach?). – Dużo więcej mówi się o strachu, i w wskazuje się nam o wiele więcej rzeczy, których powinniśmy się bać, niż kiedykolwiek wcześniej. Jedną z konsekwencji tej kultury jest to, że zinternalizowaliśmy strach jako formę normalnego zachowania – stwierdza. – Strach nabrał samodzielnego charakteru. Nie jest to już strach przed czymś konkretnym, ale rodzaj bierności, niezdolności do radzenia sobie z niepewnością. I ta niezdolność bardzo mocno wpływa na to, jak przeżywamy życie – dodaje.
Czy to globalne ocieplenie, koronawirus, III wojna światowa, kryzys gospodarczy, terroryzm, czy jakiekolwiek inne zagrożenie, człowiek XXI w. codziennie kładzie się spać z jakąś obawą z tyłu głowy. – Ostrożność staje się naszym sposobem postępowania – wskazuje Furedi. – Staliśmy się bardzo niechętni do ryzyka, do podejmowania wyzwań, niechętnie eksperymentujemy. To bardzo zaskakujące w tym hipertechnologicznym, pozornie innowacyjnym świecie.
Wychowanie płatków śniegu
Kultura strachu to nie wynalazek XXI w. Podczas gdy w PRL–u, oswajane z rzeczywistością tajnej policji i wszędobylskimi szpiclami społeczeństwo biło się z komuną, na Zachodnie rosło pokolenie znające wojnę jedynie z opowiadań rodziców. Dzieci, których przyszłość została zapewniona ciężką pracą rodziców, wychowane w złotej erze rock’n’rolla i festiwalu Woodstock doszły do przekonania, że ich rzeczywistość powinna stać się obowiązującym na całym świecie standardem. Powojenny dobrobyt doprowadził do kontestacji rzekomo niepotrzebnych zasad moralnych, a przez to utracenia zdolności osądzania według jasno określonych zasad oraz braku odpowiedzi na pytania o sens życia. Ideałem stało się zachowanie zdrowia i dobrobytu pozwalającego na kontynuowanie życia w obecnej formie – bezpieczeństwo stało się wartością nadrzędną.
I tacy ludzie zaczęli w podobnym duchu wychowywać kolejne pokolenia. Zrewolucjonizowano edukację. Zaczęto poszukiwać u dzieci wszelkich dysleksji, depresji, dysortografii, dyskalkulii – wszystko w celu wyrównywania szans i zapobiegania wykluczeniu. Nie chciano by dzieci wyrosły na nieszczęśliwe, aby uchronić społeczeństwo od cierpień psychicznych. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie.
– Po 50 latach interwencji w zakresie zdrowia psychicznego w szkołach sytuacja nie poprawia się. Ludzie nie mają mniej problemów ze zdrowiem psychicznym, ale z każdym rokiem rozmiary tych problemów i liczba dotkniętych nimi osób – rosną – stwierdza prof. Furedi. Podobnie na Uniwersytetach. W Wielkiej Brytanii 40 proc. żaków domaga się specjalnych zwolnień i ulg z powodu problemów ze zdrowiem psychicznym. Niemal na każdym kampusie uniwersyteckim w USA obecna jest „comfort zone” czyli strefa bezpieczeństwa, na terenie której – paradoksalnie – władze uczelni zakazały akademickich debat.
Narzędziem do wykształcenia nowego pokolenia jest promowany w edukacji i życiu społecznym zakaz osądzania, przejawiający się głównie w sferze języka. Popularne w USA i Wielkiej Brytanii powiedzenie You’re so judgemental (judgy) – polski odpowiednik nie znasz, nie oceniaj – stało się mantrą pokolenia millenialsów. Takie wychowanie to prosta droga do katastrofy, gdyż – jak twierdzi brytyjski socjolog – „bez zdolności sądzenia nie istnieje żaden język ani system wartości, który mógłby pomóc w radzeniu sobie z zagrożeniami, i dzięki któremu można byłoby te zagrożenia zrozumieć. Bo tylko kiedy zrozumiemy zagrożenie, możemy sobie z nim poradzić”.
Na naszych oczach rośnie pokolenie bojące się własnego cienia. Strach pomyśleć co by było, gdyby śmiertelność COVID-19 dorównywała Czarnej Śmierci czy grypie Hiszpance.
Strach – najpotężniejsze narzędzie kontroli
Dzisiaj bezpieczeństwo to nie roztropny sposób zachowywania się w społeczeństwie, ale wartość sama w sobie. Stąd takie zaskoczenie brytyjskich, czy austriackich władz, które zobaczyły, że nawet podczas rozluźniania zasad ludzie nadal niechętnie wychodzili z domu i woleli kontynuować życie jak podczas ścisłego lockdownu. Zaskakuje też bezprecedensowa zgoda większości społeczeństw na dobrowolne i szybkie dostosowanie się do wszystkich, nawet najgłupszych zaleceń. Dopiero z czasem zaczęła odzywać się u części społeczeństwa zdrowa reakcja na wytyczne sanitarnej dyktatury. W Niemczech trwają protesty przeciw skutkom lockdownu, krewcy mieszkańcy Bałkanów – Serbii i Bułgarii – z tego samego powodu regularnie biją się z policją.
Przez brak umiejętności zdiagnozowania prawdziwego zagrożenia strzelamy dookoła na ślepo. Wystarczyły dwa komunikaty medialne o dobowym rekordzie zakażeń, a już ulice polskich miast ogarnęła psychoza strachu. Zupełnie inaczej jak miesiąc temu, a przecież podczas kampanii wyborczej koronawirus nadal się rozprzestrzeniał. Człowiek bez maseczki w sklepie, kościele czy komunikacji to znów wróg numer jeden. Na „jedynki” portali wróciły liczniki zakażonych i informacje o szykowaniu nowych obostrzeń. Wystarczyło postraszyć danymi, którym już dawno udowodniono miarodajność na poziomie zera, by jak za dotknięciem magicznej różdżki wywołać zmiany w całym społeczeństwie.
To tylko pokazuje skuteczność narzędzia jakim jest umiejętne zarządzanie strachem. Wiemy, że niektóre zarządzenia nie mają sensu, ale i tak się im poddajemy. I chwała, kiedy jest to jedynie wyraz solidarności, troski o spokój osób postronnych – zwłaszcza starszych, czy po prostu chęć uniknięcia mandatu. Dużo gorzej jeśli uwierzymy, że kawałek materiału stanowi mur oddzielający życie od śmierci.
Piotr Relich