Większość ludzi w głębi duszy wcale nie chce oglądać filmów mrocznych, strasznych i bezecnych. Zostali jednak tak skutecznie wytresowani, że trudno im w ogóle to sobie uświadomić.
Wesprzyj nas już teraz!
Film o miłości, w którym nie ma ani jednej sceny erotycznej, a mimo to sale kinowe pękają w szwach. Banalny musical z niezobowiązującą muzyczką, a publika wali drzwiami i oknami.
Co jest grane? Przecież zewsząd się słyszy, że dzisiejszy widz szuka w kinie wyłącznie seksu, przemocy, krwi, flaków, spiętrzenia zaskakujących zwrotów akcji, strumienia adrenaliny i ciarów na plecach – a wszystko w oprawie technołomotu albo wściekłego riffu nafuzowanej na maksa gitary. Tako rzeką rozmaite raporty rozmaitych gremiów rozmaitych ekspertów od popkultury. To samo zalecają rozliczne instrukcje, wedle których tworzy się dziś filmy i seriale. Trudno zresztą, aby było inaczej, skoro piszą je te same sztaby tych samych ludzi.
Jak zatem rozumieć oszałamiający sukces bezpretensjonalnego filmowego tralala, w którym ani emocje nie buzują, ani adrenalina nie skacze, ani dreszcze nie wstrząsają?
Przecież to tylko ot, taka sobie opowiastka o chłopaku i dziewczynie, których połączył wspólny obojgu nieudaczny los, a kiedy do osobistego szczęścia zaczyna doszlusowywać powodzenie zawodowe oboje zżerani ambicją nie potrafią sobie ustawić priorytetów. Historia aż uderza swą niewymuszoną codziennością. A przy tym trudno się oprzeć odczuciu jej niedzisiejszości. Podobnie główni bohaterowie są jacyś tacy niedzisiejsi – chłopak nie wygląda jak szmaciarz, dziewczyna nie wygląda jak lafirynda. A wszystko przy dźwiękach dżezu, czyli muzyki sprzed wymarcia dinozaurów, mniej więcej.
Skąd więc ten jednogłośny zachwyt publiczności i krytyków? Skąd prawdziwy deszcz wyróżnień – trzydzieści nagród i czterdzieści pięć nominacji, w tym czternaście do Oskara? Skąd entuzjastyczne recenzje wieszczące „największe olśnienie sezonu Oskarowego”, piętrzące epitety w rodzaju „mistrzowski”, „zjawiskowy”, „bliski ideału”, a jednocześnie tchnące żalem, że „takich filmów już się nie robi”?
Skąd? Z tęsknoty
Z tęsknoty za jasną stroną świata, za światłem, harmonią, porządkiem, prostotą. Wszak taki wzorzec został głęboko zakodowany w duszy każdego człowieka (również tego, który w ogóle nie podejrzewa istnienia u siebie takiego organu, jak i tego, który niezłomnie dzień w dzień podejmuje bezskuteczne próby wykorzenienia go).
Naturalnym habitatem istot ludzkich nie jest duszny mrok, lecz zalane światłem bezkresne przestrzenie. Naszą życiową przestrzeń ma stanowić nie strach, lecz spokój; nie wojna, lecz miłość; nie wrogość, lecz życzliwość, nie wyuzdanie, lecz czystość. A sztuką mają rządzić nadrzędne reguły pozwalające w czytelny sposób klasyfikować wywoływane przez nią wrażenia – tylko wtedy ma ona sens.
Dziś, spowici gęstym smogiem wyziewów tego świata, „żyjemy w ciemności i działamy w ciemności, i nie wiemy, dokąd dążymy, ponieważ ciemności dotknęły ślepotą nasze oczy” (1 J 2, 11). I nawet sobie tego nie uświadamiamy, dopóki nagle, niespodziewanie i z niewytłumaczalnej przyczyny przez powłokę mroku nie przebije się promyczek światła. Wówczas wszystkich ogarnia zachwyt i gotowi są przypisywać promyczkowi – choćby najwątlejszemu – wszystkie atrybuty źródła światłości.
Dokładnie taki mechanizm zadziałał w przypadku „La La Land” – filmu ani wybitnego, ani odkrywczego, ani wnoszącego jakąś szczególną wartość w domenę „dziesiątej Muzy”, lecz po prostu uroczego i właśnie jako taki mającego za zadanie przekazać prawdę większą od niego samego. Zupełnie tak samo jak pewna oślica w Księdze Liczb (Lb 22, 2-36), której Bóg kazał przemówić w celu uświadomienia jej właścicielowi tego, czego on sam nie umiał dostrzec, mimo iż był prorokiem. Oślica Balaama nie była ani mądrzejsza, ani droższa, ani lepszej rasy niż tysiące innych oślic zamieszkujących Mezopotamię w XIII wieku przed narodzeniem Chrystusa. Miała wypełnić konkretną misję w konkretnym punkcie czasu i przestrzeni, i wypełniła ją. I tylko tyle. Aż tyle.
A jaką prawdę ma do przekazania „La La Land”?
Dwojaką. Po pierwsze, pokazuje, że młodzi twórcy z nostalgią zaczynają oglądać się wstecz, w sztuce czasów dawniejszych szukając inspiracji, co może im wyjść wyłącznie na dobre, bo bez sięgania ku dziedzictwu przeszłości nie ma mowy o żadnym artystycznym rozwoju. I trzeba wówczas zjadać własny ogon (co zachodnia kinematografia od kilku dekad czyni z uporem godnym nieporównanie lepszej sprawy).
Po drugie, skąd ten promyczek? Oto gdzieś poza czarnym całunem ograniczającym nasze horyzonty – jak brezentowa kopuła z wymalowanym postapopejzażem w „Seksmisji” – jest światło i życie. I bocian. I prawda, dobro i piękno. A fakt przenikania podobnych promyczków budzi domniemanie, że być może płachta już mocno zetlała i wystarczy silniej szarpnąć, by się porwała na strzępy.
Ćwierć wieku temu obraz w podobnym tonie powszechnie skwitowano by pełnym pogardy oskarżeniem o eskapizm. Dziś podobne obiekcje nikomu to nie przychodzą do głowy. Zbyt mocno zajmuje nas gorączkowo pulsujące pod skórą podświadome pragnienie ucieczki z koszmarnej klatki współczesności.
Jerzy Wolak
„La La Land” – scenariusz i reżyseria: Damien Chazelle; w rolach głównych: Emma Stone, Ryan Gosling; USA 2016, 126 minut.