Czy macierzyństwo jest przeznaczeniem każdej kobiety? Czy bezdzietność powoduje, że stajemy się nieszczęśliwe? Kto doświadcza lęku przed macierzyństwem? Jakie są tego przyczyny i konsekwencje? Co z tym lękiem możemy zrobić?
Z góry ostrzegam: jestem psychologiem, katoliczką i mamą czwórki dzieci, a więc „moherem” i „matką-Polką”. Dlatego osobom, które używają argumentum ad personam w celu zdyskredytowania merytoryki wypowiedzi, odradzam czytanie mojego artykułu. Niewątpliwie osobiste doświadczenie bycia matką wpływa na sposób postrzegania macierzyństwa – łatwiej mi zaakceptować na przykład wyniki badań psychologicznych, które budziły we mnie opór, gdy byłam panną. A jednak chcę rzetelnie podejść do tematu, by niepotrzebnie nie budzić poczucia winy w bezdzietnych.
Wesprzyj nas już teraz!
Brutalne statystyki
Zacznijmy od odpowiedzi na pytanie o związek między poczuciem szczęścia a macierzyństwem. W roku 1993 opublikowano wyniki badań, które wstrząsnęły feministkami, postrzegającymi ciążę jako redukcję do bycia inkubatorem dla płodu, a wielodzietność – jako sprowadzenie kobiety do roli maciory. Badacze śledzili przez 15 lat losy niemal miliona kobiet – zarówno „singielek”, jak mężatek – pod kątem depresji i skłonności do samobójstwa. Oto wyniki badań1: Bezdzietne samotne kobiety częściej popełniają samobójstwa niż mężatki, niezależnie od wieku. Wśród kobiet zamężnych matki rzadziej popełniają samobójstwo niż kobiety bezdzietne. Bardzo ciekawe zjawisko dotyczy kobiet w okolicach menopauzy. Okazało się, że w tym przedziale wiekowym najmniej skłonne do depresji i samobójstw są matki wielodzietne. Istnieje wręcz bezpośredni związek – im więcej dzieci, tym mniejsza skłonność do depresji i zachowań autodestrukcyjnych. Związek ten istnieje niezależnie od innych czynników, które mogłyby na to wpływać – jak na przykład wykształcenie czy przynależność do określonej warstwy społecznej. Jak widać, obiektywne dane pokazują, że macierzyństwo daje poczucie szczęścia. Żaden inny cel zastępczy (np. kariera zawodowa) nie daje kobiecie takiego oparcia, jak bycie matką.
Zdecydowana większość kobiet, „z wyboru” podejmujących decyzję o bezdzietności nie ma znaczących osiągnięć w jakiejkolwiek dziedzinie. Czas zyskany przez bezdzietność bynajmniej nie zostaje więc twórczo wykorzystany. Jedynym osiągnięciem jest zwykle więcej uzyskanych dóbr materialnych czy pięcie się po szczeblach hierarchii władzy w firmie. „Zaoszczędzony na pieluchach” czas marnuje się na poszukiwanie nowych sposobów spędzania czasu wolnego, gdy stare rozrywki się nudzą; ewentualnie na zdobywanie kolejnego tytułu na kolejnych studiach podyplomowych.
Pozostaje jednak pewien odsetek kobiet bezdzietnych z wyboru, które mają dar lub talent wypowiedzenia nowego słowa (Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara). To „nowe słowo” zwykle dotyczy walki z macierzyństwem. Dlaczego? Przyczynami zajmiemy się później. Istnieje bardzo ciekawe zjawisko będące solą w oku feministek. A dotyczy właśnie oka. Opisuje je Desmond Morris, biolog, autor bestselleru Naga małpa. Otóż, jak już dawno zaobserwowano, gdy widzimy coś wzbudzającego w nas pozytywne emocje, coś godnego pożądania – rozszerzają się nam źrenice. Morris zwraca uwagę, że rozszerzenie źrenic wywołuje u ludzi widok niemowlaka – u kobiet zawsze, u mężczyzn zaś dopiero, gdy sami stają się ojcami.
Rozum a biologia
Gdy na warsztatach z komunikacji interpersonalnej podawałam spostrzeżenia Morrisa jako przykład mowy ciała, kilkakrotnie spotkałam się z ostrym atakiem ze strony uczestniczek. Uważały, zdaje się, ten fakt za upadlający.
Z bardziej racjonalnych argumentów padało, że biologia biologią, jednak jesteśmy homo sapiens i sam fakt, że jakaś reakcja fizjologiczna przychodzi automatycznie, nie oznacza, że musimy się jej poddać, bo w końcu mamy rozum. Czyli że sam fakt, iż biologicznie niemowlęta wzbudzają w nas pozytywne emocje, nie oznacza, że sami musimy mieć dzieci.
Bardzo dobrze, cieszę się ze zwrócenia uwagi na to, że mamy rozum i nie musimy być niewolnikami uwarunkowań biologicznych. Jednak głoszą to ludzie, którzy całkowicie odrzucają pomysł czasowej (naturalne planowanie rodziny) lub stałej (celibat) abstynencji seksualnej, jako „nienaturalnej”. Używają oni argumentu, że próba kontrolowania popędu seksualnego jest niezdrowa, bo sprzeczna z naturalnymi, a więc dobrymi impulsami. Co gorsza, głoszą to ludzie zdecydowanie odrzucający najbardziej naturalny ze związków: życie płciowe = prokreacja.
Może lepiej pogodzić się z faktem, że dążenie do rodzicielstwa wynika z samej natury człowieka i pojawia się nawet na poziomie bardzo podstawowym – biologicznym. Kobietom, które to zaakceptują, łatwiej poradzić sobie z wszelkimi problemami emocjonalnymi związanymi z niemożnością zostania matką. Z jednej strony, niektóre problemy z akceptacją rodzicielstwa, wynikające z traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa, niedojrzałości, problemów psychicznych – da się leczyć psychoterapią (a czasem psychiatrycznie). Są także kobiety, których powołanie nie obejmuje bycia matką biologiczną – zakonnice, które dokonały świadomej rezygnacji z macierzyństwa biologicznego w imię wyższych ideałów.
Dla mnie jako psychologa zdumiewająca jest intuicja Kościoła Katolickiego w tym zakresie. Jest on bodajże jedyną instytucją na świecie uznającą i szanującą naturalne dążenie kobiet do macierzyństwa i oferującą wszystkim kobietom możliwość wykorzystania tego naturalnego daru. Chodzi o macierzyństwo duchowe.
Macierzyństwo duchowe
Powołanie do duchowego macierzyństwa wobec kapłanów jest zbyt mało znane, słabo rozumiane, a przez to rzadko przeżywane, mimo jego życiodajnego i fundamentalnego znaczenia. To powołanie – często ukryte, niewidoczne dla ludzkich oczu – ma na celu przekazywanie życia duchowego.2 Każda kobieta, która sama nie ma dzieci, może realizować swoje macierzyństwo na płaszczyźnie duchowej, modląc się i ofiarowując nieprzyjemności czy wręcz cierpienia dnia codziennego w intencji, na przykład, kapłanów. Duchowni, jako reprezentanci Kościoła Katolickiego, w oczach opinii publicznej, bardzo takiej modlitwy potrzebują. Są na celowniku. Każdy błąd, każdy grzech kapłana jest bardziej widoczny i przynosi więcej zgorszenia niż grzech świeckiego katolika. Modlitwa za kapłanów, otoczenie ich swą macierzyńską miłością jest zatem misją szlachetną i niezwykle dla Kościoła pielgrzymującego istotną.
Inną postacią macierzyństwa duchowego jest duchowa adopcja dzieci nienarodzonych. Polega na podjęciu zobowiązania, by przez dziewięć miesięcy codziennie modlić się jedną tajemnicą różańca w intencji poczętego dziecka, którego życie jest zagrożone, oraz w intencji jego rodziców. (Więcej na stronie: www.duchowaadopcja.com.pl).
Macierzyństwo można też realizować opiekując się cudzymi dziećmi – w przedszkolach, szkołach, ochronkach. Udaje się to i przynosi dobre owoce pod warunkiem akceptacji swojego instynktu macierzyńskiego, a zatem unikania zgorzknienia i zazdrości wobec matek biologicznych.
Niemożność macierzyństwa zostawia w życiu kobiety pustkę. Możemy udawać, że jej nie ma, możemy próbować ją zasypać feministycznymi sloganami, możemy w końcu ten fakt zaakceptować i przepracować. Znam kobiety, które nie mogąc mieć dzieci, są doskonałymi „matkami emocjonalnymi” dla innych ludzi, obdarowując ich przyjaźnią i opieką. Nie jest więc prawdą, że życie bezdzietne nie ma sensu. Kobieta nie musi być matką, by być w pełni realizującym się człowiekiem, jednak nie można udawać, że niczego przez to nie traci.
Kto się boi macierzyństwa?
Każda kobieta obawia się macierzyństwa. Nawet jeśli miała dobre wzorce w rodzinie i wśród przyjaciół, obawia się, czy będzie dobrą matką. Warto zdać sobie sprawę z kilku rzeczy: po pierwsze nie ma matek idealnych (no, z wyjątkiem Matki Bożej, ale ona jest tylko jedna). Po drugie – to zupełnie naturalne, że nowa sytuacja nas stresuje. Po trzecie – współczesna kultura nieustannie podsyca w nas lęk przed macierzyństwem. Wystarczy spojrzeć na reklamy, filmy i seriale – znajdujemy tam zasadniczo dwa wzorce matek. Pierwszy to zawsze uśmiechnięte perfekcyjne damy serwujące reklamowane produkty swoim idealnym dzieciom; celebrytki będące według gazet idealnymi matkami, mimo iż z dziećmi widują się kilka razy na miesiąc, załatwiając resztę wychowania telefonicznie. Drugi to biedne kobiety, które „flaki sobie wypruwają” dla potomstwa, a dzieci i tak są niewdzięczne i sprawiają same problemy (bez tego nie byłoby prawdziwej opery mydlanej). Nie dorastając do wyidealizowanego obrazu perfekcyjnej matki, od razu wyobrażamy sobie, że jesteśmy beznadziejne.
Prawda leży pośrodku – żadna z nas nie jest idealną mamą, ale każda z nas ma swoje mocne strony jako matka. Obawa, czy dobrze wychowamy dzieci, jest naturalna, ale nie powinna nas paraliżować, lecz motywować do doskonalenia swoich umiejętności jako wychowawcy i mentora swych dzieci. Bycie Panią Domu wcale nie oznacza bycia „niewolnicą ściery i gara”. Ann Barnhill organizuje dla pozostających w domu kobiet kursy… zarządzania. Uczą się one tych samych technik, jakie poznają i na co dzień praktykują menedżerowie firm. Dzięki tym kursom są w stanie wykonać swe domowe prace efektywniej, taniej i szybciej zyskując czas potrzebny, na przykład, na zadbanie o siebie czy… na kolejne dziecko. Rezultatem są prawdziwe Panie Domu – zadbane, dbające o swój rozwój i otwarte na nowe życie. Zarządzanie oraz bardzo ważna umiejętność otwartej komunikacji (umiejętność rozmawiania z mężem o ważnych dla was zagadnieniach, umiejętność zarządzania konfliktem itp.) powoduje, że kobieta, matka i żona może bez samopoświęcania czy udawania na siłę zadowolonej i pogodnej rzeczywiście taką być – pogodną, zadowoloną, zadbaną, elegancką „kurą domową” czerpiącą ogromną satysfakcję z bycia żoną i matką.
Inne źródła lęku
Natarczywa propaganda powoduje także, iż dziecko zaczyna współcześnie być postrzegane coraz częściej jako produkt. Co więcej – produkt z zakresu dóbr luksusowych. Czyż nie zdarza się nam słyszeć sformułowania: Nie stać mnie na dziecko lub Nie stać mnie na więcej dzieci? Oto efekt. Kobiety mają dziś poczucie – potęgowane przez reklamodawców – że jeśli nie zafundują dzieciom prywatnej szkoły, obozów językowych czy markowych ubrań, są złymi matkami. Co gorsza, nawet wśród katolików, niejako z natury otwartych na życie, krytycznym okiem spogląda się na ludzi, którzy (wychodząc z założenia, że Bóg nigdy nie obciąża swoich wiernych większym ciężarem, niż są w stanie znieść) zostawiają Bogu decyzję o liczbie dzieci, które się w ich rodzinach urodzą.
Uprzedmiotowienie dziecka przejawia się też w tym, że coraz częściej staje się ono narzędziem zaspokajania potrzeb dorosłych co do „posiadania dziecka”. Widać to choćby po zatrważającej liczbie jedynaków. Dla każdej matki obserwującej rozwój dziecka jest oczywiste, że potrzebuje ono rodzeństwa. Jednak rozmowy z mamami jedynaków koncentrują się wokół potrzeb ich samych: Miałam straszny poród, nie chcę tego przechodzić jeszcze raz albo Jeśli znów zajdę w ciążę, stracę kierownicze stanowisko, itp. Zresztą usprawiedliwień, dlaczego poprzestaje się na jednym dziecku, są tysiące i wiele z nich brzmi rozsądnie. A jednak za wszystkimi kryje się postawa traktowania dziecka jako rzeczy, która ma zaspokoić MOJĄ potrzebę macierzyństwa. Od razu zaznaczam – nie piszę tu o sytuacji, gdy jedynactwo wynika z przyczyn od nas niezależnych (śmierć małżonka, bezpłodność i tym podobne).
Niegdyś macierzyństwo przedstawiano jako naturalną rolę kobiety i jako takie otaczano najwyższą czcią i szacunkiem. Dziś mówi się o macierzyństwie jak o pewnym hobby, pozwalającym na poczucie się „bardziej kobietą”, które jednak nie powinno przeszkadzać kobietom w spełnianiu ról typowo męskich. Kobiety, które rzeczywiście starają się być dobrymi matkami i otwierają swe serce na więcej dzieci, często spotykają się na co dzień z szykanami lub co najmniej ironicznymi uwagami. Funkcjonują głęboko już zakorzenione stereotypy, na przykład „rodzina wielodzietna to rodzina patologiczna”. Wszystko to razem nasila lęk przed macierzyństwem oraz lęk przed dziećmi.
Lęk przed dzieckiem i pedofobia
Istnieje kilka źródeł lęku przed dziećmi (w najbardziej rozwiniętej postaci klinicznej określanego mianem pedofobii). Jednym z najpoważniejszych jest – jak wykazały prowadzone przez dwadzieścia pięć lat badania Judith Wallerstein3 – trauma rozwodu rodziców. Ponieważ często powtarzamy wzorce wyniesione z domu, dzieci rozwiedzionych rodziców same wchodzą w związki, które nie wytrzymują próby lat, i boją się, że zgotują ten sam los swojemu potomstwu lub że zostaną samotnymi rodzicami. Świetnie ilustruje to anonimowa wypowiedź z internetu: Jestem jedynaczką wychowaną przez samotną matkę i już w dzieciństwie przysięgłam sobie, że za nic w świecie nie chcę powielić tego schematu – a co zagwarantuje, że nie zostanę „samotną matką”? Tylko i wyłącznie sytuacja, w której nie będę matką w ogóle!
Inną poważną przyczyną lęku przed dziećmi jest tzw. zespół ocaleńca z aborcji odkryty i dokładnie opisany przez małżeństwo psychiatrów dziecięcych, Filipa i Marię Ney4. Problem ten dotyka nie tylko osób, które miały zostać zabite w prenatalnym stadium rozwoju, ale z jakiś przyczyn się to nie udało. Dotyczy on też rodzeństwa dzieci abortowanych, a także dzieci „chcianych”, które jednak rodzice zabiliby, gdyby tylko poczęły się w niewygodnym dla nich terminie lub nie były wystarczająco zdrowe. Jednym z objawów zespołu ocaleńca z aborcji jest właśnie pedofobia i niezdolność do wchodzenia w prawdziwie bliskie, pełne zaufania relacje intymne z drugą osobą.
Może to zabrzmieć dziwnie, ale źródłem lęku przed dziećmi mogą być także rodzice nadopiekuńczy. Oznacza to, że osoba, którą w dzieciństwie otaczano maksymalną opieką i miłością, której rodzice starali się zapewnić jak najlepszy rozwój i pomagali unikać trudności, wyrasta w rezultacie na skoncentrowanego na własnych potrzebach egoistę niezdolnego do wejścia w prawdziwie intymną relację z drugą osobą. Problem ten nie dotyczy przy tym wyłącznie stosunku owej osoby do dzieci, lecz do swojego „partnera”. Ludzie tacy często bronią się przed podjęciem zobowiązania w postaci związku małżeńskiego, woląc konkubinat jako niewymuszający odpowiedzialności za drugą osobę. Dążenie do „życia pełnią życia” i samorealizacji maskuje w tym wypadku silny lęk przed głębokim zaangażowaniem w relację miłości z drugim człowiekiem.
Pocieszeniem jest fakt, iż wszystkie te problemy można leczyć na przykład psychoterapią. Jednakże część kobiet cierpiących z powodu lęku przed macierzyństwem, zamiast poddać się terapii, próbuje udowodnić światu (a przede wszystkim samym sobie), że powołanie do macierzyństwa to tylko kwestia inkulturacji, narzucania kobietom patriarchalnej wizji świata i zniewolenie kobiety. Stąd biorą się wojujące feministki ziejące nienawiścią do kobiet, które zdecydowały się na macierzyństwo (szczególnie zaś do matek wielodzietnych). Uważają nas za zmanipulowane, bezmózgie ofiary męskiej przemocy.
„Zdrada” feministki
A jednak i tu bywają niespodzianki. W 2006 roku feministycznym światem wstrząsnęła wypowiedź znanej pisarki Caitlin Flanagan, która oświadczyła publicznie, że pracujące matki pozbawiają swe dzieci idealnej dla nich sytuacji – matki pozostającej w domu. W książce To Hell With All That: Loving and Loathing Our Inner Housewife (Do diabła z tym wszystkim: Kocham i nienawidzę kury domowej w sobie) rozprawiła się z mitem, który głosi, że kobieta lepiej służy swym dzieciom, spełniając się w pracy, niż siedząc w domu.
Po burzy gwałtownych protestów feministek, w wywiadzie dla „National Post”, Flanagan podtrzymała swe stanowisko: Powiedziałam prawdę, a gdy człowiek mówi prawdę, zawsze pakuje się w kłopoty. (…) Jeśli kochasz swoją pracę i kochasz swoje dzieci, i decydujesz się dać dziecku mniej siebie, idąc do pracy, tracisz coś wielkiego i znaczącego, i traci to też twoje dziecko. Gdybym siedziała tutaj z feministką, powiedziałaby ona: „Twoje dzieci będą cię kochać, bo jesteś teraz tak szczęśliwa! I pewnego dnia dowiedzą się, że ich mama jest kimś ważnym dla świata.” A ja bym odpowiedziała: „Moje dzieci nic to nie obchodzi. Mają teraz osiem lat. Chcą, by mama była z nimi i wcale ich za to nie winię”.
Flanagan stawia wyzwanie kobietom, zachęcając je do przyznania się do sekretnych marzeń o byciu panią domu i matką dzieciom. Autorka woła: Wyzwól w sobie kurę domową! (…) Kogo nie pociąga wizja tradycyjnej rodziny, gdzie mąż i dzieci powracają co dzień do czystego, pięknego domu, w którym wita ich zapach pysznego obiadu i śliczna, uśmiechnięta, zadbana mama, a wszyscy razem siadają do wspólnego radosnego posiłku?
1 Suicide Among Women Related to Number of Children in Marriage, Georg Høyer, MD, PhD; Eiliv Lund, MD, PhD Archives of General Psychiatry, 50(2),1993, s. 134-137.
2 Adoracja Eucharystyczna w intencji uświęcenia kapłanów oraz duchowe macierzyństwo, Kongregacja ds. Duchowieństwa, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2008.
3 Zob. J. Wallerstein, J.M. Lewis, S. Blakeslee, The Unexpected Legacy of Divorce, New York 2000.
4 Patrz np. Ph.G. Ney, Abortion Survivors, Canada 1998.
Bogna Białecka
Tekst ukazał się w nr. 13 dwumiesięcznika „Polonia Christiana”.