Warto zacząć od zastrzeżenia, że kwestię kanonu „lektur obowiązkowych” będziemy tu rozważać w oderwaniu – a przynajmniej bez koniecznego związku – od administracyjnie ustalanych list lekturowych w zetatyzowanym i zglajszachtowanym systemie szkolnictwa zwanego publicznym, a to z powodów, które znakomicie i z pewnym naddatkiem ekspresji wyłożył już w swojej odpowiedzi p. Grzegorz Braun .
Moja odpowiedź będzie przeto odnosiła się do pewnego modelu idealnego „rzeźbienia dusz” młodych Polek i Polaków za pomocą treści i form zawartych w odpowiednio dobranych do tego celu lekturach, jaką zaś metodą będzie się to odbywało: edukacji domowej, szkolnictwa prywatnego, samorządowego lub państwowego, a nawet – czemu nie? – swego rodzaju „grup inicjacyjnych” czy kół samokształceniowych (tak przecież pod zaborami rosyjskim i pruskim poznawano ojczysty kanon literacki), jest rzeczą zgoła wtórną. Nadto, z konieczności odpowiedź moja będzie po części składała się z pewnych oczywistości, po części zaś tylko z propozycji indywidualnych i szczegółowych, aliści jedynie „punktowo” sygnalizowanych, bo wypełnienie krótkiej przecież odpowiedzi długą listą tytułów byłoby i nużące, i bezcelowe.
Wesprzyj nas już teraz!
Przechodząc do merytorycznej części odpowiedzi należy z kolei rozpocząć od pewnego spostrzeżenia ogólnego. W naszej, europejskiej tradycji istnieją dwie wyraźne ścieżki edukacji – mówiąc najogólniej – humanistycznej młodego człowieka. Pierwsza w sposób uprzywilejowany, niekiedy wręcz całkowicie dominujący, traktuje tzw. literaturę piękną, a zatem – jak by nie patrzeć – „powabne zmyślanie” (dziś może bardziej „intrygujące” niż powabne, ale to w tym miejscu rzecz wtórna), fiction, artefakty rzeczywistości. Polski model edukacji, bez względu na wszelkie zwroty polityczne, jest tego najdokładniejszym przykładem. Analogię znaleźć można chyba tylko w kulturze rosyjskiej (sic!), też opartej o kult wielkich pisarzy, oraz w anglosaskiej, gdzie fundamentem edukacji jest od kilku stuleci Szekspir, a na pozycji tego tytana zyskują też inni poeci i beletryści. Dodać należy, że literaturę (w jakiejś minimalnej dawce również powszechną) młody Polak poznaje w ramach przedmiotu nazywanego „język polski”, co nakłada również obowiązek nauczania podstaw gramatyki i (zazwyczaj pomijany) teorii literatury.
Od wielu pokoleń zatem wykształcony i samoświadomy Polak to w pierwszym rzędzie ten, który zna Mickiewicza czy Sienkiewicza i jest w stanie porozumiewać się kodem kulturowym opartym o odniesienia do wątków i obrazowania w twórczości tych i jeszcze kilku innych luminarzy naszej literatury. Kiedy znajomość tych odniesień zanika – a tak się właśnie, po raz pierwszy od dawna (w tym zakresie nic nawet nie „drgnęło” w okresie PRL), stało w ostatnich dwóch dekadach – to dochodzi do kulturalnej katastrofy, autentycznej zapaści cywilizacyjnej: bez księdza Robaka i pana Zagłoby Polak osuwa się w totalne neobarbarzyństwo, jego dusza zieje pustką, którą wypełnia jedynie brudny potok wybroczyn i ekskrementów wszechobecnej cywilizacji obrazkowej.
Skala tej zapaści unaocznia jednak również, że w takim, jednostronnie ukierunkowanym na lektury stricte literackie, modelu kształcenia był od początku jakiś fundamentalny defekt, tylko z opóźnionym skutkiem. Jego wadą była/jest właśnie wyobraźniowo-emocjonalna jednostronność, nieodłączna od literatury, kosztem medytacji i ratio, co sprawia (a raczej sprawiało), że Polak był niejako człowiekiem o nieproporcjonalnie rozrośniętej półkuli uczuciowej mózgu a niedorozwiniętej półkuli racjonalnej, dzisiaj zaś jego obie półkule zieją pustką, do której wpadają tylko śmieci. Do pewnego stopnia przypomina to – w zwielokrotnieniu – sytuację paidei greckiej w czasach kryzysu, opartej wciąż na „baśniach o bogach i bohaterach” opowiadanych przez Homera i Hezjoda, bezbronnej wobec demagogicznej sofisterii, dającej nikczemne, lecz pozornie racjonalne odpowiedzi na pytania „jak żyć?”, co tak niepokoiło Sokratesa i Platona, zdających sobie sprawę, że ład duszy i ład wspólnoty można odbudować tylko na fundamencie nie baśniowej, lecz noetycznej teologii i metafizyki.
W tej sytuacji należy i dziś „odpomnieć” inny, uformowany jeszcze w średniowieczu, model bardziej zrównoważonej lektury dzieł nie tylko literackich, ale również piśmiennictwa non-fiction o rozmaitym charakterze; model, co jest dość paradoksalne, obecny wciąż jeszcze w edukacji Francuzów, tak że nawet pod rządami laickich komisarzy politycznych („czarnych huzarów Republiki”) młody Francuz nie może nie poznać na przykład kazań i mów funeralnych Bossueta, podczas gdy młody Polak może przejść przez szkołę nie czytając nawet linijki z kazań ks. Skargi. Dzieła filozoficzne, teologiczne (oczywiście także Biblia), parenetyka, medytacje mistyków i moralistów, traktaty polityczne, muszą w takiej samej, jeśli nie większej, mierze, niż poezja czy powieści formować młodociane dusze.
Drugą generalną przesłanką, którą należy przyjąć jest skoncentrowanie kanonu na klasykach w rudymentarnym sensie tego słowa (clasici, a więc ci autorzy dawni, których czyta się w „klasach”), co może wydawać się postulatem banalnym, ale trzeba go bronić dlatego, że od dawna jest on atakowany pod rozmaitymi pretekstami, skrywającymi zawsze ten sam nieczysty zamiar: kulturowej amnezji, potrzebnej do tego, aby na ogołoconych duszach uprawiać społeczną inżynierię podług tej lub owej ideologii. Odwołam się w tym momencie do własnej eksperiencji. Kiedy w zakresie rekrutacji na studia wyższe, w latach 90. ubiegłego wieku, panował etap przejściowy pomiędzy egzaminami wstępnymi a obecną sytuacją, czyli tzw. rozmowa kwalifikacyjna, na kierunku kulturoznawczym miałem zwyczaj zadawać kandydatom perfidne, przyznaję, pytanie: „Proszę sobie wyobrazić, że został Pan/i/ zesłany/a/ na bezludną wyspę, ale pozwolono Panu/i/ zabrać ze sobą dziesięć książek. Jakie dzieła z literatury i myśli powszechnej uznał/a/by Pan/i/ za konieczne do zabrania w tę podróż bez prawa powrotu, z uwagi na to, że stanowią one najwyższy standard doskonałości artystycznej i myślowej?”. W przytłaczającej większości przypadków, po pojawieniu się w oczach delikwenta /-tki/ a potem wygaśnięciu błysku przerażenia, odpowiedzi sprowadzały się do wymieniania obowiązkowych lektur szkolnych, z tą jedynie różnicą, że o ile reprezentanci starszych roczników twardo obstawali przy deklaracji, że szczególnie zachwyca ich Popiół i diament, to młodsi byli już zwolennikami Folwarku zwierzęcego albo nawet hagiograficznego (z nurtu „religii holocaustu”) „reportażu” Hanny Krall Zdążyć przed Panem Bogiem. Z kolei, fałszywy argument o konieczności wsłuchiwania się w puls życia łatwo odeprzeć wskazując, iż ten, kto na lekturze klasyków wykształcił w sobie smak i nawyk czytania, bez trudu sam dotrze do tego, co w literaturze i myśli współczesnej warte przeczytania.
Ukonkretniając, na ile to możliwe, powyższe postulaty – zarazem jednak, z konieczności, pomijając kontekst uniwersalny – trzeba wyjść od stwierdzenia, że pewne nazwiska i dzieła stanowią kanon „żelazny”, nie do pominięcia. Kochanowski, Fredro, romantyczni „trzej wieszcze”, Norwid, Sienkiewicz, Wyspiański, Herbert wreszcie, to tak oczywisty łańcuch szczytów polskiego Parnasu, że poza wszelką dyskusją. Nie znaczy to jednak, że bezdyskusyjny i „skamieniały” jest wybór ich „dzieł probierczych” dla formowania polskiego logosu i etosu. Ostatnio, na przykład, usłyszeliśmy decyzję władz oświatowych o usunięciu z zestawu lektur obowiązkowych Pana Tadeusza i Konrada Wallenroda. O ile jednak zamach na tę polską Księgę Rodzaju, czy też narodową mitopeję, jaką jest Pan Tadeusz, należy traktować jako prawdziwą zbrodnię, o tyle z Konradem Wallenrodem – tą makiawelską apologią podstępu i zdrady – możemy się pożegnać bez najmniejszego żalu; o ileż bardziej celowe byłoby przywrócenie na to miejsce wspaniałych „liryków rzymskich”, jak Arcymistrz, Rozmowa wieczorna, Mędrcy oraz Rozum i wiara, a więc z tego okresu, kiedy poeta znalazł się (nie na długo, niestety) na zrównoważonych pozycjach katolickiej ortodoksji? Czy „dziełem flagowym” Słowackiego musi pozostać rozhisteryzowany Kordian, kosztem wciąż znanej właściwie tylko filologom późnej twórczości „mistycznej”? Generalnie, literatura polskiego romantyzmu faktycznie musi być skazana na recepcyjną martwotę, jeżeli nie dokona się zdecydowane zerwanie z jej (od początku zresztą błędnym i redukcjonistycznym) odczytywaniem przez stereotyp „walki narodowowyzwoleńczej z caratem”, co dzisiaj może prowadzić już tylko do groteskowej reanimacji polityki zdziadziałych „insurekcjonistów” wygrywających fałszywą już nutę „hajże na Moskala”. Autentyczna wielkość tej literatury (jak również „współistotnej” jej filozofii Hoene Wrońskiego, Cieszkowskiego czy Gołuchowskiego) to, prócz artyzmu słowa i wizji dramatycznej, jej wymiar metafizyczny, transcendentalny, antropologiczny i historiozoficzny. Konieczne dowartościowanie – celowo marginalizowanego za reakcjonizm – Krasińskiego, winno obejmować nie tylko jedyny w swoim rodzaju w całym teatrze europejskim XIX wieku „antynomialny” dramat o arystokracji i demokracji, mesjanistyczną interpretację duszy polskiej w Przedświcie i O stanowisku Polski z Bożych i ludzkich względów, czy kontrrewolucyjne i mistrzowskie zarazem, przenikające metafizycznym dreszczem, wiersze z epoki „Wiosny Ludów”, ale również autentycznie realistyczną myśl polityczną w jego memoriałach do europejskich mężów stanu. Z kolei poezja i myśl Norwida, wyrastającego w cieniu romantyków, jest tą konieczną, wspaniałą korektą ich heterodoksyjnych „błędów i wypaczeń”, a jednocześnie dał on muzie polskiej nowy idiom i nową dykcję, bez czego zmarniałaby ona do cna w kurzu paździerzy od wybijania cepem rytmu na sylabotonicznym klepisku – jak u tej prawdziwej mistrzyni grafomanii, jaką była Marynia Konopnicka. Bardzo bym sobie też życzył, aby Wyspiański nie istniał w powszechnej świadomości jako autor jednego tylko arcydzieła, czyli Wesela (czy najwyżej, łącznie z Wyzwoleniem, dwóch), lecz przynajmniej także dzięki temu niezwykłemu, absolutnie unikatowemu w światowej literaturze dramatycznej, „teatrowi stającej się historii”, jakim jest Akropolis, gdzie Polska, wpisana w trojańsko-biblijny gobelin dziejów, a poprzez niego w soteriologiczny plan Boży, staje się miejscem Paruzji Apolla-Chrystusa, kończącej bieg historii.
Do kanonu moich marzeń należałoby przywrócić także to wszystko, co kolejne szarańcze „modernizantów” i „oświecicieli” systematycznie rugowały bądź przynajmniej marginalizowały w polskiej kulturze, jako „obskuranckie” i „zabobonne”. Nie mamy wprawdzie, z powodu naszej młodszości cywilizacyjnej, ani myśli ani literatury z epoki średniowiecza na miarę zachodnich sum teologicznych, chansons de gestes czy Boskiej komedii – wyjąwszy tę jedną perłę religijnej poezji hymnicznej, jaką jest nasz najstarszy hymn Bogurodzica. Ale, jak wiadomo już od Mochnackiego, naszym średniowieczem, naszą epoką krucjat i rycerstwa był (sarmacki) barok – tak długo pogardzany i szkalowany, i to nie tylko przez „patentowanych” postępowców, ale choćby także przez narodowca i przyjaciela Dmowskiego – Ignacego Chrzanowskiego, dziwnie za to jakoś łaskawego dla oświeceniowych „peruk”. Trzeba zatem dowartościować nie tylko sarmacką literaturę pamiętnikarską, na czele z Paskiem i Kitowiczem, której epitafium w Pamiątkach Soplicy wystawił także Henryk Rzewuski, ale również apologetykę kontrreformacyjną – nie tylko wspomnianego już Skargi, lecz chociażby kardynała Hozjusza, a także polską poezję metafizyczną, począwszy od współczesnego Kochanowskiemu Sępa Szarzyńskiego, po Psalmodię polską Wespazjana Kochowskiego.
W literaturze Oświecenia można by przynajmniej spróbować poprzestawiać hierarchie, spychając w cień fircyków i wolterian, a eksponując Kniaźnina i Karpińskiego. Z późniejszych epok należy oczywiście oddać należne miejsce pisarzom katolickim, jak Zofia Kossak, Karol Hubert Rostworowski (któż pamięta kontrrewolucyjne misterium Miłosierdzie czy Czerwony marsz?) czy przejmujący Eugeniusz Małaczewski (Koń na wzgórzu). Ale również na przykład „magowi” Tadeuszowi Micińskiemu, zarówno jako autorowi najpiękniejszego, moim zdaniem, tomu liryków w polskiej poezji W mroku gwiazd i niezwykłej Bazylissy Teofanu, będącej jakby respiratorem, przez które dusza polska może oddychać drugim, obok łacińskiego, bizantyjskim płucem chrześcijaństwa.
Zgodnie z tym, co powiedziałem wyżej, marzy mi się także w owym kanonie wielka, acz podręczna, antologia „mądrości polskiej”, w tym także polskiej teologii politycznej, którą rozpoczynałby ten najwznioślejszy dokument polityki chrześcijańskiej, jakim był tekst Unii Horodelskiej (której 600-lecie winniśmy właśnie obchodzić), i która byłaby zapisem tej wielkiej debaty, w której nieustannie odnawiany spór o dobro rei publici toczyli apologeta Senatu w monarchia mixta Goślicki i monarchista Warszewicki, „regaliści” i „republikanie” XVII wieku, Hotel Lambert i Zmartwychwstańcy, Wielopolski i Traugutt, Stańczycy i Podolacy, Dmowski i Piłsudski, „chrześcijański pesymista” Zdziechowski i tomista o. Jacek Woroniecki, „Bunt Młodych” i „młoda endecja”, i w której poczesne miejsce zajmowałaby medytacja nad sensem naszych dziejów w takich dziełach, jak Polskie Logos a Ethos Konecznego, Polska w świetle psychiki własnej i obcej Jana Karola Kochanowskiego, Zagadka dziejowa Polski Jerzego Brauna, Tysiąclecie Polski katolickiej Oskara Haleckiego czy wreszcie Na szlaku Tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego.
Jacek Bartyzel