Jedna z mądrości ludowych narodu polskiego głosi: „lepiej nosić niż się prosić”. Jako nieco staroświecki i przywiązany do tradycji lokalny patriota bardzo sobie takie rodzime porzekadła biorę do serca. Nie dziwne więc, że to właśnie ta mądrość przyświecała mi podczas kompletowania i pakowania ekwipunku na trzytygodniową pielgrzymkę portugalskim szlakiem Jakubowym wiodącym z Tomar do Santiago de Compostela.
Ponieważ nie jestem zaprawionym w bojach wędrowcem (moje pątnicze doświadczenia ograniczały się dotąd do dwukrotnego udziału w pieszej pielgrzymce z Krakowa do Częstochowy), przygotowania do Camino de Santiago rozpocząłem wiele tygodni wcześniej. Nie chciałem przecież zapomnieć o żadnym istotnym elemencie wyposażenia swojego 50-litrowego turystycznego plecaka. Przeglądając w internecie rozmaite poradniki i artykuły autorstwa doświadczonych globtroterów, skrupulatnie uzupełniałem listę niezbędnego ekwipunku o kolejne pozycje. Ostatecznie mój zamiar się powiódł – skompletowane przez mnie wyposażenie dawało mi poczucie pewności, że jestem przygotowany na wszelkie okoliczności, które mogłyby mnie potencjalnie spotkać na portugalskim szlaku (włącznie z trzęsieniem ziemi, tsunami, czy zbrojną inwazją wojsk saraceńskich). Zapomniałem natomiast o innym – jak się bardzo szybko okazało – kluczowym czynniku, jakim jest ciężar ekwipunku, który (w przeciwieństwie do pielgrzymki na Jasną Górę) nie jest przewożony ciężarówką, lecz musi być dźwigany na własnych plecach.
W podróż wyruszyłem wraz ze swoim wieloletnim przyjacielem, mając nadzieję, że nasza znajomość przetrwa tę ciężką próbę. Na lotnisku w Modlinie ciężar mojego plecaka wynosił na 11 kg. Dodając do tego 3 litry wody i zapas kanapek, z którymi wyruszyłem pierwszego dnia na 38-kilometrowy odcinek z Tomar do Alvaiázere, na moich barkach spoczywało niemal 15 kg balastu. Wieczorem, po dziesięciogodzinnym marszu w portugalskim słońcu, dopadł mnie kryzys dnia pierwszego. Do albergue (bo taką nazwę mają schroniska, w których nocują pielgrzymujący do Santiago) dokuśtykałem wyczerpany, kulejąc na prawą nogę.
Wesprzyj nas już teraz!
Następnego ranka, aby zmniejszyć nieco ciężar plecaka, zostawiłem w albegue stalowy karabińczyk (nagle zorientowałem się, że w Portugalii waży dziwnie więcej, niż ważył w Polsce), rozdzielacz (zakupiony w przebłysku natchnienia dwa dni wcześniej), proszek do prania oraz krem i maszynkę do golenia, zaś do bukłaka wlałem już tylko 1,5 litra wody. Za radą spotkanego na trasie pielgrzyma – młodego Litwina o imieniu Paulus – ściąłem rosnące przy drodze bambusy, z których przy pomocy scyzoryka (ucieszyłem się, że na coś się przydał – jednak nie wziąłem go na marne!) wystrugałem bardzo praktyczne kije. Ich jednostajny, miarowy stukot nadający rytm moim krokom towarzyszył mi przez kolejne 18 dni, aż do samego Santiago. Okazały się jednym z najbardziej przydatnych elementów całego mojego pielgrzymiego dobytku. Bardzo żałowałem, kiedy po zakończonej podróży musiałem rozstać się z nimi na lotnisku.
Niestety, nawet moje bambusowe kije nie uchroniły mnie przed kryzysem dnia drugiego, który od kryzysu dnia pierwszego różnił się tylko tym, że zaskoczył mnie dzień później. Uznałem jednak, że najlepszą obroną jest atak – postanowiłem więc również zaskoczyć swój organizm i zamiast pozwolić mu odpocząć, zmusiłem go do dalszego wysiłku. Plan się powiódł. Mój organizm był na tyle zdziwiony, że udało mi się dotrzeć do Ansião – nieco większej miejscowości, w której wraz ze swoim towarzyszem podróży odszukaliśmy czynny urząd pocztowy i nadaliśmy do Polski ważącą 3 kg paczkę, w której umieściliśmy m.in. dwie menażki, podkoszulkę, sztućce, termos, dwa powerbanki, kłódkę, dwa etui na kamerkę sportową (w tym jedno wraz z zawartością) i mapę drogową Portugalii. Wysyłka kosztowała nas 38,50 euro, ale uczucie ulgi, którą odczuły nasze zbolałe plecy i ramiona, okazało się bezcenne.
Trzeciego dnia uznałem wreszcie tę przykrą prawdę – staropolskie mądrości nie sprawdzają się na Jakubowym szlaku. Przez kolejne dni wędrówki jeszcze wielokrotnie żałowałem, że zamiast polegać na ludowych porzekadłach, nie zastosowałem się do ewangelicznego pouczenia: Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski! (Mt 10,10). Pielgrzymowi na szlaku do szczęścia potrzeba naprawdę niewiele. Zapas wody można uzupełniać na bieżąco, korzystając z dość licznie rozmieszczonych na szlaku ujęć wody czy źródełek, od wieków służących w tym celu pielgrzymom. Na przydrożnych drzewach gałęzie aż uginają się pod ciężarem soczystych pomarańczy czy słodkich czereśni (swoją drogą, jedyną rzeczą, której żałowałem, że jej ze sobą nie wziąłem, była drabina!).
Nauczony na własnych błędach, mogę teraz z całą odpowiedzialnością stwierdzić: jeśli masz coś nosić w plecaku przez trzy tygodnie, przemierzając dziennie średnio 25 kilometrów spalonej słońcem iberyjskiej ziemi, niech to będzie tylko i wyłącznie coś, czego naprawdę będziesz używał. Co zatem doskonale sprawdzi się na Camino? Z całą pewnością wykonane z szybkoschnących materiałów podkoszulki, bielizna i ręcznik. Regularne pranie ubrań pozwala ograniczyć ich ilość i zmniejszyć dźwigany balast, dlatego odzież o niskiej chłonności wilgoci to podstawa. W moim przypadku strzałem w dziesiątkę okazał się także tzw. streamer – bukłak wyposażony w rurkę, która umożliwia picie wody bez konieczności zdejmowania plecaka. Za absolutnie niezastąpione uważam również piankowe stopery do uszów – są lżejsze i mniejsze niż cokolwiek innego w całym ekwipunku, a okazywały się bezcenne, zwłaszcza gdy wyczerpany po całodniowym marszu, mając w perspektywie pobudkę o piątej rano, próbowałem zmrużyć oczy w dwudziestoosobowym pokoju pełnym chrapiących pielgrzymów.
Obowiązkowym elementem wyposażenia (nawet jeśli się okaże, że ani razu nie będzie potrzeby z niego korzystać) jest oczywiście apteczka. Początkowo sięgałem po nią jedynie sporadycznie w celu uporania się z pęcherzami pojawiającymi się na stopach, jednak od piątego dnia korzystałem z niej codziennie – śmiem przypuszczać, że gdyby nie bandaż elastyczny i maść przeciwbólowa, którymi każdego ranka doprowadzałem swoją nadwyrężoną lewą nogę do stanu jakiejkolwiek używalności, do Santiago mógłbym w ogóle nie dotrzeć. Ta kontuzja była ceną, jaką zapłaciłem za przeciążenie organizmu w pierwszych dniach wędrówki.
Moja droga do Santiago była momentami prawdziwą szkołą przetrwania. W dużej mierze sam sobie ten survival zgotowałem. Niby od przybytku głowa nie boli, mogą natomiast od niego boleć mięśnie pleców i nóg oraz takie, o których istnieniu nie miałem nawet wcześniej pojęcia. Cóż, jak mawia ludowe polskie przysłowie: „mądry Polak po szkodzie”. Sztuką jest uczyć się na błędach i wyciągać z nich wnioski. Dlatego za rok na Camino wezmę drabinę.
Szymon Pipień