Jeszcze dekadę temu moglibyśmy uznać, że problem powrotu do zawieszonego w 2010 r. powszechnego poboru nie istnieje, podobnie zresztą jak kwestia gotowości Polaków do stawienia się w obronie kraju w razie potrzeby. Dziś jednak jest inaczej.
Najpierw sondaże. W ostatnim czasie pojawiły się dwa na temat przywrócenia poboru. Pierwszy, w „Rzeczpospolitej”, pokazuje, że chce tego 46,6%, a przeciwnego zdania jest 34,2%. Drugi sondaż ukazał się na portalu Wirtualna Polska. Tam w sumie ponad 59% było za przywróceniem zasadniczej obowiązkowej służby wojskowej, zaś przeciwko – 31%. Jak widać, grupa przeciwników w obu sondażach jest bardzo podobna. Różnica w rozmiarze grupy zwolenników wynika z tego, że w badaniu WP znacznie mniejsza była grupa niezdecydowanych.
Z kolei sondaż z początku grudnia, w którym zapytano Polaków, czy walczyliby za kraj w czasie wojny, pokazuje obraz bardzo już odbiegający od naszych dawniejszych wyobrażeń, gdy chwaliliśmy się, że w Polsce odsetek gotowych bić się za kraj jest bez porównania większy niż na zgniłym Zachodzie. Twierdząco odpowiedziało w sumie 43,2%, przecząco zaś… dokładnie tyle samo: 43,2%.
Wesprzyj nas już teraz!
Najciekawsze jest to, kiedy i najprawdopodobniej dlaczego zawalił się mit Polaków gotowych na każde wezwanie stawić się na wezwanie ojczyzny. Jak to często bywa – tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Niektórzy powiedzą, że sprawdzanie zaczęło się 24 lutego 2022 r., jednak ja postawiłbym tezę, że stało się to wcześniej, w czasie pandemii. Wtedy niemała grupa ludzi o poglądach raczej prawicowych – choć nie tylko – zaczęła nabierać przekonania, że polskie państwo zachowuje się wobec nic wrogo, a wobec tego oni nie mają obowiązku deklarować, że w razie potrzeby stanęliby w jego obronie.
Potem zaczęła się wojna na Ukrainie, a PiS uchwalił Ustawę o obronie ojczyzny. Ustawa ta potwierdzała obowiązki obywateli związane z obroną kraju, ale jednocześnie nie tworzyła odpowiedniego i adekwatnego dla współczesnych czasów mechanizmu wynagradzania i dbania o obywateli, wzywanych w czasie pokoju do spełnienia swoich obowiązków. Natychmiast pojawiły się analizy wskazujące, że w razie szkoleń i ćwiczeń pokrzywdzeni będą przedstawiciele wolnych zawodów, przedsiębiorcy, osoby pracujące na kontraktach. Kolejny raz zatem część obywateli otrzymała sygnał, że państwo oczekuje od nich wypełnienia obowiązków, ale nie jest gotowe w zamian o nich zadbać. Zapewne nie bez znaczenia był fakt, że prezes PiS – inicjator i twarz tej legislacyjnej inicjatywy – był w wieku zwalniającym go z wszelkich obowiązków wojskowych.
I tak zresztą pan Kaczyński nie miałby takich zobowiązań. W ustawie jest bowiem zapis, dodatkowo robiący złą robotę, pozwalający wymeldować z ćwiczeń, szkoleń oraz poboru w czasie konfliktu zbrojnego właściwie dowolną osobę pod pretekstem jej znaczenia dla obronności państwa. Wiele negatywnych komentarzy wzbudziło i to, że wśród osób zwolnionych z obowiązku obrony znaleźli się nie tylko najwyżsi urzędnicy państwowi i posłowie oraz senatorowie, ale również radni. W powiązaniu z prowadzoną przez polskie państwo polityką skrajnej przychylności wobec Ukrainy oraz konfrontacji z Rosją, wśród dużej części Polaków powstało wrażenie przypominające nieco resentyment obecny coraz powszechniej na Ukrainie: że prąca do wojny elita chce prowadzić ją rękami zwykłych ludzi, podczas gdy jej członkowie bezpiecznie będą siedzieć w schronach lub umkną za granicę, niczym polski rząd w 1939 r. przez Zaleszczyki. Takie poczucie jest niszczące dla przekonania, że kraju warto bronić i zbliża postawy znacznej części ludzi do słynnej deklaracji Marii Peszek sprzed kilkunastu już lat: „Gdyby moja ojczyzna popadła w jakieś tarapaty, myślę tu o sytuacji zbrojnej, to ja natychmiast zostaję dezerterem. Nie zostaję sanitariuszką, nie schodzę do kanału, Pierwsza rzecz, jaką robię. to spie…lam po prostu”. Paradoksem jest, że wiele lat po rozmowie, w której padły te słowa, tę postawę zaczyna podzielać niemała grupa osób o konserwatywnych przekonaniach.
Mimo że zainteresowanie Polaków przebiegiem wojny na Ukrainie spadło istotnie, to jednak bliskość konfliktu wpłynęła na choćby podskórną świadomość, że wojna to nie komputerowa zabawa, ale brutalna sytuacja, wskutek której można stracić rękę, nogę, wzrok albo umrzeć w męczarniach, a w najlepszym przypadku nabawić się symptomu wojennego stresu pourazowego, z którego już nigdy się nie wyjdzie. Wielu młodych ludzi nie chce się znaleźć w okopach, a już szczególnie jeśli mieliby uznać, że przyszło im bronić Polski nie przed całkowicie niesprowokowaną napaścią, lecz z powodu prowokacyjnej polityki Warszawy. Trudno się dziwić, że w sondażu „Rzeczpospolitej” w grupie najmłodszych, od 18 do 24 lat, przeciwko przywróceniu poboru jest 52,8%, podczas gdy w grupie 25-34 lata już tylko 44,6%.
W nowej amerykańskiej strategii bezpieczeństwa znalazło się stwierdzenie oczywiste, ale nieczęsto w dzisiejszych czasach głośno wyrażane: że o sile, a więc również o zdolnościach obronnych państwa, decyduje przekonanie jego obywateli, że własnego kraju warto bronić. „Chcemy Ameryki, która dba o pamięć o swoich minionych momentach chwały i swoich bohaterach oraz która spogląda w przyszłość ku swemu nowemu złotemu wiekowi. Chcemy narodu, który jest dumny, szczęśliwy i z optymizmem myśli o przekazaniu kraju następnym pokoleniom w lepszym stanie” – czytamy w dokumencie.
Można odnieść wrażenie, że polska polityczna elita zapomniała, że gotowość do obrony kraju uzyskuje się lojalnością, ale obustronną. Ludzi można zmusić poprzez państwową przemoc do pójścia do wojska, ale jeżeli nie będą mieli przekonania, że walczą za kraj, który jest naprawdę ich i o nich dba – taka armia będzie niepełnowartościowa. Memento dla nas powinien być fakt, że w krótkim czasie – od końca sierpnia do końca listopada – do Polski wjechało ponad 120 tys. młodych Ukraińców, w wieku 18-22 lata, którym zmiana prawa pozwoliła na wyjazd z kraju. A tak naprawdę ucieczkę z kraju, który wielu z nich postrzega jako skorumpowany i tkwiący w beznadziejnym konflikcie.
Łukasz Warzecha