Będąc niedawno w Krakowie przy okazji festiwalu Musica Divina Fundacji inCanto (polecam!) zaszedłem do kawiarni przy Grodzkiej. Gdy przyszło do płacenia, poprosiłem panią kelnerkę, żeby doliczyła sobie kilka złotych napiwku – a płaciłem kartą. Pani podziękowała, ale powiedziała, że nie może tego zrobić – a ja niestety nie miałem akurat przy sobie odpowiedniej gotówki. Jak wyjaśniła, do pobierania napiwków przy płaceniu kartą konieczny jest specjalny terminal, umożliwiający odrębne potraktowanie napiwku (prawdopodobnie chodzi o rodzaj funkcji cashback, ale tu ekspertem nie jestem), ponieważ proste doliczenie napiwku do sumy rachunku może skutkować mandatem od inspekcji skarbowej, która miała się już do tego w tym akurat lokalu przyczepić. (Dodatkowy wniosek z tego: nośmy gotówkę!)
Od miłej pani kelnerki dowiedziałem się również, że skarbówka gotowa jest przyczepić się do innych drobiazgów. Tak stało się w tym samym lokalu kilka tygodni wcześniej, gdy dwie klientki miały wspólny rachunek, ale chciały go opłacić osobno. Nie powinno to być żadnym problemem, jak podpowiada zdrowy rozsądek. Było to jednak niedozwolone – zdaniem pań z urzędu skarbowego, siedzących obok, które zagroziły, że za takie praktyki grozi mandat. Ich zdaniem bowiem niedopuszczalne było, aby dwie odrębne transakcje – przecież jedynie na poziomie terminala płatniczego – oznaczały tylko jeden rachunek. Każda z klientek powinna dostać własny paragon fiskalny.
Poziom kretynizmu jest tu niebywały. Gdybym był świadkiem tej sceny, zapytałbym, czy równie nielegalne byłoby, gdyby panie płaciły gotówką i jedna położyłaby na stole 45, a druga 50 złotych, żeby razem uzbierać potrzebne 95 złotych. Wtedy także stałby nad nimi urząd skarbowy i groził mandatem? A gdyby te pieniądze zebrały w ubikacji i potem zapłaciła nimi jedna z nich? Co na to nasza nieoceniona skarbówka?
Wesprzyj nas już teraz!
Nie piszę tego jednak, żeby pastwić się akurat nad urzędnikami Krajowej Administracji Skarbowej, którzy przecież realizują polityczne i finansowe zamówienie rządzących – nie po raz pierwszy. Piszę to w kontekście dyskusji, która okazała się jednym z głównych wątków awantury o realizację jednego z wątków KPO. W tym wątku przedsiębiorcy, biorący z KPO dopłaty na swoje pomysły, byli przez sporą grupę ludzi nazywani cwaniakami czy nawet złodziejami.
Sprawą afery z KPO zająłem się już między innymi w filmie na swoim kanale, zatem nie będę powtarzał przedstawionych tam informacji i opinii. Jednak poziom hejtu, jaki spłynął na przedsiębiorców, którzy zapewne w większości korzystali legalnie z dostępnej metody wsparcia swojej działalności, znanej zresztą od dawna z różnego rodzaju programów dofinansowań, nie tylko unijnych, każe postawić pytanie o miejsce etyki w biznesie.
Od lat zajmując się publicystycznie gospodarką oraz zwłaszcza rolą w niej małych i średnich firm, mogę śmiało powiedzieć, że coraz intensywniej objawia się kilka zjawisk. Po pierwsze – z powodu ekspansji sektora publicznego, rzucania przez państwo kłód pod nogi małym firmom i zajmowania rynku przez wielkie korporacje traktowane preferencyjnie, coraz mniejsza liczba ludzi ma w ogóle kontakt z prywatnym biznesem i rozumie, na czym on polega. Przypomina to trochę ekspansję zjawiska antropomorfizacji zwierząt i chęć przyznawania im „praw”, co z kolei bierze się z faktu, że coraz mniejsza liczba ludzi ma kontakt z prawdziwą przyrodą lub zwierzętami gospodarskimi, zatem widzą sytuację przez pryzmat swoich miejskich domowych zwierzątek.
W ramach wzmożenia przeciwko przedsiębiorcom, jakie pojawiło się przy okazji awantury o KPO, epatowano listami zakupów, na które firmy z branży hotelarskiej i gastronomicznej (HoReCa) uzyskały dofinansowanie. Przy czym kpiny były w większości bezzasadne. Nie przesądzając o tym, czy sam proces był uczciwy czy nie (wiele wskazuje na to, że w sporej części mógł być nieuczciwy) – co niezwykłego jest w tym, że prowadzący firmę z tej branży chce uzyskać dofinansowanie na zakup profesjonalnego ekspresu do kawy albo zakup bezemisyjnego jachtu do czarterowania? (Bezemisyjne jachty z napędem elektrycznym stają się coraz popularniejsze, bo pozwalają pływać w strefach ciszy na przykład na jeziorach mazurskich.) Nawet to nieszczęsne połączenie solarium z pizzerią, także wyciągane do znudzenia jako przykład rzekomego absurdu, nie ma w sobie w istocie nic absurdalnego. Biznes polega właśnie na tym, żeby mieć pomysł – często niezwykły, oryginalny, a generujący zyski. Czemu takim pomysłem nie miałoby być połączenie z sobą dwóch tego typu miejsc?
Co oczywiście nie znaczy, że takie dofinansowania w ogóle powinny istnieć. W idealnym świecie nie byłoby zamykania gospodarki w trakcie covidu, a więc nie byłoby potrzeby tworzenia na poziomie UE Funduszu Odbudowy i Wzmacniania Odporności, a przedsiębiorcy z pomysłem powinni móc uzyskać finansowanie na normalnych, komercyjnych zasadach dzięki kredytom lub wcześniejszym własnym osiągnięciom, bez pośrednictwa organów rządowych czy samorządowych. To jednak inna sprawa.
Po drugie – przedsiębiorcy są traktowani podobnie jak duchowni: występki czy nieetyczne zachowania pojedynczych osób przypisywane są z automatu całej ogromnej grupie. Ileż to ja się naczytałem wpisów moich odbiorców o tym, że „nie znają ani jednego uczciwego przedsiębiorcy” (a często używane jest obraźliwe, mające korzenie w Peerelu słowo „prywaciarz”). Ma to tyle sensu co stwierdzenie, że każdy ksiądz to pedofil. Czyli zero.
Tu pojawia się pytanie: jak rozumieć etykę biznesu i jakie powinna ona w nim zajmować miejsce? Krytycy korzystających z dotacji uznają, że przedsiębiorcy wzięli udział w procesie z założenia nieetycznym, „kradnąc” publiczne pieniądze, za co wszyscy będziemy płacić. To jednak uproszczenie tak ogromne, że w zasadzie jest to kłamstwo. KPO i tak Polska jako kraj spłacać musi, bo jego podstawą jest wspólny unijny kredyt, na którym opierają się fundusze NextGeneration EU. Co gorsza, musimy ten kredyt spłacać jako cała Unia niezależnie od tego, czy Polska w ogóle uzyska z KPO choćby jedno euro. To skutki decyzji rządu pana Morawieckiego.
Dlaczego zaś przedsiębiorcy nie mieliby skorzystać z legalnie dostępnego mechanizmu dofinansowań, przypominającego zresztą wiele innych podobnych? Tak, możemy uznać, że cały ten system jest patologiczny. Patologią jest nie tylko uzależnienie od unijnych funduszy, ale też rak w postaci firm specjalizujących się w tworzeniu wniosków o dofinansowanie. Lecz czy można winić twórców takich biznesów? Także nie – oni po prostu odpowiedzieli na potrzebę. Winni są politycy, którzy w tworzeniu systemów tego typu dofinansowań nie dostrzegali zagrożenia, nie zaś ci, którzy z nich legalnie korzystają.
Wreszcie pytanie zasadnicze: czy można oczekiwać od przedsiębiorców heroicznych w gruncie rzeczy zachowań, opartych na mocno abstrakcyjnym myśleniu w kategoriach strategicznie rozumianej wspólnoty? Sam zresztą mam wątpliwości, czy takie myślenie jest w tym wypadku słuszne. Czy naprawdę uzasadnione jest stanowisko, że w imię wspólnoty przedsiębiorca miałby bohatersko powstrzymać się od skorzystania z dotacji, która jest legalna i za którą faktycznie także on w swoich podatkach ostatecznie zapłaci? Przecież nie jego rolą jest dokonywanie takich wyborów, szczególnie w sytuacji, gdy Polska jest niepodległym państwem z własną klasą polityczną, która w pierwszym rzędzie jest odpowiedzialna za warunki, w jakich wszyscy działamy. Oczekiwanie heroizmu w biznesie byłoby może zasadne, gdybyśmy żyli w okolicznościach, w jakich funkcjonowali polscy przedsiębiorcy w zaborze pruskim, gdzie biznes był sposobem walki o podtrzymanie polskości. Ale nawet tam biznes korzystał z wszelkich możliwych instrumentów, ułatwiających mu funkcjonowanie, jakie istniały w państwie pruskim, a potem niemieckim. Inaczej by nie przetrwał. Jeśli ktoś ma problem z pobieraniem pieniędzy z KPO przez polskie firmy, to niech podejdzie do tego na zasadzie historycznej analogii: tak jak polskie kasy pożyczkowe czy fabryki sprzętu rolniczego w XIX-wiecznych Prusach wykorzystywały tamtejsze ustawodawstwo do wspierania własnego biznesu, tak obecnie polscy przedsiębiorcy korzystają z możliwości uzyskania swego rodzaju zwrotu od UE za pieniądze, które muszą temu molochowi oddawać w postaci wszelkich kosztów, wynikających z unijnych regulacji, a także tych składających się na spłatę NextGeneration EU.
Wreszcie trzeba wyjaśnić, skąd na początku artykułu anegdota z Krakowa. Otóż relacja między obywatelem – także przedsiębiorcą – a państwem nie może być jednostronna. Nie mamy prawa oczekiwać, że przedsiębiorca dociskany na każdym kroku przez kolejne regulacje, obowiązki, obciążenia i nękany przez KAS będzie jednocześnie unosił się na każdym kroku honorem i działał jak św. Franciszek biznesu. Tu musi istnieć wzajemność. Jeżeli jej nie ma, biznes będzie szukał każdej możliwości, aby poprawić swoją sytuację.
I nie zapominajmy przy tym, że to również miejsca pracy. Mimo, że polskie państwo robi mnóstwo, aby jak najwięcej osób wciągnąć do sfery budżetowej, to wciąż nie da się wszystkich zatrudnić na państwowym albo w wielkich korporacjach, które przez socjalistów są tak chwalone za rzekomo wspaniałe warunki pracy. Na szczęście.
Łukasz Warzecha